Monday, 27 February 2017

Falklandy

Falklandy.



1 grudnia, Ushuaia, Tierra del Fuego

Pisze Tierra del Fuego zamiast polskiej nazwy Ziemia Ognista bo uważam, że nasza nazwa jest mało fortunna i nie za bardzo ją lubię. Kanałem Beagle´a płynęliśmy całą noc, a następnego dnia rano zawinęliśmy do portu w Ushuaia. Pogoda zimowa. Śnieg i zimno, chociaż ten dzień odpowiada początkowi naszego czerwca. Lepsza pogoda była w okolicach Hornu. W Ushuaia i na Tierra del Fuego zamierzam zostać kilka tygodni.


18 grudnia,

Od chwili powrotu z Antarktydy cały czas spędziłem na Tierra del Fuego i półwyspie Brunswick. Chociaż zrobiłem wiele wycieczek, to były one zbyt pospolite, żeby zanudzać ich opisami. 


19 grudnia, Falklandy.

Angielska  nazwa Falklandy, która także przyjęła się w polskim języku pochodzi od  zamku Falkland w miejscowości Fife w Szkocji - siedziby wicehrabiego  Antoniego Cary´ego - późniejszego I-go lorda admiralicji.
Falklandy  zajmują obszar porównywalny do województwa śląskiego. Liczba  mieszkańców jednak waha się  w okolicach 2 i ½ tysiąca. Około połowa z nich urodziła się na wyspach i nazywa siebie Kelperami. Ta nazwa  pochodzi od gatunku pospolitego tu wodorostu.  Pomimo tak malej liczby  mieszkańców i statusu kolonii - kraj ten cieszy się całkiem dużą  autonomią. Ma własny rząd , a  jedynie polityka zagraniczna i obrona  spoczywają na Wielkiej Brytanii.  Falklandy są zbyt małe, by bronić się  same w przypadku jakiejś obcej inwazji - a Argentyna leży za blisko. To ,że obrona spoczywa na Londynie jest łatwo zauważalne. Na lotnisku Mount  Pleasant skutkuje to absurdalnie dokładną i zbiurokratyzowaną odprawą.  Jak zwykle w takich przypadkach wytłumaczenie jest oczywiste - walka z  terroryzmem. Od dawna dziwię się, że Anglosasi tak łatwo dali  się nabrać na pewne sztuczki polityków i pozwolili na tak silną erozję  praw obywatelskich. Myślę, że Korea Północna, Biała Ruś i Chiny Ludowe nie  powstydziłyby się takich wyników.
Na wyspach w zasadzie nie występuje przestępczość.   Nikt nie rygluje drzwi, nie zamyka samochodów. Ta mała społeczność wiedzie  fantastycznie spokojne życie z dala od wielkiego świata.  Stolica  Stanley ma charakter wybitnie brytyjski i jest to przyjemna, leniwa  mieścina przypominająca starą dobrą Anglię sprzed lat.
           19 grudnia wylądowałem na lotnisku Mount Pleasant na Falklandach i  zatrzymałem się w Stanley, w  Bennett House. To ciepły,  schludny i gościnny dom w stylu angielskiego B&B, z oknami  wychodzącymi na morze. Jest tak czysty, że okruszek ciasta na  jednobarwnym ciemnoczerwonym dywanie urasta do monstrualnych rozmiarów. W domu jest TV z jednym kanałem telewizyjnym. Sygnał z satelity rzadko  jest odbierany, bo programy są głównie po hiszpańsku, a tutaj znajomość  tego języka jest znikoma i raczej ogranicza się do grupki chilijskich  imigrantów. Są dwa kanały radiowe, a BBC 5 jest najbardziej popularny.  Sygnał radiowy jednak jest bardzo słaby, dlatego odbiór zdominowany jest  przez świsty, szumy i falowe zanikanie dźwięku. Na wyspie - od 30 lat - wydawana jest jedna lokalna gazeta - Penguin News - z dość przestarzałymi  danymi.   Na każdym kroku czuć tu spokój i brak pośpiechu.
O 17- tej  zostałem zaproszony przez właścicielkę – p. Stewart - na herbatę i domowe ciasto przy kominku. Dziś- poza gospodarstwami na wsi - w kominku  jednak   już się nie pali sprasowanym torfem jak było dawniej, a zamiast tego używa się paliwa diesla.  Już chciałem wygłaszać  peany nad tą  arkadyjską sceną i pierwotną prostotą ognia w kominku, ale nie mogę tego  zrobić mając za opał nie poczciwy dobry torf, tylko jakieś pospolite  paliwo. Gdy później byłem na wsi - na ranczach, często widziałem pocięty  w sześciany, gotowy do palenia torf. Wtedy zauważyłem, że sposób w jaki  ułożony i przechowywany  jest torf świadczy o czystości i porządku w  całym gospodarstwie. Jeśli torf ułożony był w równoległe warstwy  tworzące piramidę – prawdopodobieństwo, że farma jest dobrze utrzymana  było duże. Natomiast torf bezładnie rzucony na ''kupę'' zawsze  towarzyszył bałaganowi w całym gospodarstwie.
Camperzy (rolnicy) - cały czas uznają go za główne źródło energii i często powtarzają, że jeśli chodzi o palenie w kominkach, to  nic nie zastąpi suchego, sprasowanego, solidnego falklandzkiego torfu. Na tych wyspach jego  pokłady sięgają na głębokość 4 metrów, a jego zasoby wydają się być niewyczerpywalne.

