Bahia, Salvador
4
sierpnia
Rano zszedłem na ląd po 11 dniach na statku. Wcześniej jednak na pokład weszło kilku urzędników celnych wraz z lekarzem, który pobieżnie ocenił czy jesteśmy zdrowi i czy nie zawleczemy na ląd jakiejś choroby. Mam pewne podejrzenia, że głównie tu chodziło o mnie, bo jako jedyny opuszczałem statek. Zmierzył mnie wzrokiem, zadał kilka standardowych pytań i na szczęście dość szybko dał mi spokój.
W Bahia zamieszkałem na starym mieście, które tu nosi nazwę pelourinho. W każdej portugalskiej osadzie kolonialnej takie miejsce się znajduje. To plac, na którym odbywał się kiedyś targ niewolników.
Rano zszedłem na ląd po 11 dniach na statku. Wcześniej jednak na pokład weszło kilku urzędników celnych wraz z lekarzem, który pobieżnie ocenił czy jesteśmy zdrowi i czy nie zawleczemy na ląd jakiejś choroby. Mam pewne podejrzenia, że głównie tu chodziło o mnie, bo jako jedyny opuszczałem statek. Zmierzył mnie wzrokiem, zadał kilka standardowych pytań i na szczęście dość szybko dał mi spokój.
W Bahia zamieszkałem na starym mieście, które tu nosi nazwę pelourinho. W każdej portugalskiej osadzie kolonialnej takie miejsce się znajduje. To plac, na którym odbywał się kiedyś targ niewolników.
5
sierpnia
Miasto
jest bezpieczniejsze niż sądziłem, jednak jak sadzę, może to być
trochę złudne. Na starym rynku widać obecność policji. Pomimo to
dziesiątki razy jest się atakowanym przez sprzedawców przeróżnych
rzeczy. Od placków na kukurydzy zaczynając, po zegarki, wisiorki,
kocyki, rożne kiczowate suweniry, a raz chciano mi sprzedać jakieś
niezidentyfikowane białe szmaty. Ogólnie odnoszę wrażenie, że tu
każdy murzyn ma coś do sprzedania, w związku z tym na starym rynku
panuje ciągły ruch. Jak by tego było mało -murzyni ciągle
przygrywają sobie na bębnach i coś podśpiewują. To wszystko
stwarza wrażenie dużego chaosu. Zawsze energia toważyszy chaosowi
i nie inaczej jest tutaj. I właśnie dlatego z drugiej strony
widać, jak olbrzymi potencjał i energia drzemią w tym młodym
narodzie. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ci sami ludzie,
gdyby byli w Europie, zamiast sprzedawać na rynku swoje towary -
staliby w kolejce po zasiłek w biurze opieki społecznej (czy jak
się to nazywa). Bo po co by mieli pracować, skoro państwo da,
zabierając wcześniej pod przymusem tym podatnikom, którym się
jeszcze chce pracować. Obawiam się jednak, że wybór p. Ignacego
Lula da Silvy na prezydenta tego kraju przyspieszy westernizację
(socjalizację) tego kraju.
6
sierpnia
Kolejną
noc coś mnie pogryzło. Nie znalazłem jeszcze sprawcy, bo w tym
klimacie podejrzanych jest cala zgraja.
Mieszkańcy
Bahia zdają się być bardzo pobożni. Niektórzy z nich modlą się,
rysując znak krzyża na każdą pełną godzinę. Jakby tego było
mało, tuż po tym całują zewnętrzną stronę palca wskazującego
u prawej reki. Początkowo myślałem, że maja tam schowaną jakąś
małą figurkę albo inne dewocjonalium, ale okazało się, że nie.
Czemu ma to służyć - nie wiem - ale podejrzewając że jest to
sprawa bardzo delikatna- nie pytałem o szczegóły.
Podczas
tej ceremonii zachowują śmiertelną powagę. Widziałem, jak jeden
mężczyzna przerwał w pół zdania rozmowę, zobaczywszy kątem
oka, że o kilka minut przegapił godzinę 18-tą, po czym z kamienną
twarzą oddał się modlitwie. I choć modlitwa była krótka,
to trwało kilka minut, zanim ponownie wrócił do swej
naturalnej - krzykliwej postaci. Krzyk i zgiełk są częścią ich
natury. To kolejna rzecz, do której trzeba się przyzwyczaić, będąc
w Brazylii.
