29
kwietnia,
Honiara, Guadalcanal, Wyspy Salomona
Po wylądowaniu na lotnisku pierwsze wrażenie, to uderzenie gorąca. Chociaż było zaledwie nieco powyżej 30 stopni odczułem to dość mocno. Z lotniska do miasta jest około 10 kilometrów. Zamiast jednak brać taxi wsiadłem do lokalnego busika i pojechałem do miasta z lokalnymi mieszkańcami. Podróżowanie przypomina to w Afryce. Mały bus zapełniony po brzegi ludźmi i ich towarami. Z trudem udało mi się upchnąć swój bagaż.
Mieszkańcy
Honiary cały czas coś przeżuwają w ustach. Jak się późnej
dowiedziałem, to jest orzech betel choć początkowo myślałem, że
to jakiś owoc. Barwi on usta i zęby na krwisto czerwony
kolor, tak więc musiało minąć trochę czasu nim
przyzwyczaiłem się do ich uśmiechu. Przy żuciu tego orzecha
strasznie często plują. Wygląda to fatalnie i mało
apetycznie. Na ulicach czy chodnikach - wszędzie widać te ich
wypluwki w kolorze krwi.
Brak jest sklepów czy supermarketów, które odpowiadałyby naszym przyzwyczajeniom. Sklep to często ciemny magazyn pogrodzony siatkami i zabarykadowany w obronie przed raskolami czyli łobuzerią - gdzie w temperaturze ponad 30 stopni powoli gotują się wszystkie produkty.
Brak jest sklepów czy supermarketów, które odpowiadałyby naszym przyzwyczajeniom. Sklep to często ciemny magazyn pogrodzony siatkami i zabarykadowany w obronie przed raskolami czyli łobuzerią - gdzie w temperaturze ponad 30 stopni powoli gotują się wszystkie produkty.
Jak
wnoszę z pierwszych obserwacji niemal cały biznes sklepowy
jest w rękach Chińczyków. Byłem w wielu sklepach i zawsze
podział ról był taki sam. Chińczyk albo Chinka siedzieli na
podwyższeniu mając oko na cały sklep i zajmowali się
głównie liczeniem pieniędzy. Melanezyjczycy byli od noszenia
towaru i usługiwania klientom i swoim pryncypałom. Chińczycy
wydają im krótkie rozkazy w łamanym pidgin albo nawet po
chińsku, bo nie znają angielskiego. Są przy tym bardzo
niemili. Nie mogę oprzeć się wrażeni, ze Chińczycy
patrzą na biednych krajowców z pogardą.
Pewnego
razu poszedłem do sklepu wieczorem, kiedy nie było już
Melanezyjczyków. Chińczyk na taką okazję jest przygotowany
I ma pod ręką słownik angielsko - chiński. Ponieważ nie
mówią ani w pidgin ani po angielsku , każą pokazywać palcem
nazwę produktu w słowniku. Poza sklepami do Chińczyków
należą : stacja benzynowa, warsztaty samochodowe,
licencjonowane sklepy z alkoholem, hurtownie I restauracje.
Ogólnie Chińczycy robią dokładnie to, co w XVII I XVIII
wieku robili Holendrzy i w XIX wieku Brytyjczycy. Na dodatek
Chińczycy kupują każdy kawałek ziemi na wyspie, który jest
wystawiony na sprzedaż I od razu ogradzają ten teren często
pozbawiając krajowców dostępu do rzeki. Wywołuje to pierwsze
pomruki niezadowolenia, bo dla krajowców rzeka to wanna I
toaleta w jednym.
I
o ile uważam, że skoro Chińczycy mają prawo własności to wolno
im robić ze swoją ziemią co im się podoba
i grodzić na wszelkie sposoby, to wśród Melanezyjczyków pojęcie
własności prywatnej jest trochę inaczej rozumiane. Nie
rozumieją dlaczego ta ziemia już nie jest ich. Następuje tu
oczywisty konflikt pomiędzy uznawanym przez tubylców prawem
zwyczajowym, a narzuconym z zewnątrz- miedzy innymi przez
działalność organizacji międzynarodowych - obcym prawem
stanowionym, do którego Chińczycy świetnie się dostosowują,
a którego Melanezyjczycy nie rozumieją. I ta sprawa jest
tylko jednym z licznych podobnych przykładów kompletnego
niezrozumienia.
Rząd
na tych wyspach jest bardzo słaby. Może to pomagać w rozwoju
wolnorynkowego biznesu, bo nie ma siły się mieszać w gospodarkę---
i to jest plus, natomiast minusem jest to, że ugina się przed
każdym naciskiem ze strony organizacji międzynarodowych, a
także przed pieniędzmi Chińczyków.
Kupowanie
ustaw jest na porządku dziennym, a niektóre grupy i organizacje
lobbują bardzo mocno. Łatwo wyciągnąć wniosek, że słaby
rząd I rozbicie tradycyjnych
wartości klanowych i rodzinnych, które ma już tu miejsce,
jest dla niektórych rozwiązaniem idealnym. Dlatego taki stan
będzie utrzymywany i nikt nie będzie się krajowców o
zgodę czy aprobatę pytał. Trudny jest los
Melanezyjczyków. Są wbici pomiędzy Chińczyków, u których mogą
służyć w ich biznesach i Bialych, którzy wbijają im z
maniakalnym uporem nowe prawa i nowe wizje świata i ładu
moraln- obyczajowego. A przy tym wszystkim ten biedny tubylec
żuje sobie orzech betela I głupkowato się uśmiecha. Jednak
przyjdzie czas, w którym tubylcy upomną się o ''swoje'' i
już niedługo, z przyczyn które wymieniłem, może tu dojść
do jakiejś porządnej awantury.