na lotnisku Mount Pleasant


                                         Widok z okna na Stanley.

poczta w Stanley

budynki mieszkalne w Stanley do złudzenia przypominaja Wielką Brytanię
Stanley, siedziba gubernatora


20 grudnia, niedziela, Falklandy

Świt obudził mnie o 4.30 rano  porządną ulewą i silnym wiatrem, ale już około 8 rano rozpogodziło się, wiatr ucichł i ostatecznie dzień był bardzo ciepły i słoneczny. W ciągu dnia  temperatura wyniosła 16 °C. Biorąc pod uwagę, że w najcieplejsze letnie dni jest do 22 °C, to dzisiejsza pogoda była całkiem udana.
Pora roku w jakiej tu przyjechałem, to okres wiosny- czas, w którym zaczynają  kwitnąć łubiny, a stokrotki są w pełnym kwiecie. Wyspy rzadko cieszą się taką pogodą.  Ostatnie dwa lata były tak zimne i wilgotne, że splantowane ziemniaki i cebula pogniły, a marchew - jak donosi mi pani  Stewart ze Stanley- wyrosła zaledwie na cal, po czym też zaczynała gnić.  Zboża nie dojrzewają, a owoce się nie udają. 
Mam podstawy by twierdzić, że mieszkańcy znają się całkiem dobrze na pogodzie. Wielokrotnie dobrze ją przewidzieli.  Przestaje to dziwić jeśli mieszka się w kraju, gdzie wszystko zależy od pogody, a jej obserwacja często zastępuje inne  rozrywki, których tu po prostu brak.

Zrobiłem wycieczkę na  położony na zachód od Stanley- Mount Williams. Widoki były bardzo  charakterystyczne dla tych wysp. Pofałdowane równiny, gdzieniegdzie 
przerywane wzgórzami ( Wickham Hills) dochodzącymi do 500 metrów nad  poziomem morza. Dookoła widać zgniłozielone krzaki, wrzosowiska, bagna  i torfowiska. Ponieważ w nocy mocno padało, trzeba było uważać żeby nie  wpaść w pokryte trawą sadzawki o rdzawym kolorze, których jest tu bardzo dużo. Gleba jest tak wilgotna, że żerują na niej bekasy  magellańskie.

