Tuesday, 28 February 2017

Melanezja, Wyspy Salomona

29  kwietnia, Honiara, Guadalcanal, Wyspy Salomona

Po wylądowaniu na  lotnisku pierwsze wrażenie, to uderzenie gorąca. Chociaż było zaledwie  nieco powyżej 30 stopni  odczułem to dość mocno. Z lotniska do  miasta jest około 10 kilometrów. Zamiast jednak brać taxi wsiadłem do  lokalnego busika i pojechałem do miasta z lokalnymi mieszkańcami. Podróżowanie przypomina to w Afryce. Mały bus zapełniony po brzegi  ludźmi i ich towarami. Z trudem udało mi się upchnąć swój bagaż. 
Mieszkańcy Honiary cały czas coś przeżuwają w ustach. Jak się późnej  dowiedziałem, to jest orzech betel choć początkowo myślałem, że to  jakiś owoc. Barwi on usta i zęby na krwisto czerwony kolor, tak więc  musiało minąć trochę czasu nim przyzwyczaiłem się do ich uśmiechu.  Przy żuciu tego orzecha strasznie często plują. Wygląda to fatalnie i  mało apetycznie. Na ulicach czy chodnikach - wszędzie widać te ich  wypluwki w kolorze krwi. 


Brak jest sklepów czy  supermarketów, które odpowiadałyby naszym przyzwyczajeniom. Sklep to  często ciemny magazyn pogrodzony siatkami i zabarykadowany w obronie przed raskolami czyli łobuzerią  - gdzie w temperaturze ponad  30 stopni powoli gotują się  wszystkie produkty.
Jak wnoszę z  pierwszych obserwacji niemal cały biznes sklepowy jest w rękach  Chińczyków. Byłem w wielu sklepach i zawsze podział ról był taki sam. Chińczyk albo Chinka siedzieli na podwyższeniu mając oko na cały  sklep i zajmowali się głównie liczeniem pieniędzy. Melanezyjczycy  byli od noszenia towaru i usługiwania klientom i swoim pryncypałom.  Chińczycy wydają im krótkie rozkazy w łamanym pidgin albo nawet po  chińsku, bo nie znają angielskiego. Są przy tym bardzo niemili. Nie  mogę oprzeć się wrażeni, ze Chińczycy patrzą na biednych krajowców z  pogardą.
Pewnego razu poszedłem do sklepu wieczorem, kiedy nie było już Melanezyjczyków. Chińczyk na taką okazję jest  przygotowany I ma pod ręką słownik angielsko - chiński. Ponieważ nie  mówią ani w pidgin ani po angielsku , każą pokazywać palcem nazwę  produktu w słowniku. Poza sklepami do Chińczyków należą : stacja  benzynowa, warsztaty samochodowe, licencjonowane sklepy z alkoholem,  hurtownie I restauracje. Ogólnie Chińczycy robią dokładnie to, co w  XVII I XVIII wieku robili Holendrzy i w XIX wieku Brytyjczycy. Na  dodatek Chińczycy kupują każdy kawałek ziemi na wyspie, który jest  wystawiony na sprzedaż I od razu ogradzają ten teren często  pozbawiając krajowców dostępu do rzeki. Wywołuje to pierwsze pomruki  niezadowolenia, bo dla krajowców rzeka to wanna I toaleta w jednym.
I o ile uważam, że skoro Chińczycy mają prawo własności to wolno im  robić ze swoją ziemią co im się podoba i grodzić na wszelkie sposoby, to wśród Melanezyjczyków pojęcie własności prywatnej jest trochę  inaczej rozumiane. Nie rozumieją dlaczego ta ziemia już nie jest ich.  Następuje tu oczywisty konflikt pomiędzy uznawanym przez tubylców  prawem zwyczajowym, a narzuconym z zewnątrz- miedzy innymi przez  działalność organizacji międzynarodowych - obcym prawem stanowionym, do  którego Chińczycy świetnie się dostosowują, a którego Melanezyjczycy  nie rozumieją. I ta sprawa jest tylko jednym z licznych podobnych  przykładów kompletnego niezrozumienia.
Rząd na tych wyspach jest  bardzo słaby. Może to pomagać w rozwoju wolnorynkowego biznesu, bo nie ma siły się mieszać w gospodarkę--- i to  jest plus, natomiast minusem jest to, że ugina się przed każdym  naciskiem ze strony organizacji międzynarodowych, a także przed pieniędzmi  Chińczyków.
Kupowanie ustaw jest na porządku dziennym, a niektóre grupy i organizacje lobbują bardzo mocno.  Łatwo wyciągnąć wniosek, że słaby rząd I rozbicie  tradycyjnych wartości klanowych i rodzinnych, które ma już tu miejsce,  jest dla niektórych rozwiązaniem idealnym. Dlatego taki stan będzie  utrzymywany i nikt  nie będzie się krajowców o zgodę czy aprobatę  pytał. Trudny jest los  Melanezyjczyków. Są wbici pomiędzy Chińczyków, u których mogą służyć w  ich biznesach i Bialych, którzy wbijają im z maniakalnym uporem nowe  prawa i nowe wizje świata i ładu moraln- obyczajowego. A przy tym wszystkim ten biedny  tubylec żuje sobie  orzech betela I głupkowato się uśmiecha. Jednak przyjdzie czas, w  którym tubylcy upomną się o ''swoje'' i już niedługo, z przyczyn które  wymieniłem, może tu dojść do jakiejś porządnej awantury.