Pierwszej nocy zatrzymałem się w jednym z lepszych hoteli na wyspie, ale nie mogłem jednak nawet wziąć prysznica, bo woda się zepsuła, a fachowcy nie potrafili sobie dać z tą awarią rady. Poszedłem więc- z braku innego zajęcia- na internet, ale tu też się okazało, że serwer padł. Ponieważ nie chciałem pierwszej nocy wychodzić na miasto, które nie wygląda zbyt przyjaźnie, wróciłem do hotelu i poszedłem sobie spać. Wyspy Salomona mogą być trudnym kierunkiem podróżniczym.
30
kwietnia, Honiara,Guadalcanal.
Poszedłem do przedstawicielstwa Papuy Nowej Gwinei i złożyłem papiery wizowe. Zapłaciłem 143 salomońskich dolarów i we środę mam przyjść ponownie, żeby odebrać wizę. Poza tym poszedłem do biura Salomon Express żeby zarezerwować bilet na statek na wyspę Malaita.
Przeniosłem się do innego hotelu. Hotel Honiara jest tańszy, ale ma bieżącą wodę i dostałem całkiem czysty pokój z moskitierami w oknach, tak więc odchodzi montowanie moskitiery.
Te czerwone zęby i usta tubylców zabarwione orzechem betel wzbudziły moją ciekawość, dlatego dziś go spróbowałem. Ma wielkość spłaszczonej śliwki i jest zielony. Żeby dostać się do środka trzeba oddzielić jego zieloną zewnętrzną powłokę. Krajowcy używają do tej operacji zębów, które jeszcze im pozostały.
Poszedłem do przedstawicielstwa Papuy Nowej Gwinei i złożyłem papiery wizowe. Zapłaciłem 143 salomońskich dolarów i we środę mam przyjść ponownie, żeby odebrać wizę. Poza tym poszedłem do biura Salomon Express żeby zarezerwować bilet na statek na wyspę Malaita.
Przeniosłem się do innego hotelu. Hotel Honiara jest tańszy, ale ma bieżącą wodę i dostałem całkiem czysty pokój z moskitierami w oknach, tak więc odchodzi montowanie moskitiery.
Te czerwone zęby i usta tubylców zabarwione orzechem betel wzbudziły moją ciekawość, dlatego dziś go spróbowałem. Ma wielkość spłaszczonej śliwki i jest zielony. Żeby dostać się do środka trzeba oddzielić jego zieloną zewnętrzną powłokę. Krajowcy używają do tej operacji zębów, które jeszcze im pozostały.
Ja
użyłem mojego nożyka. Zielona powłoka jest bardzo włóknista
i przypomina włókna orzecha kokosowego, a mimo to niektórzy
zjadają nawet tę cześć.
W
środku jest zaskakująco miękkie jadro o wielkości dużej
czereśni .
Krajowcy
rozgryzają je i żują. Ja rozciąłem je najpierw i środek był
koloru ciemnej żółci wpadającej w beż. Przed żuciem zapach
przypominał ten, jaki wydziela się przy odrywaniu kory z
drzewa liściastego. Rozgryzłem ten orzech i zacząłem żuć.
Po kilku chwilach poczułem eksplozję smaków i zapachów.
Trudno
je określić, ale przeważały nuty anyżu zmieszanego z cynamonem
i goździkami wpadającymi w tlenek cynku i inne
stomatologiczne zapachy. Każdy, kto kiedyś miał tymczasowe
wypełnienie zęba, od razu przypomni sobie ten zapach i smak.
Na
dodatek smak jest całkowicie gorzki z lekkim kwasem, co
powoduje nieprzyjemne cierpnięcie ust i języka. Do tego
orzecha krajowcy żują jako dodatek owoc betel, który wygląda
jak długa na 15 centymetrów zielona bazia z małymi białymi
kulkami w środku. O ile orzech jest bardzo niesmaczny,
to ta druga część drzewa - jego owoc - jest po prostu nie
zjadliwa i obrzydliwa.
Po
kilku minutach tego żucia postanowiłem nie męczyć się już
dłużej i wyplułem to świństwo. Kolor wypluwki był ciemno
żółty, co może sugerować, że poddałem się zbyt
wcześnie. Dopiero po kwadransie kolor zmienia się na
pomarańczowy, a po prawie godzinie dobrego żucia staje się
krwisto czerwony. Brak jakichś walorów smakowych zdecydował,
że nie mam ochoty już więcej betela próbować. Każdy
chwast z polskiej łąki smakuje lepiej. Na dodatek ani owoc,
ani orzech
nie wywołują żadnych sensacji i nie zaburzają naszej
percepcji.
W
każdym miejscu jadam pewne specyficzne dla danego regionu
przysmaki i czasem są one niezłe, a czasem są złe, ale betel był
jak na razie najgorszy.
1
maja, Guadalcanal.
Pomimo
problemów z komunikacją na tej wyspie, wynająłem człowieka
z samochodem I pojechałem na wycieczkę na wschód od Honiary.
Dojechałem do wsi Aruligo po około dwóch godzinach.
Odległość jest zaledwie jakieś 40 kilometrów, ale drogi po
wyjeździe ze stolicy szybko się urywają i ponieważ brak
mostów trzeba się przeprawiać przez rzeki. Niektóre samochody
utykają w środku rzeki, inne się zalewają. Tak wygląda
podróżowanie na tej wyspie.
wioska Aruligo
W
Aruligo chciałem pójść na wybrzeże, gdzie znajdują się
podwodne wraki z czasów II wojny światowej. Żeby przejść przez
wioskę - w tutejszym lokalnym zwyczaju jest prosić o
zezwolenie lokalnych wodzów .(Wódz to za duże określenie -
lepiej pasuje kacyk, ale to z kolei w języku polskim nie jest dobrze
rozumiane). Najlepiej mieć ze sobą jakieś prezenty, np orzechy
betel.