7-9
sierpnia
Dość
szybko przekonałem się, że dla osoby , która nie za bardzo lubi
leżenie na plaży to miasto nie ma już za wiele do zaoferowania,
poza niezaprzeczalną atrakcja, jaką jest Pelourinho. Porobiłem
kilka dość długich wycieczek w okolicy. Byłem w kilku muzeach,
których zbiory mnie nie zachwyciły, a muzeum geologii jest chyba
najgorsze, w jakim bylem. Zamiast okazów- papierowe albo
styropianowe atrapy ordynarnie pomalowane.
W
niedzielę, 9-go zwinąłem swój tobołek i ruszyłem do Rio de
Janeiro. Cały dzień i pół następnego byłem w drodze. Droga
krajowa jest jednopasmowa z dziurawym poboczem i dość często
poustawiane są na niech progi spowalniające. Prowadzi przez całkiem
ciekawe krajobrazy - pagórkowate równiny z uprawami trzciny
cukrowej, bananowców i palm kokosowych. Później wije się przez
góry wysokie na ponad 2200 metrów. Ludzie w dużej mierze jeżdżą
konno, jeszcze w całkiem niedużej odległości od Rio powszechne są
jednoosiowe zaprzęgi ciągnięte przez osła, lub jak bogatszy
kowboj - konia.
Rio
10
sierpnia
Przedmieścia
Rio, tak jak inne wielkie miasta w Brazylii są mieszaniną slumsów
i podejrzanie tajemniczych magazynów i hurtowni. Takie okolice z
reguły są brudne i chaotyczne i tak jest też tym razem. Około
południa dojechałem do Rio i po dotarciu autobusem miejskim do
pensjonatu od razu dotarło do mnie, jak różne jest Rio od
Salvadoru. Udało mi się zamieszkać tam, gdzie chciałem - czyli w
Botofago (Botafogo). To bardzo mila, schludna dzielnica pomiędzy
głową cukru a Corcovado. Mieszkam ćwierć kilometra od morza i
widok mam na obie te atrakcje. Nie chce mi się myśleć o stęchłym
Salvadorze po dojechaniu do Rio.
11
sierpnia
W
nocy zaczął padać deszcz i gdy o 9 wyjeżdżałem do Gavia, ciągle
padało. Z Gavia poszedłem do ogrodu botanicznego, a później
udałem się do lasu deszczowego. Ponieważ było ciągle mokro, było
trudno chodzić po tej gęstwinie przez kilka godzin. Fauna i flora -
co nie dziwi - jest bardzo obfita. Po wycieczce wróciłem do
Botofago brzegiem morza, przez plażę, m. in. Ipanema i Copacabana.
Ta pierwsza była od nawietrznej, dlatego była pusta, bo mocno
wiało. Pół Rio wyszło natomiast na Copacabanę.
12 sierpnia
Zrobiłem dziś długą, jak na mnie
wycieczkę. Z Botafogo przeszedłem do Flamengo, stamtąd jednak
zamiast iść na północ do centrum historycznego, przez pomyłkę
zaszedłem do favel Lapa i Fátima. W porę się zorientowałem i
wyszedłem bez żadnych problemów, ale dzielnice te nie były zbyt
przyjemne. Następnie poszedłem do centrum i tak daleko na północ,
że dotarłem do wyspy Cobras. Powrót, już prostą drogą zajął
mi prawie 3 godziny, choć część czasu poświęciłem na obiad.
Całe kółko to około 18 kilometrów, czyli znacznie powyżej mojej
średniej spacerowej, którą szacuję na ok 10 km.
Podczas
tych
moich wycieczek chyba najbardziej irytującą rzeczą są kierowcy,
którzy w Brazylii całkowicie ignorują przepisy. Nie spotkałem
jeszcze w Brazylii takiego, który stanąłby, żeby przepuścić
pieszych. Przejście szerokiej ulicy wymaga sprytu i doprawdy nie
wiem, jak sobie radzą starsi ludzie. Drogę trzeba przebiegać, gdy
tylko jest na to szansa. Wiele razy widziałem, że na ulicy gdzie
były światła ( bo na wielu nie ma) kierowcy nie wpuścili
przechodniów, choć ci mieli zielone. Policja kompletnie nie chce
dostrzec tego problemu. Co mnie dziwi, nie widziałem jeszcze żadnego
wypadku z udziałem pieszego odkąd jestem w Brazylii i na razie nie
umiem sobie tego wytłumaczyć.