Pierwszej nocy zatrzymałem się  w jednym z lepszych hoteli na wyspie, ale nie mogłem jednak nawet  wziąć prysznica, bo woda się zepsuła, a fachowcy nie potrafili sobie  dać z tą awarią rady. Poszedłem więc- z braku innego zajęcia- na  internet, ale  tu też się okazało, że serwer padł. Ponieważ nie chciałem pierwszej  nocy wychodzić na miasto, które nie wygląda zbyt przyjaźnie, wróciłem do hotelu i poszedłem sobie spać.  Wyspy Salomona  mogą być trudnym kierunkiem podróżniczym.


30 kwietnia, Honiara,Guadalcanal.

Poszedłem do przedstawicielstwa Papuy  Nowej Gwinei i złożyłem papiery wizowe. Zapłaciłem 143 salomońskich  dolarów i we środę mam przyjść ponownie, żeby odebrać wizę. Poza tym  poszedłem do biura Salomon Express żeby zarezerwować bilet na statek  na wyspę Malaita.

Przeniosłem się do innego hotelu. Hotel  Honiara jest tańszy, ale ma bieżącą wodę i dostałem całkiem  czysty pokój z moskitierami w oknach, tak więc odchodzi montowanie moskitiery.

Te czerwone zęby i usta tubylców  zabarwione orzechem betel wzbudziły moją ciekawość,   dlatego  dziś go spróbowałem. Ma wielkość spłaszczonej śliwki i jest zielony.  Żeby dostać się do środka trzeba oddzielić jego zieloną zewnętrzną  powłokę. Krajowcy używają do tej operacji zębów, które jeszcze im  pozostały.
Ja użyłem mojego nożyka. Zielona powłoka jest bardzo  włóknista i przypomina włókna orzecha kokosowego, a mimo to niektórzy  zjadają nawet tę cześć.
W środku jest zaskakująco miękkie jadro o  wielkości dużej czereśni .
Krajowcy rozgryzają je i żują. Ja rozciąłem je najpierw i środek był koloru ciemnej żółci wpadającej w beż. Przed żuciem zapach przypominał ten, jaki wydziela się  przy odrywaniu kory z drzewa liściastego. Rozgryzłem ten orzech i  zacząłem żuć. Po kilku chwilach poczułem eksplozję smaków i zapachów. 
Trudno je określić, ale przeważały nuty anyżu zmieszanego z cynamonem i  goździkami wpadającymi w tlenek cynku i inne stomatologiczne zapachy.  Każdy, kto kiedyś miał tymczasowe wypełnienie zęba, od razu przypomni  sobie ten zapach i smak.
Na dodatek smak jest całkowicie gorzki z lekkim  kwasem, co powoduje nieprzyjemne cierpnięcie ust i języka. Do tego  orzecha krajowcy żują  jako dodatek owoc betel, który wygląda jak długa na 15 centymetrów zielona bazia z  małymi białymi kulkami w  środku.  O ile orzech jest bardzo niesmaczny, to ta druga część  drzewa - jego owoc - jest po prostu nie zjadliwa i obrzydliwa.

Po kilku  minutach tego żucia postanowiłem nie męczyć się już dłużej i  wyplułem to świństwo. Kolor wypluwki był ciemno żółty, co może sugerować, że  poddałem się zbyt wcześnie. Dopiero po kwadransie kolor zmienia się  na pomarańczowy, a po prawie godzinie dobrego żucia staje się krwisto  czerwony. Brak jakichś walorów smakowych zdecydował, że nie mam ochoty  już więcej betela próbować. Każdy chwast z polskiej łąki smakuje  lepiej. Na dodatek ani owoc, ani orzech nie wywołują żadnych sensacji i  nie zaburzają naszej percepcji.
W każdym miejscu jadam pewne  specyficzne dla danego regionu przysmaki i czasem są one niezłe, a czasem są złe, ale betel był jak na razie najgorszy.