Gdy
stałem na leśnej drodze i rozmawiałem z jednym z wodzów na temat
zezwolenia - nagle z krzaków wyskoczył jakiś inny wódz,
który złapał mnie za rękę i też proponował, że da mi
zezwolenie. Zdezorientowany, od którego mam je przyjąć,
dałem im do zrozumienia, że mogę mieć dwa zezwolenia, a
orzechów betel starczy dla wszystkich. Dostałem więc zezwolenie, a
na dodatek wyznaczono jakiegoś chłopaka jako mojego
przewodnika w drodze na wybrzeże. To też jest lokalnym
zwyczajem, że turysta nie chodzi sam po wiosce. Po chwili
okazało się, że poza tym jednym wyznaczonym przewodnikiem
dołączyło do mnie pięciu innych. Niezbyt często w tej wsi
jest ktoś obcy i chyba dlatego więcej osób chciało mieć
rozrywkę od codzienności, która zamyka się z reguły w
siedzeniu na rowie, żuciu betela i komentowaniu przejeżdżającego
co pewien czas samochodu.
Podobno przed trzema
miesiącami był tu jeden biały turysta.
Jedyną
atrakcją tego miejsca są wspomniane już wraki z czasów II
wojny światowej. W 1942 roku wyspa była już w rękach japońskich.
Amerykanie wylądowali tutaj trochę później , bo
w sierpniu 1942 roku. W momencie rozładunku i lądowania, o
świcie 9-go sierpnia japońskie samoloty zbombardowały
amerykańskie statki, co okazało się być jedną z większych
porażek US Navy.
Całe to wybrzeże usiane jest wrakami, ale większość
turystów jeździ na plażę o nazwie botegi, gdzie jest łatwiejszy
dostęp do wraków japońskich samolotów leżących na dnie
morza niedaleko od brzegu. Doszliśmy po około 20
minutach na brzeg i mój przewodnik wskazał mi miejsce, gdzie
jest wrak statku. Jest to około 150 metrów od brzegu, tak więc
popłynęliśmy tam. Wrak jest pordzewiały, obrośnięty glonami,
całkiem duży i ciekawy. Jest to amerykański statek, ale więcej
informacji ani od przewodników, ani później w muzeum nie
otrzymałem.
.
Za pomoc dałem mojemu przewodnikowi przedmiot, który - jak mi mówił
- od dawna był jego marzeniem - czyli moją lornetkę. Jak
tylko ją u mnie zobaczył zapaliły mu się oczy i patrzył
przez nią jak zaczarowany, co pewien czas wybuchając salwami
śmiechu i zachwytu. Nie mogłem mu jej odmówić. Prawie
cały dzień spędziłem na snorkelowaniu przy wrakach i dawno
tak miło nie spędziłem czasu.
Samo wejście do morza z brzegu jest dość trudne. Przez pierwsze 20 metrów jest bardzo płytko i wszędzie wystają ostre skałki. Pomimo tego, że miałem na sobie buty, raz po raz potykałem się o kolejne podwodne skały przybrzeżne, albo o koralowiec. Mając na uwadze jak trudno goiły mi się skaleczenia gdym był na Polinezji, nie chciałem się potknąć, przewrócić i skaleczyć, dlatego szedłem bardzo uważnie sondując każdy krok i badając każdą porowatość w dnie morskim. Jak sądzę - musiało to wyglądać bardzo pokracznie, bo siedzący na brzegu moi pomocnicy przy każdym potknięciu wybuchali salwami śmiechu. Mieli pewne powody, bo mój przewodnik chociaż był boso przeszedł po koralach i skałach bez problemu. Tutaj połowa ludzi nie używa w ogóle obuwia, dlatego ich stopy stają się nienaturalnie spłaszczone, twarde i przypominają bardziej jakieś skorupy niż stopy, do których jesteśmy przyzwyczajeni.
Samo wejście do morza z brzegu jest dość trudne. Przez pierwsze 20 metrów jest bardzo płytko i wszędzie wystają ostre skałki. Pomimo tego, że miałem na sobie buty, raz po raz potykałem się o kolejne podwodne skały przybrzeżne, albo o koralowiec. Mając na uwadze jak trudno goiły mi się skaleczenia gdym był na Polinezji, nie chciałem się potknąć, przewrócić i skaleczyć, dlatego szedłem bardzo uważnie sondując każdy krok i badając każdą porowatość w dnie morskim. Jak sądzę - musiało to wyglądać bardzo pokracznie, bo siedzący na brzegu moi pomocnicy przy każdym potknięciu wybuchali salwami śmiechu. Mieli pewne powody, bo mój przewodnik chociaż był boso przeszedł po koralach i skałach bez problemu. Tutaj połowa ludzi nie używa w ogóle obuwia, dlatego ich stopy stają się nienaturalnie spłaszczone, twarde i przypominają bardziej jakieś skorupy niż stopy, do których jesteśmy przyzwyczajeni.