Podczas drogi na Mt Williams spotkałem Kelpera z psem,  którzy szli sobie na spacer. Przez pół godziny szliśmy razem i przez ten czas rozmawialiśmy wyłącznie o ilości myszy, które wytropiła jego czarna  labradorka i o pewnym gatunku gęsi, który ma w zwyczaju przylatywać na  Falklandy wraz z pierwszymi wschodnimi wiatrami, ale w tym roku podobno nie przyleciał.  Mieszkańcy tych wysp zdają się żyć całkiem innym  rytmem i całkiem inne tematy zaprzątają im głowy.  Są to kategorie  myślenia, z którymi z reguły idzie w parze naturalna życzliwość, pogoda  ducha, wewnętrzny spokój i obojętność w stosunku do wielkiej polityki,  biznesu i wszelkich sensacyjnych plotek.  Podczas spaceru, gdy  przechodziliśmy zboczem wzgórza Sapper (Sapper Hill) przy zatoce  Stanley - pies wywęszył w trawie siedzącego w gnieździe młodego,  niezdolnego jeszcze do lotu - ale już upierzonego ptaka- i natychmiast przejął go zębami.   Z odleglości kilkunastu kroków usłyszeliśmy kilka dramatycznych pisków  szarpiącego się w nierównej walce i szukającego pomocy pisklaka.  Podbiegliśmy tam a właściciel psa  z trudem wyciągnął pisklę z pyska.  Poturbowane, leżące na ziemi pisklę jeszcze żyło. Wyciągało łepek do góry i z wielkim wysiłkiem otworzyło szeroko dziobek żeby zaczerpnąć powietrza. Jak się okazało - po raz ostatni. Instynktownie jeszcze  walczyło przez chwile, ale było już za późno. W to cieple, słoneczne,niedzielne popołudnie zakończyło swoje krótkie życie na stoku wzgórza.  Obserwując przyrodę często można się z takim wydarzeniem spotkać. Rozumiem i akceptuję całkowicie to, że prawa biologii są moralnie obojętne, a mimo wszystko ten obraz walki pisklaka o ostatni oddech towarzyszył mi do końca dnia.




wrak w zatoce nieopodal Stanley

i jeszcze jeden.


21 grudnia, Falklandy.

Aktywny dzień. Dziś było- jak na falklandzkie standardy- prawie goraco- 19°C i słońce.

Na  Falklandach  nie ma bankomatów, dlatego zaraz po śniadaniu (jajka  sadzone na bekonie) poszedłem do banku i spieniężyłem czek. Jedyny bank na wyspach to Standard Chartered. Następnie wypożyczyłem samochód -  całkiem porządny, terenowy Mitsubishi Pajero w automacie - i pojechałem  do Lafonii. Kilka godzin trwało zanim przyzwyczaiłem się do ruchu  lewostronnego. Po drodze mijałem kilka ogrodzonych pól minowych. Jest  ich tutaj ponad setka - to pozostałość po krótkiej   okupacji tej wyspy  przez wojska argentyńskie w 1982 roku.   Pola minowe są cały czas  rozbrajane. Do tej mozolnej i niewdzięcznej pracy zatrudniono  pracowników z Rodezji Południowej.  Rodezja Południowa to dzisiejsze  Zimbabwe, ale zdecydowanie wolę starą nazwę i dlatego niepoprawnie jej  używam. Z tego co zaobserwowałem - pracują dość marnie, bo zawsze kiedy  mijałem pola minowe widziałem tych ubranych na pomarańczowo murzynów  leżących sobie na trawie i odpoczywających albo organizujących sobie  czas po swojemu. Doprawdy nie wiem kiedy mają czas na pracę. W  lokalnym radiu codziennie w wiadomościach podawana jest informacja ile  min udało się rozbroić.  Ponieważ jeżdżąc autem słuchałem tego lokalnego  radia – wiem, że ilości były mizerne. Przeważnie 2-3 miny dziennie. To  daje też obraz tego jak działa lokalna rozgłośnia i o czym informuje.  Poza minami główne informacje to przeceny w sklepikach, a także  przypominanie po nazwisku właścicielom pensjonatów kiedy i skąd powinni  odebrać swoich gości.

Pomiędzy  lotniskiem w Mount Pleasant, a Stanley jest farma wiatrowa. Stoi tam  sześć turbin. Tyle wystarcza żeby zaspokoić potrzeby energetyczne całej  populacji. Miejsce wydaje się idealne, bo wieje tu silnie przez cały  rok.
Po około 2 i ½ godzinie dojechałem do Goose Green, małej  osady położonej na wąskim przesmyku Rincon del Toro przy Choiseul  Sound. Stamtąd wjechałem do Lafonii - czyli południowego półwyspu. Nazwa  pochodzi od nazwiska hodowcy bydła - pana
Samuela Lafone´a, który dzięki  rządowemu grantowi - w 1845 kupił cały ten duży półwysep (ok 135´000 ha)  płacąc za niego w sumie 30´000 funtów (na dzisiejsze warunki to okolo10 milionów PLN).   Lafonia zbudowana jest z piaskowca. Jak okiem sięgnąć  widać żółto-brunatne suche trawy. Brak drzew jest bardzo uderzający.  Myślę, że każdy ocenił by te równinę jako jałową. Ja też tak ją oceniłem bo nawet porównując ją z Patagonią - takie jest pierwsze wrażenie.  Jednak gleba przy bliższym przyjrzeniu jest zaskakująco wilgotna i  sporo jest ukrytych w trawach strumyków ze słodką wodą. Same trawy, po  odrzuceniu suchej pokrywy, są zielone i mają pewną wartość odżywczą dla owiec i bydła. 
                                                                      Lafonia