 1 maja, Guadalcanal.
Pomimo problemów z  komunikacją na tej wyspie, wynająłem człowieka z samochodem I pojechałem na  wycieczkę na wschód od Honiary. Dojechałem do wsi Aruligo po około  dwóch godzinach. Odległość jest zaledwie jakieś 40 kilometrów, ale  drogi po wyjeździe ze stolicy szybko się urywają i ponieważ brak  mostów trzeba się przeprawiać przez rzeki. Niektóre samochody utykają  w środku rzeki, inne się zalewają. Tak wygląda podróżowanie na tej  wyspie. 
 wioska Aruligo
W Aruligo chciałem pójść na wybrzeże, gdzie znajdują się  podwodne wraki z czasów II wojny światowej. Żeby przejść przez wioskę -  w tutejszym lokalnym zwyczaju jest prosić o zezwolenie lokalnych  wodzów .(Wódz to za duże określenie - lepiej pasuje kacyk, ale to z kolei w języku polskim nie jest dobrze rozumiane). Najlepiej mieć ze sobą jakieś prezenty, np orzechy betel.
Gdy  stałem na leśnej drodze i rozmawiałem z jednym z wodzów na temat zezwolenia - nagle z krzaków  wyskoczył jakiś inny wódz, który złapał mnie za rękę i też proponował,  że da mi zezwolenie.  Zdezorientowany, od którego mam je przyjąć, dałem im do zrozumienia, że mogę mieć dwa zezwolenia, a  orzechów betel starczy dla wszystkich. Dostałem więc zezwolenie, a na  dodatek wyznaczono jakiegoś chłopaka jako mojego przewodnika w drodze  na wybrzeże. To też jest lokalnym zwyczajem, że turysta nie chodzi sam  po wiosce. Po chwili okazało się, że poza tym jednym wyznaczonym  przewodnikiem dołączyło do mnie pięciu innych. Niezbyt często w tej  wsi jest ktoś obcy i chyba dlatego więcej osób chciało mieć rozrywkę  od codzienności, która zamyka się z reguły w siedzeniu na rowie, żuciu betela i komentowaniu przejeżdżającego co pewien czas  samochodu. Podobno przed trzema miesiącami był tu jeden biały  turysta.
Jedyną atrakcją tego miejsca są wspomniane już wraki z  czasów II wojny światowej. W 1942 roku wyspa była już w rękach japońskich. Amerykanie  wylądowali tutaj trochę później , bo  w sierpniu 1942 roku. W momencie rozładunku  i lądowania, o świcie 9-go sierpnia japońskie samoloty zbombardowały  amerykańskie statki, co okazało się być jedną z większych porażek  US Navy. Całe to wybrzeże usiane jest wrakami, ale większość turystów jeździ na plażę o nazwie botegi, gdzie jest łatwiejszy dostęp do wraków japońskich  samolotów leżących na dnie morza niedaleko od brzegu.  Doszliśmy  po około 20 minutach na brzeg i mój przewodnik wskazał mi miejsce,  gdzie jest wrak statku. Jest to około 150 metrów od brzegu, tak więc  popłynęliśmy tam. Wrak jest pordzewiały, obrośnięty glonami, całkiem duży i ciekawy. Jest to amerykański statek, ale więcej  informacji ani od przewodników, ani później w muzeum nie otrzymałem.
.  Za pomoc dałem mojemu przewodnikowi przedmiot, który - jak mi mówił - od  dawna był jego marzeniem - czyli moją lornetkę. Jak tylko ją u mnie  zobaczył zapaliły mu się oczy i patrzył przez nią jak zaczarowany,  co pewien czas wybuchając salwami śmiechu i zachwytu. Nie mogłem mu  jej odmówić.  Prawie cały dzień spędziłem na snorkelowaniu przy  wrakach i dawno tak miło nie spędziłem czasu.

Samo  wejście do morza z brzegu jest dość trudne. Przez pierwsze 20 metrów jest bardzo płytko i wszędzie wystają ostre skałki. Pomimo tego, że miałem na  sobie buty, raz po raz potykałem się o kolejne podwodne skały  przybrzeżne, albo o koralowiec. Mając na uwadze jak trudno goiły mi się skaleczenia gdym był na Polinezji, nie chciałem się potknąć, przewrócić i skaleczyć, dlatego szedłem bardzo uważnie sondując każdy krok i badając każdą porowatość w dnie morskim.  Jak sądzę - musiało to  wyglądać bardzo pokracznie, bo siedzący na brzegu moi pomocnicy przy  każdym potknięciu wybuchali salwami śmiechu. Mieli pewne powody, bo mój  przewodnik chociaż był boso przeszedł po koralach i skałach bez  problemu. Tutaj połowa ludzi nie używa w ogóle obuwia, dlatego ich  stopy stają się nienaturalnie spłaszczone, twarde i przypominają bardziej jakieś skorupy niż stopy, do których jesteśmy przyzwyczajeni. 