Zauważyłem wtedy, a później potwierdziłem to obserwując ludzi na ulicy, że krajowcy wyśmiewają nawet najmniejszą niezaradność fizyczną. Jeśli dotyczy to białego to tym lepiej, ale dla swoich też nie mają wiele litości. Wtedy zaczynają popisywać się swoją doskonałością. Potknięcie na ulicy zawsze jest kwitowane gromkim śmiechem, piskami i krzykami. Na dodatek ich twarze są bardzo mimiczne i plastyczne. Uwielbiają ponadto ubarwiać swoje zachowanie różnymi onomatopejami. Wywalają przy tym często oczy i język, pokazują czerwone zęby, żeby tylko zwiększyć ekspresję swojej wypowiedzi. Należą do tej rasy ludzkiej, u której charakter wypisany jest na twarzach. Te salwy śmiechu z czyjegoś potknięcia, czy nawet błahego upuszczenia jakiegoś przedmiotu nie są według mnie złośliwe. Są jak sądzę wywołane jedynie efektem grupy i chęcią budowania w tej grupie szczególnej atmosfery. Jak to zwykle bywa w takich grupach - na śmiech jednego odpowiadają śmiechem inni - nawet jeśli nie zauważyli danego śmiesznego wydarzenia. Często też powtarzają bezmyślnie czyjeś krzyki czy imitują czyjeś ruchy. Grupa zachowuje się jednorodnie. Jest to taka podświadoma akceptacja. Na te formy naśladownictwa, ten specyficzny klakieryzm, tutejsze grupy są bardzo podatne. Generalizując - każe mi to przypuszczać, że w tej populacji grupa jest ważniejsza niż jednostka. Po zaledwie kilku dniach na tej wyspie już mnie nie dziwi dlaczego tak jest.
2
maja, Honiara, niedziela.
Niedziela na Salomonach to dzień święty. Poza paroma chińskimi sklepikami na mieście nie można kupić nic poza orzechami betel. Wszystko pozamykane, tak więc cały dzień jest raczej nudny.
Pomiędzy mieszkańcami tych wysp występują znaczne różnice wywołane ich przynależnością do danego klanu. Tutejsza populacja opiera swój porządek na klanowości. Kilkadziesiąt rodzin (klanów) wykształciło specyficzne dialekty nazywane tu wantok (od angielskiego słowa one talk czyli - jedna mowa).
Niedziela na Salomonach to dzień święty. Poza paroma chińskimi sklepikami na mieście nie można kupić nic poza orzechami betel. Wszystko pozamykane, tak więc cały dzień jest raczej nudny.
Pomiędzy mieszkańcami tych wysp występują znaczne różnice wywołane ich przynależnością do danego klanu. Tutejsza populacja opiera swój porządek na klanowości. Kilkadziesiąt rodzin (klanów) wykształciło specyficzne dialekty nazywane tu wantok (od angielskiego słowa one talk czyli - jedna mowa).
Członkowie
tego samego wantoku wspierają się wzajemnie i konkurują z
innymi wantokami. Jeśli kierowca autobusu usłyszy swój
wantok , to nie bierze od niego należności, sprawy
poważniejsze też podlegają tej
zasadzie. Ogólnie kultura wantok wpływa na wszystko i
wszystkich. Tak było zawsze i tak działa ten kraj.
Organizacje
międzynarodowe, których jest tu mnóstwo, próbują walczyć z tym
klanowym, według nich prymitywnym, stadium socjologicznym
poprzez wdrażanie zachodnich rozwiązań. Rozmawiałem
często z krajowcami o tym i dowiedziałem się, że do
pracowników organizacji międzynarodowych nie czują już
szacunku. Kiedyś ten szacunek był, ale dziś już go nie ma. Według
nich wywyższają się i mówią non stop o pomocy, ale głównie
chodzi im o własne posady. Jeden z krajowców, z którym
rozmawiałem na temat przeprawy jego statkiem na wyspę Savo
powiedział mi, że sam kiedyś był kierowcą w jednaj
organizacji i był przerażony brakiem zrozumienia lokalnej
kultury i zwyczajów. Powiedział żebym któregoś wieczora
zajrzał do restauracji w hotelu Honiara (akurat tam mieszkam) i
zobaczył kto przyjeżdża, jakimi samochodami i na kogo bierze
rachunek za swoje imprezy po pracy. Poza tym według niego - na
żądanie jakiejś organizacji międzynarodowej niedawno
utworzono... Ministerstwo Kobiet (!?). Ministerstwo to walczy o
wyzwolenie kobiet melanezyjskich z tyranii ich tradycji. Według
jego oceny to właśnie dlatego ostatnio pojawiło się tyle
młodych nachalnych kobiet publicznie pijących alkohol. To według
niego są te wyzwolone przez Ministerstwo kobiet i organizacje
feministyczne. Po upijaniu się w miejscu publicznym można
najlepiej poznać stopień ich wyzwolenia. Takie jednostki
negujące tradycje są dla organizacji feministycznych awangardą
nowoczesności, -- a reszta li tylko ciemnym ciemnogrodem
Na
tych wyspach publiczne picie alkoholu zawsze było i ciągle
jest trudno akceptowalne społecznie i było uznawane za jeden
z większych problemów tej populacji. Jeśli to dotyczy kobiet to
tym bardziej. Kiedyś byłoby to nie do pomyślenia, dziś
takie osoby nic sobie nie robią z reguł czy norm zwyczajowych
i porządku klanowego, bo mają świadomość, że za nimi stoi
ministerstwo i pół tuzina organizacji, które na dodatek
zachęcają do dalszej emancypacji.
Ten
problem może narastać, ale stopniowo. Celem Ministerstwa
kobiet i organizacji feministycznych jest ''wyzwolenie''
wszystkich kobiet, później ma być obowiązkowy 50-cio procentowy
parytet kobiet we wszystkich instytucjach. A raczej prawie
wszystkich, bo jak sądzę, jedynie instytucja małżeństwa
nie zostanie objęta takim parytetem
zgodnie z nowym porządkiem.