cmentarz argentynski 
energia wiatrowa 




Po powrocie z Lafonii poszedłem na umówione spotkanie. W listopadzie na Falklandach odbyły się wybory do tzw. Legislative Council – Rady Legislacyjnej. Wybrano w tych wyborach 8-mio osobową Radę, która  zajmuje niszę przeznaczoną w innych krajach dla  parlamentu.  Przewodniczący rady, to odpowiednik naszego marszałka sejmu z dużymi  uprawnieniami.  O kierunku rozwoju wysp decydują członkowie tej rady.  Dzisiaj spotkałem się z panią Cheek – nowo wybraną przewodniczącą i jej  dwoma vice-przewodniczącymi. Przez ponad godzinę rozmowy udało mi się  zebrać sporo  ciekawych informacji z pierwszej ręki na temat Falklandów.  Dowiedziałem się, że największym problemem Falklandów jest zbyt mała  populacja. Dlatego w najbliższych latach ruszy program, który będzie  miał na celu zaludnienie wyspy przez starannie wyselekcjonowanych  imigrantów. Imigranci będą musieli dać rękojmię szybkiej asymilacji w tej społeczności bez naruszenia jej specyficznej tożsamości.  Głównie  chodzi o zaludnienie wyspy zachodniej, a także opisanej wcześniej  Lafonii. Poza tym planuje się poprawę infrastruktury i tu głównie  chodzi o stan dróg - o czym napiszę przy innej okazji.

Co  do turystyki - Falklandy cały czas mają pozostać dość ekskluzywnym  kierunkiem. Poza pasażerami statków wycieczkowych, którzy jednak nie  nocują na wyspie - tak więc są jedynie ''odwiedzającymi'' - wyspy te  przyjmują ciągle mało turystów. Gdy rozmawiałem z mieszkańcami na temat  turystyki - ci skłaniali się raczej ku większemu otwarciu wyspy na ruch  masowy, co pewnie miałoby dla nich realne przełożenie finansowe. Wątpię  jednak czy ruch masowy nie zadeptał by tego miłego miejsca.  Falklandy  nigdy nie były i nie są tanim kierunkiem, ale za to oferują całkiem  wysoki poziom usług.
Koniec  mojej rozmowy z Radą upłynął na sprawach podatkowych. Rada jest władna ustalać podatki bez konsultacji z Wlk. Brytania. Są plany obniżenia  obciążenia fiskalnego podatników, bo aktualnie jak mi powiedziano, jest za duże. Maksymalny podatek od wynagrodzenia to aktualnie 26 %. Osoby o dochodzie rocznym do 13`000 funtów (ok 60´000 PLN) zwolnione są w ogóle z obowiązku podatkowego. Innymi słowy - zarobek w wysokości 5´ooo PLN  miesięcznie jest nieopodatkowany w ogóle.  Pani przewodznicząca spytała  mnie o podatki w Polsce. Gdy odpowiedziałem jakie są dodając oczywiście  wysokość progów podatkowych - wszyscy poprosili mnie o powtórzenie, bo   myśleli, że źle usłyszeli. Stwierdzono, że przy tak silnym obciążeniu  podatkowym Polacy pewnie ''dużo dostają w zamian''  (niefortunne  określenie). Z przykrością  musiałem zaprzeczyć. Mówiąc o podatkach nie wspomniałem jednak o podatkach ukrytych, które podwajają obciążenia. Uznałem jednak, że lepiej będzie o tym nie wspominać, bo mógłby to być zbyt duży szok dla moich szanownych rozmówców.