Zauważyłem wtedy, a później potwierdziłem to  obserwując ludzi na ulicy, że krajowcy wyśmiewają nawet najmniejszą  niezaradność fizyczną. Jeśli dotyczy to białego to tym lepiej, ale dla swoich też nie mają wiele litości. Wtedy  zaczynają popisywać się swoją doskonałością. Potknięcie na ulicy  zawsze jest kwitowane gromkim śmiechem, piskami i krzykami. Na dodatek ich twarze są bardzo mimiczne i plastyczne. Uwielbiają ponadto ubarwiać swoje  zachowanie różnymi onomatopejami. Wywalają przy tym często oczy i  język, pokazują czerwone zęby, żeby tylko zwiększyć ekspresję swojej  wypowiedzi. Należą do tej rasy ludzkiej, u której charakter wypisany  jest na twarzach. Te salwy śmiechu z czyjegoś potknięcia, czy nawet  błahego  upuszczenia jakiegoś przedmiotu nie są według mnie złośliwe.  Są jak  sądzę wywołane jedynie  efektem grupy i chęcią budowania w tej grupie  szczególnej atmosfery. Jak to zwykle bywa w takich grupach - na śmiech  jednego odpowiadają śmiechem inni - nawet jeśli nie zauważyli danego  śmiesznego wydarzenia. Często też powtarzają bezmyślnie czyjeś krzyki  czy imitują czyjeś ruchy. Grupa zachowuje się jednorodnie. Jest to taka  podświadoma akceptacja. Na te formy naśladownictwa, ten specyficzny  klakieryzm, tutejsze grupy są bardzo podatne. Generalizując - każe mi to  przypuszczać, że w tej populacji grupa jest ważniejsza niż jednostka.  Po zaledwie kilku dniach na tej wyspie już mnie nie dziwi dlaczego  tak jest.

2 maja, Honiara, niedziela.

Niedziela na Salomonach to dzień święty. Poza paroma chińskimi sklepikami na mieście nie można kupić nic poza  orzechami betel. Wszystko pozamykane, tak więc cały dzień jest raczej  nudny.

Pomiędzy mieszkańcami tych wysp występują  znaczne różnice wywołane ich przynależnością do danego klanu. Tutejsza populacja opiera swój porządek na klanowości. Kilkadziesiąt  rodzin (klanów) wykształciło specyficzne dialekty nazywane tu wantok (od angielskiego słowa one talk czyli - jedna mowa).
Członkowie tego  samego wantoku wspierają się wzajemnie i konkurują z innymi  wantokami. Jeśli kierowca autobusu usłyszy swój wantok , to nie bierze  od niego należności, sprawy poważniejsze też podlegają tej zasadzie.  Ogólnie kultura wantok wpływa na wszystko i wszystkich. Tak było zawsze i tak działa ten kraj.
Organizacje  międzynarodowe, których jest tu mnóstwo, próbują walczyć z tym  klanowym, według nich  prymitywnym, stadium socjologicznym poprzez wdrażanie  zachodnich rozwiązań.  Rozmawiałem często z krajowcami o tym i  dowiedziałem się, że do pracowników organizacji międzynarodowych nie  czują już szacunku. Kiedyś ten szacunek był, ale dziś już go nie ma. Według nich wywyższają się i mówią non stop  o pomocy, ale głównie chodzi im o  własne posady.  Jeden z krajowców, z którym rozmawiałem na temat  przeprawy jego statkiem na wyspę Savo powiedział mi, że sam kiedyś był  kierowcą w jednaj organizacji i był przerażony brakiem zrozumienia  lokalnej kultury i zwyczajów. Powiedział żebym któregoś wieczora  zajrzał do restauracji w hotelu Honiara (akurat tam mieszkam) i  zobaczył kto przyjeżdża, jakimi samochodami i na kogo bierze rachunek za swoje imprezy po pracy. Poza tym według niego - na żądanie jakiejś  organizacji międzynarodowej niedawno utworzono... Ministerstwo Kobiet (!?). Ministerstwo to walczy o wyzwolenie kobiet  melanezyjskich z tyranii ich tradycji. Według jego oceny to właśnie dlatego ostatnio pojawiło się  tyle młodych nachalnych kobiet publicznie pijących alkohol. To według  niego są te wyzwolone przez Ministerstwo kobiet i  organizacje feministyczne. Po upijaniu się w miejscu publicznym można najlepiej  poznać stopień ich wyzwolenia. Takie jednostki negujące tradycje są dla organizacji feministycznych awangardą nowoczesności, -- a reszta li tylko ciemnym ciemnogrodem
Na tych wyspach  publiczne picie alkoholu zawsze było i ciągle jest trudno akceptowalne  społecznie i było uznawane za jeden z większych problemów tej populacji. Jeśli to dotyczy kobiet to tym bardziej.  Kiedyś byłoby to nie do pomyślenia, dziś takie osoby nic  sobie nie robią z reguł czy norm zwyczajowych i porządku klanowego, bo mają  świadomość, że za nimi stoi ministerstwo i pół tuzina organizacji, które   na dodatek zachęcają do dalszej emancypacji.
Ten problem może  narastać, ale stopniowo. Celem Ministerstwa kobiet i organizacji  feministycznych jest ''wyzwolenie'' wszystkich kobiet, później ma być obowiązkowy 50-cio procentowy parytet kobiet we wszystkich  instytucjach. A raczej prawie wszystkich, bo jak sądzę, jedynie  instytucja małżeństwa nie zostanie objęta takim parytetem zgodnie z nowym porządkiem.