W moim hotelu jest rzeczywiście restauracja. Jedna z droższych w tym mieście. Dziś było tam bardzo głośno do późna w nocy tak więc wyszedłem sprawdzić o co chodzi. Na parkingu stało ze trzydzieści nowych białych służbowych terenówek z nalepkami różnych organizacji..-UN, różne NGO, a na jednej z nich była nawet nalepka Unii Europejskiej (?!). W restauracji, przy długim na kilkadziesiąt krzeseł stole, siedzieli sami biali pracownicy tych organizacji. Część z nich była już mocno upita i bardzo krzykliwa. Nie dziwię się, ze krajowcy już nie mają do nich szacunku.
W moim hotelu jest rzeczywiście restauracja. Jedna z droższych w tym mieście. Dziś było tam bardzo głośno do późna w nocy tak więc wyszedłem sprawdzić o co chodzi. Na parkingu stało ze trzydzieści nowych białych służbowych terenówek z nalepkami różnych organizacji..-UN, różne NGO, a na jednej z nich była nawet nalepka Unii Europejskiej (?!). W restauracji, przy długim na kilkadziesiąt krzeseł stole, siedzieli sami biali pracownicy tych organizacji. Część z nich była już mocno upita i bardzo krzykliwa. Nie dziwię się, ze krajowcy już nie mają do nich szacunku.
Organizacje
międzynarodowe jawią się jako nowoczesna forma kolonializmu.
Świat zachodni najwyraźniej nie jest w stanie wytrzymać zbyt
długo bez ingerencji w wewnętrzne sprawy społeczeństw,
które ocenia jako niżej cywilizowane. Jakkolwiek taka
ingerencja miałaby się nazywać, to jest jednak ingerencja. W tym
wszystkim brak jest jednak dowodu szacunku dla innej, niżej
cywilizowanej kultury, której odbiera się tomistyczną wolną wolę
decydowania o własnym losie. Wyspy Salomona już niedługo
zachowają swoją tożsamość.
Nie
mam jednak ochoty kontynuować tutaj tego tematu , bo czuję, że
mógłby się z tego zrobić przydługi wpis.
2
maja, wieczór, Honiara.
Pochmurno i parno. Pojawiło się sporo komarów, tak więc łyknąłem malarone.
Pochmurno i parno. Pojawiło się sporo komarów, tak więc łyknąłem malarone.
3
maja, Honiara.
Poszedłem do biura Solomom Express , żeby dowiedzieć się, że statek na wyspy Malaita nie popłynie, bo jest jakiś problem techniczny. Nie wchodząc w szczegóły poszedłem do innego biura, z którego też odszedłem z niczym. Ostatecznie udało mi się wynająć prywatną łódź I jutro rano wypływam na Malaita. Wrócę do Honiary jak sądzę już normalnym - czyli rejsowym - statkiem.
Poszedłem do biura Solomom Express , żeby dowiedzieć się, że statek na wyspy Malaita nie popłynie, bo jest jakiś problem techniczny. Nie wchodząc w szczegóły poszedłem do innego biura, z którego też odszedłem z niczym. Ostatecznie udało mi się wynająć prywatną łódź I jutro rano wypływam na Malaita. Wrócę do Honiary jak sądzę już normalnym - czyli rejsowym - statkiem.
Guadalcanalczycy
nie
lubią się z Malaitanczykami i prowadzili ze sobą kilka
wojen. Jak sądzę - z jakichś kompletnie błahych powodów
jak to z reguły bywa. Wypowiadają się o
Malaitanczykach jak najgorzej, tak więc dobrze, ze tam płynę,
będę miał okazję zweryfikować ich poglądy.
Krystalizuje się też plan popłynięcia na Savo, która to
wyspa jest aktywnym wulkanem. Wspomniany wcześniej
człowiek, ten który opowiadał mi tak wiele o organizacjach
międzynarodowych na Salomonach, ma swoją łódź i
zgodziliśmy się na cenę 400 dolarów salomońskich pod moim
warunkiem, że będę jedynym turystą.
Do hotelu wprowadziło się kilka sympatycznych osób dlatego poszliśmy wieczorem na miasto coś zjeść. Po zmroku zaczął padać deszcz I wszyscy mocno zmokliśmy. Coraz więcej pojawia się komarów I choć jeszcze wczoraj myślałem, że nie będę brał za często profilaktycznych leków, to muszę zmienić swoje podejście, bo zaczyna to marnie wyglądać. Myślę, że malarone było błędem i powinienem był wziąć lariam, który co prawda ma więcej efektów ubocznych, ale jest mniej uciążliwy w dozowaniu.
Do hotelu wprowadziło się kilka sympatycznych osób dlatego poszliśmy wieczorem na miasto coś zjeść. Po zmroku zaczął padać deszcz I wszyscy mocno zmokliśmy. Coraz więcej pojawia się komarów I choć jeszcze wczoraj myślałem, że nie będę brał za często profilaktycznych leków, to muszę zmienić swoje podejście, bo zaczyna to marnie wyglądać. Myślę, że malarone było błędem i powinienem był wziąć lariam, który co prawda ma więcej efektów ubocznych, ale jest mniej uciążliwy w dozowaniu.
Najprzyjemniejszy
sposób przeciw malarii czyli gin z tonikiem nie wchodzi w grę,
bo chociaż widziałem w sklepie Bombay Sapphire to tutejszy
tonik nie zawiera chininy.
.
4
maja,Malaita.
Prawie pięć godzin płynąłem do Auki na wyspie Malaita. Pół godziny zatrzymaliśmy się na wyspie Nggela, żeby dostarczyć do jakiejś wioski, której nazwy nie znam, parę worków z ryżem i jakieś inne cuda. Okoliczne wody mają wyjątkową transparentność i można bez trudu widzieć do 30 metrów wgłąb. Są bardzo dobrym miejscem do snorkelingu i jak na razie jeszcze tutaj nie ma turystyki masowej.