                                     







22 grudnia, Falklandy

Port Louis to najstarsza osada na Falklandach. Założona została jeszcze pod koniec XVIII wieku. Dziś jest to zamknięta własność prywatna i wraz z przyległymi ponad 17`000 hektarami gruntów tworzy gospodarstwo należące do p. Gilding’a, który nabył je w 1997roku. Ponieważ byłem umówiony z nim na spotkanie - rano pojechałem tam i po godzinie dotarłem na miejsce. Pan Gilding - właściciel  gospodarstwa, to sympatyczny, aktywny i dobrze zorganizowany człowiek.  Bardzo uprzejmie mnie przyjął i był na tyle miły, że zezwolił mi  przebywać na swoim gospodarstwie tak długo jak uznam za stosowne żeby  zaspokoić moją ciekawość.   Spędziłem tam ostatecznie około 3 godzin. Z  historycznego punktu widzenia to miejsce jest o wiele ciekawsze niż  Stanley.  Miejsce to zainteresuje wszystkich, którzy wykazują  zainteresowanie odległymi osadami, ich małymi społecznościami i  historią życia na morzu.  Nad brzegiem znajdują się ruiny fortu z  początku istnienia osady. Z ziemi cały czas wydobywa się mnóstwo  przedmiotów z tamtego okresu. Głównie porcelana, butelki, guziki, kości  i inne rzeczy codziennego użytku przywożone tu statkami. Port Louis  odwiedzane było przez większość wypraw zarówno antarktycznych jak i  tych opływających Horn. Wiele załóg tu zimowało pozostawiając po sobie  różne ślady. 
 
Coral na farmie w Port Louis

Flagstaf Hill, Port Louis

wybrzeze w Port Louis

wybrzeze Port Louis

wybrzeze Port Louis

Port Louis

Port Louis

Port Louis



W roku 1833 miejsce to było świadkiem burzliwej  przeszłości. Jedni z pierwszych osadników zostali tutaj zamordowani  przez gauchow. To wydarzenie jest szeroko opisane przez naocznych  świadków, którym udało się zbiec na pobliską wyspę Hogg. Grób jednego z  zamordowanych - p. Brisbane´a jest nieopodal.   
grób Brisbane'a. "Jego szczątki zostały przeniesione w to miejsce przez zimującą tutaj załogę statków Terror i Erebus w dniu  25 sierpnia 1842r. W roku 1933 mogiła została odnowiona przez gubernatora Grady'ego"



Właściciel świadomy  wartości historycznej tego miejsca  planuje tu otworzyć małe prywatne muzeum.  Eksponatów nie brakuje, a każde kopnięcie szpadlem może z tej ziemi  wydobyć kolejne historie.  Gdy później, w Stanley rozmawiałem o tych  planach w muzeum falklandzkim - wszyscy byli zaskoczeni, ale i zadowoleni bo, jak mówili, do tej pory farma Port Louis nie była zainteresowana  utrzymywaniem naukowych kontaktów ze stolicą.
W południe pożegnałem się z p. Gildingiem i pojechałem na objazd wyspy  mając na celu objechanie jej dookoła. Zdążyłem już jednak zapomnieć ile  może palić terenowy samochód i co chwilę zerkałem na wskaźnik paliwa , który nieuchronnie zbliżał się do dna.   Na wyspie poza Stanley nie ma  stacji benzynowych. W osadzie Teal Inlet na ostatniej kropli  paliwa zajechałem do pewnego gospodarstwa, w którym jakaś miła kobieta  była uprzejma sprzedać mi 5 galonów diesla. Bardzo ciężko jeździ się po  tutejszych tłuczniowych drogach.  Szczególnie, gdy tak jak dziś, wieje  huraganowy wiatr o sile 8 B. Drogi są bardzo niebezpieczne i jest sporo  wypadków.  Ponieważ cały obszar wysp jest w rękach prywatnych - drogi  prowadzą przez prywatne gospodarstwa. Na zachodzie wyspy, żeby  przejechać przez taką farmę, trzeba wysiąść z samochodu, otworzyć bramę - przejechać i znów wysiąść z samochodu i tę bramkę zamknąć na łańcuch.  I tak wiele razy, dlatego średnia prędkość jest bardzo mizerna.  Jednak i tak jest postęp ponieważ jeszcze kilkanaście lat temu nie było  możliwości przejazdu przez jedno gospodarstwo i dlatego nie można było  objechać wyspy dookoła. 
 