W  moim hotelu  jest rzeczywiście restauracja. Jedna z droższych w  tym mieście. Dziś  było tam bardzo głośno do późna w nocy tak więc  wyszedłem sprawdzić o co chodzi. Na parkingu stało ze trzydzieści  nowych białych służbowych terenówek z nalepkami różnych  organizacji..-UN, różne NGO, a na jednej z nich była nawet  nalepka Unii  Europejskiej (?!).  W restauracji, przy długim na kilkadziesiąt  krzeseł stole, siedzieli sami biali  pracownicy tych organizacji. Część z nich była już mocno upita i bardzo krzykliwa. Nie dziwię się, ze krajowcy już nie  mają do nich szacunku. 
Organizacje międzynarodowe jawią się  jako nowoczesna forma kolonializmu. Świat zachodni najwyraźniej nie  jest w stanie wytrzymać zbyt długo bez ingerencji w wewnętrzne sprawy  społeczeństw, które ocenia jako niżej cywilizowane. Jakkolwiek taka  ingerencja miałaby się nazywać, to jest jednak ingerencja. W tym  wszystkim brak jest jednak dowodu szacunku dla innej,  niżej cywilizowanej kultury, której odbiera się tomistyczną wolną wolę  decydowania o własnym losie. Wyspy Salomona już niedługo zachowają  swoją tożsamość.
Nie mam jednak ochoty kontynuować tutaj tego tematu , bo czuję, że mógłby się z tego zrobić przydługi wpis.
2 maja, wieczór, Honiara.
Pochmurno i parno. Pojawiło się sporo komarów, tak więc łyknąłem malarone.

3 maja, Honiara.
Poszedłem do biura Solomom Express , żeby dowiedzieć się, że statek na wyspy Malaita  nie popłynie, bo jest  jakiś problem techniczny. Nie wchodząc w szczegóły  poszedłem do innego  biura, z którego też odszedłem z niczym.  Ostatecznie udało mi się  wynająć prywatną łódź I jutro rano wypływam na  Malaita. Wrócę do  Honiary jak sądzę już normalnym - czyli rejsowym - statkiem. 
Guadalcanalczycy nie lubią  się z Malaitanczykami i prowadzili ze sobą  kilka wojen. Jak sądzę - z  jakichś kompletnie błahych powodów jak to z  reguły bywa. Wypowiadają się  o Malaitanczykach jak najgorzej, tak więc  dobrze, ze tam płynę, będę  miał okazję zweryfikować ich poglądy.  Krystalizuje się też plan  popłynięcia na Savo, która to wyspa jest  aktywnym wulkanem. Wspomniany  wcześniej człowiek, ten który opowiadał  mi tak wiele o organizacjach  międzynarodowych na Salomonach, ma swoją  łódź i zgodziliśmy się na  cenę 400 dolarów salomońskich pod moim warunkiem, że będę jedynym turystą.

Do hotelu wprowadziło się kilka sympatycznych osób  dlatego poszliśmy wieczorem na miasto coś zjeść. Po zmroku zaczął  padać deszcz I wszyscy mocno zmokliśmy. Coraz więcej pojawia się  komarów I choć jeszcze wczoraj myślałem, że nie będę brał za często  profilaktycznych leków, to muszę zmienić swoje podejście, bo zaczyna to  marnie wyglądać. Myślę, że malarone było błędem i powinienem był wziąć  lariam, który co prawda ma więcej efektów ubocznych, ale jest mniej  uciążliwy w dozowaniu.
Najprzyjemniejszy sposób przeciw malarii czyli  gin z tonikiem nie wchodzi w grę, bo chociaż widziałem w sklepie  Bombay Sapphire to tutejszy tonik nie zawiera chininy.
.
4 maja,Malaita.

Prawie pięć godzin płynąłem do Auki na wyspie  Malaita. Pół godziny zatrzymaliśmy się na wyspie Nggela, żeby  dostarczyć do jakiejś wioski, której nazwy nie znam, parę worków z  ryżem i jakieś inne cuda. Okoliczne wody mają wyjątkową  transparentność i można bez trudu widzieć do 30 metrów wgłąb. Są  bardzo dobrym miejscem do snorkelingu i  jak na razie  jeszcze tutaj  nie ma turystyki masowej. 