Prawie pięć godzin płynąłem do Auki na wyspie Malaita. Pół godziny zatrzymaliśmy się na wyspie Nggela, żeby dostarczyć do jakiejś wioski, której nazwy nie znam, parę worków z ryżem i jakieś inne cuda. Okoliczne wody mają wyjątkową transparentność i można bez trudu widzieć do 30 metrów wgłąb. Są bardzo dobrym miejscem do snorkelingu i jak na razie jeszcze tutaj nie ma turystyki masowej.
Stamtąd
przepłynęliśmy przez kanał Mboli (Mboli passage), który
przypomina rzekę w dżungli. Ostatnie dwie godziny rejsu były
trudne z bardzo dużą I nieprzyjemną dla żołądka fala, tak więc
cieszyłem się, że zszedłem w końcu na ląd nawet jeśli
ten ląd nie wyglądał zbyt milo.
Auki to stolica prowincji Malaita, ale pomimo tej prestiżowej nazwy to marna dziura i na każdym kroku widać jej prowincjonalność. Pomimo tego, że ma ledwie 4 i pół tysiąca mieszkańców jest jednym z główniejszych miast na Salomonach. Nie jednak sama prowincjonalność tego miejsca jest najgorsza do zaakceptowania, ale brud jaki jest dookoła, szczególnie na przyportowym targu.
Udało mi się jednak znaleźć wyjątkowo
czysty hotel, co trochę rozmiękczyło moją ocenę.
Zatrzymałem się tutaj prawie dwa dni i cieszyłem tanimi
kokosami. Za sztukę kokosa, który daje ponad pół litra
płynu płaciłem 80 groszy polskich. W najlepszej restauracji
na wyspie zamówiłem białego tuńczyka w sosie kokosowym i za
cały obiad zapłaciłem zaledwie 25 PLN.
W tutejszych wioskach poza stolicą jest tradycja grzebania zmarłych tuż przy domach. Widziałem to dziś w wiosce Lilisiana na zachód od Auki. Dopiero od niedawna grzebie się zmarłych na wyznaczonym do tego za wioską cmentarzu. Rodziny i tak wolą pochować bliskich przy domu, a raczej przy chacie. Wygląda to tak, że przy wejściu do chaty jest grób albo nawet ze dwa. Wieś wygląda jak rzadko zabudowany cmentarz. Przez wioskę przepływa rzeka, która służy mieszkańcom do prania ubrań i do kąpieli. Dlatego jest ciągle zagrożenie, że niebezpieczne substancje pochodzące z dekompozycji ciał albo z niedalekiej toalety zatrują rzekę. Toaleta to cześć wioski przy plaży - tam wszyscy ''chadzają'' , bo kanalizacji nie ma. Smrodu dużego też nie ma, bo pewne potrzeby są załatwiane bezpośrednio z oceanem - a ocean pochłonie prawie wszystko. Jeśli nie zabierze tego ocean, to pozjadają wałęsające się brudne, czarne świnie. Patrząc na brud jaki tu wszędzie jest czasem myślę, że jedynymi czyścicielami brudów – nawet tych najbardziej przykrych są poczciwe wieprze.
W tutejszych wioskach poza stolicą jest tradycja grzebania zmarłych tuż przy domach. Widziałem to dziś w wiosce Lilisiana na zachód od Auki. Dopiero od niedawna grzebie się zmarłych na wyznaczonym do tego za wioską cmentarzu. Rodziny i tak wolą pochować bliskich przy domu, a raczej przy chacie. Wygląda to tak, że przy wejściu do chaty jest grób albo nawet ze dwa. Wieś wygląda jak rzadko zabudowany cmentarz. Przez wioskę przepływa rzeka, która służy mieszkańcom do prania ubrań i do kąpieli. Dlatego jest ciągle zagrożenie, że niebezpieczne substancje pochodzące z dekompozycji ciał albo z niedalekiej toalety zatrują rzekę. Toaleta to cześć wioski przy plaży - tam wszyscy ''chadzają'' , bo kanalizacji nie ma. Smrodu dużego też nie ma, bo pewne potrzeby są załatwiane bezpośrednio z oceanem - a ocean pochłonie prawie wszystko. Jeśli nie zabierze tego ocean, to pozjadają wałęsające się brudne, czarne świnie. Patrząc na brud jaki tu wszędzie jest czasem myślę, że jedynymi czyścicielami brudów – nawet tych najbardziej przykrych są poczciwe wieprze.
5
maja, Malaita
Wypłynąłem tego dnia z Malaity w drogę powrotną do Honiary na głównej wyspie - Guadalcanal. Gdy czekałem na statek- tym razem już regularny statek łączący te dwie wyspy - dosiadł się do mnie biały człowiek, lekko szpakowaty, w wieku około 45 lat i zaczęliśmy rozmowę. Statek jak zwykle się spóźniał, bo tutaj dwie czy cztery godziny spóźnienia są w normie - tak więc mieliśmy ponad godzinę na rozmowę. Jak się okazało - człowiek ten jest biskupem Malaity. Nie miałem szansy poznać tego, bo jego skromny ubiór na to nie wskazywał. Katoliccy biskupi z reguły wyglądają bardziej wystrojeni. Rozmawialiśmy o tym, co na tej wyspie mnie najbardziej zainteresowało czyli o zwyczaju grzebania zmarłych przy domach. Jak się od biskupa dowiedziałem - głównie ceremoniał grzebania przy domach dotyczy zmarłych dzieci. Do końca mnie to wyjaśnienie nie usatysfakcjonowało, bo z tego co ja zauważyłem, to grobowce były zbyt duże. Powiedział mi też o problemie z zatruciem wody jaki co pewien czas występuje. Cały teren wioski jest na podmokłym namorzynowym podłożu i z tego co widziałem - musi być często zalewany. Domy też są często stawiane na palach - jak sądzę - właśnie z tej przyczyny.