13 sierpnia
Nowozelandczyk, Irlandczyk, Austriak,
Belg, dwoje Holendrów i ja wybraliśmy się wczesnym rankiem do
Urca, gdzie leży ''głowa cukru''. Początkowo miał z nami iść
Szwajcar z Zurychu, ale okazało się, że musi wracać do domu. Miał
wczoraj nieprzyjemny wypadek, gdy usiłował pływać na copacabanie
przy silnej fali. Fala podcięła go i wciągnęła pod siebie,
kilkakrotnie rzucając o piaszczyste podłoże. Wyszedł z tego z
mocno poranioną twarzą, co nie wyglądało dobrze, poza tym, jak mi
powiedział, uszkodził sobie plecy i boi się o to czy nie jest
uszkodzony kręgosłup.
Urca to wg mnie najładniejsza z
mieszkalnych dzielnic Rio, jakie widziałem. Ma przeważnie willową
, niską zabudowę. Ładne zacienione nadbrzeże z widokiem na
Botafogo, Corcovado i marine. Ciche i spokojne miejsce.
Z Urca przeszliśmy pieszo do
São Conrado, żeby wejść na górę Gavia - wysoką na 828m. Góra
ta to od wieków punkt nawigacyjny dla statków wpływających do
zatoki. Ma specyficzny ścięty wierzchołek pozbawiony roślinności.
Z tego co zdołałem zaobserwować, podstawa jest gnejsowa, a
wierzchołek jak sądzę granitowy. Granit to z reguły główny
budulec takich farmacyj skalnych jak głowy cukru.
Gavia nie jest tak znana i
skomercjalizowana jak głowa cukru w Urca albo Corcovado.
Wracając do naszej wyprawy. Trochę
przeceniliśmy nasze siły. Pełne słońce, temperatura grubo
powyżej 30 stopni C. i duża wilgotność towarzyszyły nam przez
całą drogę. Po około 10 km marszu zapas wody uległ wyczerpaniu.
Wszyscy byliśmy i zmęczeni i spragnieni. Wtedy Holenderka
stwierdziła, że musi zawrócić do hotelu i tak właśnie zrobiła.
Cała reszta szła dalej. Na szczyt nie udało się wejść ze
względu na zbyt duże zmęczenie. Jest to mimo wszystko dość
trudna góra i ciężko wejść na nią tak ´przy okazji´.
Zeszliśmy do São Conrado, gdzie trochę orzeźwił mnie młody,
zielony kokos. Odkąd jestem w Brazylii, woda z niedojrzałych
kokosów stanowi jeden z głównych płynów. W Bahia kosztowały pół
reala – tutaj niestety 5 razy więcej. Każdy na coś
narzekał pod koniec marszu, każdemu coś zaczęło dolegać. Ja
całkiem spaliłem sobie twarz na słońcu i najwyraźniej
nadwyrężyłem sobie ścięgno w prawej kostce, bo boleśnie
napuchło.
Z naszej wyprawy wróciliśmy jakimś
rozlatującym się minibusem. Kierowcy pewnie nieprędko trafi
się podobny kurs. Pół tuzina spalonych słońcem, obolałych ludzi
i na dodatek każdy coś majaczył w innym języku..
14 sierpnia
Wstałem wypoczęty i zdrowy. Bez
śladu opuchlizny. Pomimo tego poza krótkim spacerem nad jezioro
Lagoa Rodrigo de Freitas - większość dnia odpoczywałem. Trochę
czytałem, trochę powtarzałem hiszpański.
15 sierpnia
Rano wyruszyłem do parku narodowego
Tijuca u podnóża Corcovado. Nie było sensu wchodzić na samo
Corcovado, ponieważ zniechęciła mnie do tego masa turystów
liczonych w setkach, tłoczących się po bilety. Poza tym nad statuą
Chrystusa bezustannie fruwał turystyczny helikopter, powodując
ogromny hałas. Zamiast tego przeszedłem cały park narodowy i był
to dobry wybór. Cisza, spokój. Jedynie słychać było odgłosy
egzotycznych zwierząt. Wyszedłem z parku dopiero w małej mieścinie
Alto da Boa Vista. Cała droga zajęła mi ponad pięć godzin.
Wróciłem do Botafogo autobusem miejskim i tam po raz pierwszy
widziałem awanturę wywołaną przez jakiegoś pokrwawionego
tubylca, który wykrzykiwał coś do kierowcy. Cała historia
skończyła się interwencją policji, która wyprowadziła
awanturnika z autobusu.