Stamtąd przepłynęliśmy przez kanał Mboli  (Mboli passage), który przypomina rzekę w dżungli. Ostatnie dwie  godziny rejsu były trudne z bardzo dużą I nieprzyjemną dla żołądka fala, tak więc cieszyłem się, że zszedłem w końcu na ląd nawet jeśli  ten ląd nie wyglądał zbyt milo.

Auki to stolica prowincji Malaita, ale pomimo tej prestiżowej nazwy to marna dziura i na każdym kroku widać jej prowincjonalność. Pomimo tego, że ma ledwie 4 i pół  tysiąca mieszkańców jest jednym z główniejszych miast na Salomonach.  Nie jednak sama prowincjonalność tego miejsca jest najgorsza do  zaakceptowania, ale brud jaki jest dookoła, szczególnie na  przyportowym targu. 


Udało mi się jednak znaleźć wyjątkowo czysty  hotel, co trochę rozmiękczyło moją ocenę. Zatrzymałem się tutaj prawie  dwa dni i cieszyłem tanimi kokosami. Za sztukę kokosa, który daje  ponad pół litra płynu płaciłem 80 groszy polskich. W najlepszej  restauracji na wyspie zamówiłem białego tuńczyka w sosie kokosowym i  za cały obiad zapłaciłem zaledwie 25 PLN.
  W tutejszych wioskach poza  stolicą jest tradycja grzebania zmarłych tuż przy domach. Widziałem  to dziś  w wiosce Lilisiana na zachód od Auki. Dopiero od niedawna grzebie  się zmarłych na wyznaczonym do tego za wioską cmentarzu.  Rodziny i tak wolą pochować bliskich przy domu, a raczej przy chacie. Wygląda to tak, że przy wejściu do chaty  jest grób albo nawet ze dwa. Wieś wygląda jak rzadko zabudowany  cmentarz. Przez wioskę przepływa rzeka, która służy mieszkańcom do  prania ubrań i do kąpieli. Dlatego jest ciągle zagrożenie, że  niebezpieczne substancje pochodzące z dekompozycji ciał albo z niedalekiej  toalety zatrują rzekę. Toaleta to cześć wioski przy plaży - tam  wszyscy ''chadzają'' , bo kanalizacji nie ma. Smrodu dużego też nie ma, bo  pewne potrzeby są załatwiane bezpośrednio z oceanem - a ocean  pochłonie prawie wszystko. Jeśli nie zabierze tego ocean, to  pozjadają wałęsające się brudne, czarne świnie. Patrząc na brud jaki tu  wszędzie jest czasem myślę, że jedynymi czyścicielami brudów – nawet tych najbardziej przykrych są poczciwe wieprze.

5 maja, Malaita

Wypłynąłem tego  dnia z Malaity  w drogę powrotną do Honiary na głównej wyspie - Guadalcanal. Gdy  czekałem na statek- tym razem już regularny  statek łączący te dwie wyspy - dosiadł się do mnie biały człowiek, lekko szpakowaty,  w wieku około 45 lat i zaczęliśmy rozmowę. Statek jak zwykle  się spóźniał, bo tutaj dwie czy cztery godziny spóźnienia są w  normie - tak więc mieliśmy ponad godzinę na rozmowę. Jak się okazało - człowiek ten jest biskupem Malaity. Nie miałem szansy poznać tego, bo  jego skromny ubiór na to nie wskazywał. Katoliccy biskupi z reguły  wyglądają bardziej wystrojeni. Rozmawialiśmy o tym, co na tej wyspie  mnie najbardziej zainteresowało czyli o zwyczaju grzebania zmarłych  przy domach. Jak się od biskupa dowiedziałem - głównie  ceremoniał grzebania przy domach dotyczy zmarłych dzieci. Do końca mnie to  wyjaśnienie nie usatysfakcjonowało, bo z tego  co ja zauważyłem, to grobowce były zbyt duże. Powiedział mi też o problemie z zatruciem  wody jaki co pewien czas występuje. Cały teren wioski jest na  podmokłym namorzynowym podłożu i z  tego co widziałem - musi być często  zalewany. Domy też są często stawiane  na palach - jak sądzę - właśnie z  tej przyczyny.