Wypłynąłem tego dnia z Malaity w drogę powrotną do Honiary na głównej wyspie - Guadalcanal. Gdy czekałem na statek- tym razem już regularny statek łączący te dwie wyspy - dosiadł się do mnie biały człowiek, lekko szpakowaty, w wieku około 45 lat i zaczęliśmy rozmowę. Statek jak zwykle się spóźniał, bo tutaj dwie czy cztery godziny spóźnienia są w normie - tak więc mieliśmy ponad godzinę na rozmowę. Jak się okazało - człowiek ten jest biskupem Malaity. Nie miałem szansy poznać tego, bo jego skromny ubiór na to nie wskazywał. Katoliccy biskupi z reguły wyglądają bardziej wystrojeni. Rozmawialiśmy o tym, co na tej wyspie mnie najbardziej zainteresowało czyli o zwyczaju grzebania zmarłych przy domach. Jak się od biskupa dowiedziałem - głównie ceremoniał grzebania przy domach dotyczy zmarłych dzieci. Do końca mnie to wyjaśnienie nie usatysfakcjonowało, bo z tego co ja zauważyłem, to grobowce były zbyt duże. Powiedział mi też o problemie z zatruciem wody jaki co pewien czas występuje. Cały teren wioski jest na podmokłym namorzynowym podłożu i z tego co widziałem - musi być często zalewany. Domy też są często stawiane na palach - jak sądzę - właśnie z tej przyczyny.
Pożegnałem się z biskupem gdy statek dopłynął. On nie płynął ze mną tylko czekał na jakichś swoich gości. Na statku natomiast przysiadł się do mnie jeden z Malaitanczykow i zaczął nachalną rozmowę łapiąc mnie za rękę i nie chcąc jej puścić. Jest na tych wyspach taki zwyczaj, że jeśli jest prowadzona ważna rozmowa - rozmawiający trzymają się mocno za ręce. Albo lepiej - ten któremu bardziej na rozmowie zależy trzyma drugą osobę za ręce. Naturalnie , żeby mu nie uciekła w trakcie tłumaczenia jakiejś rzeczy. Nie ma różnicy jakie płcie ze sobą rozmawiają - często widać te same płcie rozmawiające i trzymające się za ręce. Tak więc mój nowy rozmówca trzymał mnie za ręce i wkładał mi do głowy jakieś absurdy typu, że Malaitanczycy są najinteligentniejszą rasą ludzką, że tworzy się tu ruch niepodległościowy, że jak w końcu oderwą się od tego paskudnego Guadalcanalu, to zbudują tu szczęśliwe i bogate społeczeństwo. Na dodatek nie wiedzieć czemu powoływał się ciągle na przykład Timoru Wschodniego, tak jakby był to dobry przykład. Nie chciało mi się z nim gadać, ale stałem i słuchałem, bo na statku trudno jest uciec. On, jak sądzę, żeby urozmaicić pokaz elokwencji, co pewien czas spluwał na czerwono farbą z betela i gruźliczo kasłał. Było to mało sympatyczne. W końcu powiedział, że wie ze jestem w dobrych kontaktach z biskupem, bo widział jak rozmawialiśmy i poprosił mnie, żebym szepnął mu słowo w celu poparcia ruchu wyzwoleńczego Malaity. Po tym co widziałem na tej wyspie śmiem wątpić w prawdziwość zapewnień tego Malaitanczyka. Nie widziałem ani szczególnej inteligencji, ani szczególnej pomysłowości wśród jego ludu. Natomiast ogólnie uważam, że Malaitanczycy są mniej sympatyczni od mieszkańców Guadalcanal. Potwierdziła się jednak teza jak duże animozje są pomiędzy mieszkańcami tych wysp. Na żadnej z nich nie usłyszałem nawet jednego dobrego słowa o mieszkańcach sąsiedniej wyspy.
6
maja, Honiara,
Odebrałem
wizę do Papuy Nowej Gwinei i poszedłem do banku wymienić
pieniądze. W banku kątem oka zerknąłem na rynek pieniężny.
Banki płacą za roczną lokatę 1 procent, a pożyczają ten
pieniądz na jeden rok po 17-18 procent. W tym spreadzie widać
brak konkurencji na rynku usług bankowych.
Resztę
dnia spędziłem w hotelu. Dziś jednak jak dla mnie było za
gorąco żebym zdecydował się na większą aktywność. Poza
tym po wizycie w ambasadzie papuaskiej aktywności na razie mi
się odechciało. Do tej pory nie chciałem uprzedzać moich
planów, ale od pewnego czasu próbowałem zorganizować prywatną
wyprawę wgłąb Nowej Gwinei albo Nowej Brytanii w celu
poszukiwania nowych gatunków roślin i zwierząt.
Korespondencja z władzami w Port Moresby i Rabaul była trudna
. Niedawno otrzymałem odpowiedź sugerującą przekazanie
środków finansowych na jakiś rządowy fundusz albo
aplikowanie o dołączenie mnie do jakiejś rządowej wyprawy.
Ponieważ moje zamierzenia wykraczały poza obie te opcje,
odebrałem te propozycje jako odmowę. Pomimo to zależało mi
na tej wyprawie tak bardzo, że ponowiłem próbę. Gdy dziś
bylem w ambasadzie papuaskiej dowiedziałem się, że nic z
tego nie wyjdzie. Rząd odradza prywatne ekspedycje wgłąb
wyspy ponieważ nie byłby w stanie aktualnie zapewnić
bezpieczeństwa ze względu na eskalacje walk plemiennych i
wybuch epidemii cholery w Port Moresby. Próbowałem tłumaczyć, że
planuje udać się w miejsce, które jest oddalone o 250 kilometrów
od walk plemiennych, o których wiem i słyszałem.