okolice Port Louis

cd




O  krajobrazie nie mam nic więcej do dodania poza  tym, co już napisałem.  Natomiast jeśli chodzi o rośliny, to rzucają się w oczy żółte - obsypane  kwiatem tzw gorse hedge (ulex europæ ).  Sprowadzone z Europy i używane na  campie (na wsi ) jako naturalne żywopłoty. Jedna roślina szczególnie  zasługuje na wzmiankę. To tzw. scurvy grass, w dokładnym tłumaczeniu-trawa szkorbutowa (oxalis enneaphylla).  Wytwarza niepozorne białe  kwiatki  z bladożółtym środkiem. Liście tej rośliny były używane przez  żeglarzy jako źródło witaminy C, która jak wiadomo zapobiega  szkorbutowi. Ta niepozorna roślina prawdopodobnie uratowała życie  wielu żeglarzom. Gdy byłem na farmie w Port Louis widziałem, że była tam  bardzo pospolita. Spróbowałem jej. Każdy kto kiedykolwiek rozgryzł  witaminę C łatwo sobie wyobrazi sobie smak tej rośliny.  Z tego, co  zaobserwowałem - oxalis lubi wilgoć, bo z reguły zwracałem uwagę na tę  roślinę i nigdy jej nie widziałem w miejscu , gdzie ziemia  była jej pozbawiona.   Częściej występuje w pobliżu brzegu niż w interiorze.
Z innych roślin, które dziś widziałem, dość ciekawe są tzw balsam bog i  azorella - obie tworzą zielone, mięsiste, elastyczne struktury, ale  głównie tam, gdzie ziemia jest bardzo wilgotna. Tussac czyli gatunek  wysokiej trawy osiąga 1 i ¼ metra wysokości. Kiedyś był  bardzo  pospolity i stanowił wizytówkę Falklandów - dziś - wygryziony przez owce  i bydło -  wycofał się do małych nadmorskich stanowisk i na pobliskie  wysepki.




23 grudnia, Falklandy

Pojechałem  na farmę Kent żeby obejrzeć tzw rzeki kamieni. Są to kwarcowe bloki o  nieregularnych kształtach z  ostro zakończonymi krawędziami. Wielkość  tych kamieni jest bardzo różna, a największe z nich są skałami o  wielkości dochodzącej do 1 m
.Tworzą one szerokie i długie zwaliska przypominające spływające ze wzgórz rzeki.
Podczas pobytu na tej farmie, siedziałem i odpoczywałem na kwarcowym bloku skalnym i patrząc się w dół na okolicę zobaczyłem  kilka sępów walczących miedzy sobą o owczą padlinę. Przez dobry  kwadrans przyglądałem się ich zachowaniu. Byłoby głupotą sądzić, że sępy  konkurowały z padliną. Sama taka myśl wydaje się niedorzeczna.  Konkurowały same z sobą. Jeśli każda nauka polega na grupowaniu faktów  w taki sposób, żeby wyciągać z nich ogólne wnioski i generalne prawa, to  te sępy przy padlinie aż nadto potwierdzały generalne prawo ewolucyjne  mówiące , że jastrząb polujący na gołębia nie konkuruje z tym gołębiem  tylko z innym jastrzębiem. To czy ofiara jest żywa, czy martwa ma w tym  przypadku dla agresora drugorzędne znaczenie, bo energia zużyta na pogoń  za gołębiem równoważy energię zużytą w bójce o padlinę. To, jak sądzę , pozwala lepiej porządkować ciągi rozwojowe i układać pewne rozumne,  logiczne schematy ewolucyjne.

Poza pobytem na tej farmie pojechał
em w okolice Johnson Harbour i Volunteer Point.
Dziś  jednak dość słabo się czułem. Wróciłem więc do domu wcześniej niż  planowałem, bo  około 3 po południu i przez resztę wieczoru przeglądałem  książki w bibliotece albo czytałem w przydomowej oranżerii. Mało jest   rzeczy równie relaksujących, tak więc, po kilku godzinach wróciły mi siły. Moje osłabienie wynikało jak sądzę  z tego, że świt budzi mnie przed 5 i dlatego bardzo wcześnie zaczynam dzień.




24 grudnia, Falklandy

O owcach.