Pożegnałem się z biskupem
gdy statek dopłynął. On  nie płynął ze mną tylko czekał na jakichś swoich gości. Na statku  natomiast przysiadł się do mnie jeden z Malaitanczykow i zaczął  nachalną rozmowę łapiąc mnie za rękę i nie chcąc jej puścić. Jest na  tych wyspach taki zwyczaj, że jeśli jest prowadzona ważna rozmowa -  rozmawiający trzymają się mocno za ręce. Albo lepiej - ten któremu  bardziej na rozmowie zależy trzyma drugą osobę za ręce. Naturalnie , żeby mu nie uciekła w trakcie tłumaczenia jakiejś rzeczy. Nie ma  różnicy jakie płcie ze sobą rozmawiają - często widać te same płcie  rozmawiające i trzymające się za ręce. Tak więc mój nowy rozmówca trzymał mnie za ręce i  wkładał mi do głowy jakieś absurdy typu, że Malaitanczycy  są  najinteligentniejszą rasą ludzką, że tworzy się tu ruch niepodległościowy, że jak w końcu oderwą się od tego paskudnego Guadalcanalu, to zbudują tu szczęśliwe i bogate społeczeństwo. Na  dodatek nie wiedzieć czemu  powoływał się ciągle na przykład Timoru Wschodniego, tak jakby  był to dobry przykład. Nie chciało mi się z nim gadać, ale stałem i  słuchałem, bo na statku trudno jest uciec. On, jak sądzę, żeby  urozmaicić pokaz elokwencji, co pewien czas spluwał na czerwono  farbą z betela i gruźliczo kasłał. Było to mało sympatyczne. W końcu  powiedział, że wie ze jestem w dobrych kontaktach z biskupem, bo widział jak rozmawialiśmy i poprosił mnie, żebym szepnął mu słowo w  celu poparcia ruchu wyzwoleńczego Malaity. Po tym co widziałem na  tej wyspie śmiem wątpić w prawdziwość zapewnień tego  Malaitanczyka.  Nie widziałem ani szczególnej inteligencji, ani  szczególnej pomysłowości wśród jego ludu. Natomiast ogólnie uważam, że  Malaitanczycy są mniej sympatyczni od mieszkańców Guadalcanal.  Potwierdziła się jednak teza jak duże animozje są pomiędzy  mieszkańcami tych wysp. Na żadnej z nich nie usłyszałem nawet  jednego dobrego słowa o mieszkańcach sąsiedniej wyspy.

6 maja, Honiara,
Odebrałem wizę do Papuy Nowej Gwinei i  poszedłem do banku wymienić pieniądze. W banku kątem oka zerknąłem na rynek pieniężny. Banki płacą za roczną lokatę 1 procent, a  pożyczają ten pieniądz na jeden rok po 17-18 procent. W tym spreadzie  widać brak konkurencji na rynku usług bankowych.
Resztę dnia spędziłem w hotelu. Dziś  jednak jak dla mnie było za gorąco żebym zdecydował się na większą  aktywność. Poza tym po wizycie w ambasadzie papuaskiej aktywności na  razie mi się odechciało. Do tej pory nie chciałem uprzedzać moich  planów, ale od pewnego czasu próbowałem zorganizować prywatną wyprawę  wgłąb Nowej Gwinei albo Nowej Brytanii w celu poszukiwania nowych  gatunków roślin i zwierząt. Korespondencja z władzami w Port Moresby  i Rabaul była trudna . Niedawno otrzymałem odpowiedź sugerującą  przekazanie środków finansowych na jakiś rządowy fundusz albo  aplikowanie o dołączenie mnie do jakiejś rządowej wyprawy. Ponieważ  moje zamierzenia wykraczały poza obie te opcje, odebrałem te  propozycje jako odmowę. Pomimo to zależało mi na tej wyprawie tak  bardzo, że ponowiłem próbę. Gdy dziś bylem w ambasadzie papuaskiej  dowiedziałem się, że nic z tego nie wyjdzie. Rząd odradza prywatne  ekspedycje wgłąb wyspy ponieważ nie byłby w stanie aktualnie  zapewnić bezpieczeństwa ze względu na eskalacje walk plemiennych i  wybuch epidemii cholery w Port Moresby. Próbowałem tłumaczyć, że  planuje udać się w miejsce, które jest oddalone o 250 kilometrów od  walk plemiennych, o których wiem i słyszałem. Tłumaczyłem, że cholera w  Port Moresby w ogóle nijak się ma do mojej wyprawy (zmarło zaledwie 3 osoby gdzieś w slamsach niedaleko dzielnicy portowej).  Mimo wszystko  musiałem się poddać. To duże rozczarowanie dla mnie, bo liczyłem, że  się jakoś uda. Nowa Gwinea jest cały czas do odkrycia i duży procent  nowych dla nauki okazów odkrywany jest właśnie tutaj. Wyprawy są cały  czas i nic do tego mają walki plemienne. Koncesje - jak sądzę - są jednak  przyznawane w sposób eliminujący prywatne przedsięwzięcia. No ale  nic na to już nie poradzę. Duże rozczarowanie.
.
7 maja, Honiara
Rano poszedłem do apteki, żeby dokupić  malarone, który bardzo szybko ''wychodzi'' Dowiedziałem się, że malarone  nie ma, bo nawet jakby był, to ze względu na wysoką cenę nikt by go i  tak nie kupował. Lariamu też nie było. Na niego akurat i tak nie  miałem recepty. Kupiłem za to  bez recepty chloroquine. 28 tabletek  starczy mi na 14 tygodni. Za wszystko zapłaciłem 1.12 euro czyli  oznacza to, że chloroquine jest około 100 razy tańszy od malarone. Jestem zadowolony, bo zamiast codziennego łykania będę łykał raz na  tydzień.
Na targu kupiłem soursop czyli  melanezyjska odmianę latynoamerykańskiego owocu chilimoya. Owoc wielkości  piłki ręcznej kosztował niecałą złotówkę. Gdy kupowałem ten owoc  ludzie pytali mnie po co to robię. Po co kupuję akurat ten owoc. Gdy  niosłem go do hotelu, przechodnie pokazywali na niego i komentowali  mój zakup. Coś było nie tak. W hotelu, gdy spytałem o co chodzi , dowiedziałem się, że to nie jest owoc dla białych ludzi, dlatego było  takie zdziwienie. Nie mogłem jednak się dowiedzieć niczego więcej  dlaczego nie jest dla białych, bo wszyscy nabierali wody w usta.  Chyba przypadkiem dotknąłem do jakiegoś tabu. Lubię chilimoye i zawsze, gdy mogłem kupowałem ją i w Ameryce Południowej i na wyspach Polinezji. Tutejsza odmiana jest mniej smaczna, bardziej kwaśna. Ma jednak mniej pestek. Pestki chilimoyi są bardzo twarde i przypominają małe czarne karaluchy.