Tłumaczyłem, że cholera w Port Moresby w ogóle nijak się
ma do mojej wyprawy (zmarło zaledwie 3 osoby gdzieś w slamsach
niedaleko dzielnicy portowej). Mimo wszystko musiałem
się poddać. To duże rozczarowanie dla mnie, bo liczyłem, że
się jakoś uda. Nowa Gwinea jest cały czas do odkrycia i duży
procent nowych dla nauki okazów odkrywany jest właśnie
tutaj. Wyprawy są cały czas i nic do tego mają walki
plemienne. Koncesje - jak sądzę - są jednak przyznawane w
sposób eliminujący prywatne przedsięwzięcia. No ale nic na
to już nie poradzę. Duże rozczarowanie.
.
7
maja, Honiara
Rano
poszedłem do apteki, żeby dokupić malarone, który bardzo
szybko ''wychodzi'' Dowiedziałem się, że malarone nie ma, bo
nawet jakby był, to ze względu na wysoką cenę nikt by go i
tak nie kupował. Lariamu też nie było. Na niego akurat i tak nie
miałem recepty. Kupiłem za to bez recepty chloroquine. 28
tabletek starczy mi na 14 tygodni. Za wszystko zapłaciłem
1.12 euro czyli oznacza to, że chloroquine jest około 100
razy tańszy od malarone. Jestem zadowolony, bo zamiast codziennego
łykania będę łykał raz na tydzień.
Na
targu kupiłem soursop czyli melanezyjska odmianę
latynoamerykańskiego owocu chilimoya. Owoc wielkości piłki
ręcznej kosztował niecałą złotówkę. Gdy kupowałem ten owoc
ludzie pytali mnie po co to robię. Po co kupuję akurat ten owoc.
Gdy niosłem go do hotelu, przechodnie pokazywali na niego i
komentowali mój zakup. Coś było nie tak. W hotelu, gdy
spytałem o co chodzi , dowiedziałem się, że to nie jest owoc
dla białych ludzi, dlatego było takie zdziwienie. Nie mogłem
jednak się dowiedzieć niczego więcej dlaczego nie jest dla
białych, bo wszyscy nabierali wody w usta. Chyba przypadkiem
dotknąłem do jakiegoś tabu. Lubię chilimoye i zawsze, gdy mogłem
kupowałem ją i w Ameryce Południowej i na wyspach Polinezji.
Tutejsza odmiana jest mniej smaczna, bardziej kwaśna. Ma jednak
mniej pestek. Pestki chilimoyi są bardzo twarde i przypominają małe
czarne karaluchy.
8
maja, Honiara- Savo
Popłynąłem
na wyspę Savo. Ponieważ brak jest regularnych połączeń,
za 400 dolarów salomońskich, czyli jakieś 40 euro, wynająłem
łódkę i przewodnika. Łódka mała i bardzo marna. Zaledwie 5
metrów długości i silnik ledwie 15 koni mechanicznych. Gdy
zobaczyłem jak frywolnie unoszą ją fale postanowiłem, że
zostawię w hotelu wszystkie rzeczy, które mogłyby nie
przetrwać przymusowego ''wodowania'' w oceanie albo powrotu wpław.
Cena
400 dolarów była dla mnie całkowicie akceptowalna, tak
więc nie próbowałem nadto jej negocjować. Tutaj targowanie nie
jest w dobrym tonie. Ostatecznie można się zapytać o
''druga cenę'' i wtedy można usłyszeć cenę niższą albo
powtórkę pierwszej.
Co
do samej wycieczki na tę wyspę, albo raczej wysepkę.
Savo to wyspa wulkaniczna. Za pozwolenie wejścia na wulkan wziąłem
ze sobą 20-funtowy worek ryżu w prezencie dla malej wioski, która
tam się znajduje. Gdy wylądowaliśmy na brzegu zostaliśmy
otoczeni przez grupkę ciekawskich dzieci. Jedno z nich -
mały chłopiec - zapytał mnie czy poza ryżem przypadkiem
nie przywiozłem jakichś papierosów, bo on by sobie chętnie
zapalił. Rozczarowałem jednak to biedne dziecko nie dając mu
papierosów. Ryż plus 25 dolarów salomońskich dla
przewodnika pozwoliły mi pochodzić po wulkanie. To czynny wulkan z
interwałem 100-150 lat pomiędzy wybuchami. Ostatni wybuch był
jakieś 150 lat temu, tak więc czas najwyższy, żeby Savo się
ponownie obudził. Na razie wyrzuca z ziemi gorące źródła.
Woda w tych źródłach jest tak gorąca, że ugotowaliśmy w
niej ryż na lunch. Do tego mieliśmy ananasy i wodę kokosową
i w ciągu kwadransa piknik na brzegu wulkanu był gotowy.
Tego
dnia - pomimo tego, że używam filtru przeciwsłonecznego nr 70 -
słońce trochę mnie opaliło. Wydaje mi się, że spray musiał
zostać częściowo zmyty przez fale, które parę razy mnie zmoczyły
podczas przeprawy.
Wczesnym
wieczorem dotarłem do Honiary. Tuż po wejściu do hotelu lunął
deszcz z taką siłą, że w ciągu kilku godzin spadło chyba
tyle deszczu ile na Mazowszu w ciągu roku.
9
maja, niedziela, Honiara
Dzień
odpoczynku i przepakowania bagażu przed jutrzejszym wylotem z
Wysp Salomona. Im dłużej podróżuję, tym mniej waży mój
bagaż. Albo umiem się lepiej spakować, albo staję się zbyt
leniwy, żeby więcej dźwigać.
.
No comments:
Post a Comment