Dziś na kolację zjadłem sobie
brazylijską wołowinę z batatami.
16 sierpnia, niedziela
Jak to dobrze , że dopiero dzisiaj
dowiedziałem się, że w parku narodowym Tijuca, który cały
przeszedłem wczoraj - zdarzają się zbrojne napady na turystów. To
kolejna z wielu paranoi zagrożenia w Rio, o których łatwo w
przewodnikach. Ja nie napotkałem na żadne trudności idąc przez
cały park samemu. Natknąłem się tylko na rachitycznego starca o
skłonnościach narkoleptycznych, bo dwukrotnie wydawało mi się, że
zasnął, jak go pytałem o drogę.
Cały dzień spędziłem w pousadzie
(pousada to brazylijski pensjonat) Odpoczywam przed jutrzejszym
skokiem na Wschod - do Cabo Frio.
17. sierpnia
Dojechałem
do Cabo Frio. Zatrzymałem się tu tylko na noc. Miasto jest po
sezonie, to widać. Opuszczone plaże i uliczki stwarzają
melancholijne wrażenie. Wieje bardzo silny wschodni wiatr, który po
całej okolicy niesie mnóstwo piachu. Z morza sterczą kikuty
rzuconych na mieliznę statków. Okolice plaż to głównie jałowa
piaskowa pustynia z gdzieniegdzie rosnącymi brunatnymi krzakami i
kaktusami. Wszystko to świadczy o tym, że nie jest to miejsce
przyjemne i gościnne. Po godzinie poszukiwań znalazłem w
końcu fazende (duże gospodarstwo, prawie posiadłość), gdzie
się zatrzymałem. Gdy przyszedłem przyjęła mnie
dość chłodno jakaś murzynka, wyglądająca na pomoc domową i
pokazała mi dom, w którym zamieszkałem. To duży dom o
kilkunastu ciemnych ponurych pokojach, wyglądający na opuszczony.
I rzeczywiście. Nie było w nim nikogo. Po pewnym czasie zniknęła
i ta murzynka i na całej fazendzie został tylko czarny pies,
kasztanowy koń i ja. Dom ma skromne wyposażenie, a w kranach płynie
tak brudna deszczówka, że straciłem ochotę na prysznic.
Napuściłem trochę tej wody do szklanki i pływało w niej sporo
martwych insektów. Nie spałem dobrze tej nocy, bo sen miałem
płytki, a nie znając w ogóle okolicy i stosunków tu panujących,
wolałem zachować czujność. Nie codziennie jestem sam na tak
rozleglej farmie.
Mimo
to nazajutrz 18-go sierpnia, rano pojechałem do Macae a stamtąd do
Conceicao de Macabu. O ile Macae to marna dziura, to Conceicao
wygląda przyjemnie. Jest to mała osada wciśnięta między wyżyny
i góry, a przez środek płynie strumyk. Po krótkim pobycie w
tej osadzie wynająłem konia i z przewodnikiem ruszyliśmy dalej
konno w drogę powrotna w kierunku Macae. Jechaliśmy
szlakiem uczęszczanym tylko przez miejscowych. W pewnym momencie
dołączył do nas jakiś gaucho, który coś głośno pokrzykiwał.
Okazało się, że jechał zaniepokojony, doglądać krowy na
fazendzie, bo jedno z cieląt padło z niewyjaśnionych przyczyn. Gdy
przejeżdżaliśmy nieopodal zobaczyłem, że na ciele padłego
zwierzęcia siedziało już kilkanaście czarnych padlinożernych
ptaków urubu (to gatunek kondora). Reszta stada pasła się jakieś
sto metrów dalej.
Przesiadłem
się z konia do autobusu dopiero przy malej ścieżce prowadzącej do
Fazenda do Sossego i wróciłem do Macae. Tam w ostatniej chwili
złapałem autobus do Rio przez Rio Bonito i Itaborai. W Rio
przesiadłem się niezwłocznie do autobusu jadącego do Kurytyby w
stanie Parana.
18
sierpnia, Kurytyba
Dojechałem
do Kurytyby. Jest zimno, ponuro, pada deszcz, a na dodatek właśnie
przeszła burza. Stan Parana to całkowicie inny kraj. Ludność
przeważnie biała. Już chciałem pochwalić kierowców, ale dzisiaj
któryś z nich chciał mnie przejechać, jak na zielonym
przechodziłem ulicę. Wynająłem bardzo marny pokój w hotelu w
centrum. Niedaleko musi być chyba szkoła muzyczna, bo ciągle
słyszę tę samą powtarzaną w kółko frazę fortepianową.