8 maja, Honiara- Savo
Popłynąłem na wyspę Savo. Ponieważ brak  jest regularnych połączeń, za 400 dolarów salomońskich, czyli jakieś 40  euro, wynająłem łódkę i przewodnika. Łódka mała i bardzo marna. Zaledwie 5 metrów długości i silnik ledwie 15 koni  mechanicznych. Gdy zobaczyłem jak frywolnie unoszą ją fale  postanowiłem, że zostawię w hotelu wszystkie rzeczy, które mogłyby nie  przetrwać przymusowego ''wodowania'' w oceanie albo powrotu wpław.
Cena 400 dolarów była dla mnie  całkowicie  akceptowalna, tak więc nie próbowałem nadto jej negocjować. Tutaj targowanie nie jest w dobrym  tonie.  Ostatecznie można się zapytać o ''druga cenę'' i wtedy można  usłyszeć cenę niższą albo powtórkę pierwszej.
Co do samej wycieczki na tę wyspę, albo raczej  wysepkę.  Savo to wyspa wulkaniczna. Za pozwolenie wejścia na wulkan wziąłem ze sobą 20-funtowy worek ryżu w prezencie dla malej wioski, która tam się  znajduje. Gdy wylądowaliśmy na brzegu zostaliśmy otoczeni przez  grupkę ciekawskich dzieci.  Jedno z nich - mały chłopiec - zapytał   mnie czy poza ryżem przypadkiem nie przywiozłem jakichś papierosów, bo  on by sobie chętnie zapalił. Rozczarowałem jednak to biedne dziecko nie  dając mu papierosów.  Ryż plus 25 dolarów salomońskich dla  przewodnika pozwoliły mi pochodzić po wulkanie. To czynny wulkan z  interwałem 100-150 lat pomiędzy wybuchami. Ostatni wybuch był jakieś 150 lat temu, tak więc czas najwyższy, żeby Savo się ponownie obudził.  Na razie wyrzuca z ziemi gorące źródła. Woda w tych źródłach jest tak  gorąca, że ugotowaliśmy w niej ryż na lunch. Do tego mieliśmy ananasy i wodę kokosową i w ciągu kwadransa piknik na brzegu wulkanu był gotowy.
Tego dnia - pomimo tego, że używam filtru przeciwsłonecznego nr 70 - słońce trochę mnie opaliło. Wydaje mi się, że spray musiał zostać częściowo zmyty przez fale, które parę razy mnie zmoczyły podczas przeprawy.
Wczesnym wieczorem dotarłem do Honiary. Tuż po wejściu do hotelu lunął deszcz z taką siłą, że w ciągu kilku  godzin spadło chyba tyle deszczu ile na Mazowszu w ciągu roku.


9 maja, niedziela, Honiara
Dzień odpoczynku i przepakowania bagażu  przed jutrzejszym wylotem z Wysp Salomona. Im dłużej podróżuję, tym  mniej waży mój bagaż. Albo umiem się lepiej spakować, albo staję się  zbyt leniwy, żeby więcej dźwigać.
.

No comments:

Post a Comment