18
sierpnia, Kurytyba
Cały
dzień pada. Chwilami tak intensywnie, że nie ma sensu wystawiać
nosa na dwór. Na dodatek cały czas ktoś się uczy na tym
fortepianie tej samej frazy... Ponieważ średnio mi odpowiadało
siedzenie w tym obskurnym hotelu potraktowałem Kurytybę tak, jak
większość podróżnych, czyli jako przystanek pomiędzy
brazylijskim wybrzeżem i interiorem. Nocnym autokarem pojechałem do
Foz do Iguazu.
21
sierpnia, Foz do Iguazu
Odkąd
wyjechałem z Rio cały czas marznę. W Kurytybie na dodatek jeszcze
mokłem, w Foz do Iguazu na szczeście nie pada, ale po zachodzie
słońca czyli ok 18tej robi się tak zimno, że muszę
zakładać ciepłe ubranie. Nad ranem temperatura spada do 10-12
stopni w skali pana Celsjusza. Kalendarzowo ten czas odpowiada
naszemu końcowi lutego, ale pogoda jest jak w końcówce kwietnia,
kiedy od czasu do czasu mocniejsze promienie słońca przypominają,
że zbliża się lato. Ponieważ przyjechałem tutaj z Brazylii
północnej nawet temp. rzędu 16-18 stopni w ciągu dnia odczuwam
jako chłód. Ci, którzy przyjechali np. z Argentyny i mieszkają w
tym samym hostelu - chodzą w krótkich rękawach. Przez pierwsze dni
po ubiorze dokładnie widać, kto skąd przyjechał. Pogoda w
Argentynie podobno bardzo marna, zimno i pada, dlatego postanowiłem,
że zamiast od razu jechać do Argentyny albo Urugwaju - pojadę do
Paragwaju i w ten sposób tam przeczekam okres słabej pogody
na południu. Mam nadzieję, że zła pogoda nie zatrzyma mnie
w Paragwaju dłużej, niż parę tygodni.
Cieszę
się, że dotarłem do Foz, bo to miłe miasto i trafiłem na
najlepszy jak dotąd hostel w ładnym miejscu i ciekawej atmosferze.
Sporo jest osób, które tak jak ja, robią przystanek w Foz, będąc
w podróży dookoła globu. Tak więc jest sporo ciekawych tematów
do rozmowy i bardzo ciekawi ludzie.
22
sierpnia 2009, Foz do Iguazu
Pojechałem
obejrzeć wodospady, z których słynie to miejsce i spędziłem w
ich okolicach bardzo przyjemny dzień. Jest to skupisko ok 250
większych i mniejszych kaskad. Całkiem ciekawe i jak sądzę
właśnie dlatego bardzo znane miejsce.
23
sierpnia 2009, niedziela
Przez
cały dzień nic nie robiłem. Tak się szczęśliwie złożyło, że
to akurat niedziela, tak więc nie wyróżniałem się zbytnio.
24-25
sierpnia
Zostałem
dłużej w Foz niż planowałem. Zamiast dwóch- sześć dni. W tym
czasie nic szczególnego nie robiłem. Dużo czasu spędziłem na
rozmowach z ludźmi, którzy się tu zatrzymali. W zasadzie wiekszosc czasu z tego tygodnia spedzilem z Vaikunthanath Kaviraj 'em, z ktorym szczerze sie zaprzyjaznilismy i prowadzilismy wiele dlugich dyskusyj na wiele roznorodnych tematow od tak mu bliskiej homeopatii poczynajac a na Hieronymusie Boschu konczac.
Teraz widzę, jak dobrą rzeczą w czasie podróży jest niezależność od czasu. Brak pospiechu, swoboda przedłużenia pobytu o dzień lub kilka dni. Nie sposób tego odczuć na kilkutygodniowym urlopie.
Teraz widzę, jak dobrą rzeczą w czasie podróży jest niezależność od czasu. Brak pospiechu, swoboda przedłużenia pobytu o dzień lub kilka dni. Nie sposób tego odczuć na kilkutygodniowym urlopie.
Pipilo personata vel Poospiza nigrorufa, występowanie: Brazylia. (J.Gould FRS)
No comments:
Post a Comment