Podczas pobytu na Falklandach nie sposób pominąć owiec. Wszędzie jest ich pełno i są rzeczywistym symbolem wysp. Są nawet w herbie tego kraju. Ponad pół miliona owiec żyje na wyspach. Przeważają dwie rasy - Corriendale i Palwarth. Ostatnio jednak miesza się te  rasy z kilkoma innymi – obcymi - żeby ulepszyć pulę genową. Każdego  roku Falklandy eksportują 1600 ton wysokiej jakości wełny. Poza tym  mięso jest ważnym towarem eksportowym . Falklandzka jagnięcina jest  bardzo smaczna i często ją jadałem podczas mojego pobytu na tych  wyspach.

Przez większość życia swobodnie chodzą po kampie i chyba udaje im się przez ten czas trochę zdziczeć, bo wydają się być  bardzo płochliwymi zwierzętami. Nigdy nie udało mi się podejść do nich  bliżej niż na 30-40 kroków żeby nie wywołać ich panicznej ucieczki. Raz do roku przychodzi pora na strzyżenie. Strzyżenie owiec urasta tutaj do wagi rangi państwowej i, gdy ten okres się zaczyna, we wszystkich barach na tych wyspach nie rozmawia się o niczym innym.  Kilka specyficznych faz  strzyżenia można łatwo wyodrębnić. 
Zaczyna się we wrześniu od  strzyżenia samic, które jeszcze nie wydały na świat jagniąt. W  listopadzie strzyże się młode - roczne owieczki. Od stycznia do lutego  strzyże się stare samice tzw ewes (wymawia się to jak juuz z długim U). Ewes to  samice po porodzie.  Podobno fachowiec łatwo wyczuje różnicę w wełnie z  samic przed - i po-porodowych. Nie potwierdzałem jednak tej ostatniej  informacji, ale łatwo dopuszczam jej prawdziwość. Tak więc przez 6  miesięcy Kamperzy poświęcają swój czas na samo strzyżenie. Do tego dochodzi wcale nie łatwiejsza robota czyli kastrowanie baranów, które  ma miejsce od października do grudnia. Po tych wszystkich zabiegach  zaczyna się żmudny proces sortowania wełny według jakości, rasy i wieku owcy. Czyszczenie jest kolejnym, zajęciem, ale coraz częściej zajmują  się tym wyspecjalizowane firmy poza Falklandami.
Co  roku organizowane są zawody na najszybsze strzyżenie owiec i ilość  sztuk wystrzyżonych w ciągu ośmiu godzin. Podczas zawodów strzyże się tylko ewes. Najszybszy Kelper  (rdzenny mieszkaniec) w ciągu ośmiu godzin ostrzygł 401 owiec. Jednak w roku 1990 w osadzie Goose Green - przy wjeździe do Lafonii - pojawił się  pewien tajemniczy Kiwi (Nowozelandczyk). W ciągu przepisowych ośmiu  godzin był uprzejmy ostrzyc 421 sztuk - czyli średnio potrzebował 74  sekundy na jedną owcę. Po tym wyczynie - tak jak niepodziewanie się  pojawił - tak niespodziewanie zniknął - i nikt go już więcej nie widział.   Do dziś jednak jest legendą na Falklandach, a dla niektórych - niedoścignionym wzorem.



25 grudnia, Stanley, Falklandy. Święta Bożego Narodzenia.

Po porannym deszczu nastał piękny, ciepły i słoneczny dzień z temperaturą ok 18° C.
Dziś  dzień świąteczny dlatego wszelka aktywność ograniczona do minimum. Podczas moich podróży - także i tej- przyjmuję z reguły zasadę żeby- kiedy  to tylko możliwe - poznawać lokalne tradycje i uczestniczyć w obyczajach  lokalnej społeczności. Ponieważ dziś był dzień świąteczny - a  powszechną tu tradycją jest wizyta na porannej mszy w anglikańskim  Christ Church Cathedral (Katedra Kosciola Chrystusowego) - poszedłem  tam. Kierowałem się raczej ciekawością niż chęcią czy potrzebą odczucia  catharsis, a mój udział we mszy miał charakter czysto nominalny.  Usiadłem sobie cichutko w tylnym rzędzie  w kąciku, czyli w możliwie  najskromniejszym miejscu i nastawiłem się na odbiór.  Przed mszą  podszedł do mnie ksiądz widząc żem nowy i obcy i podczas krótkiej  rozmowy wymieniliśmy oczywiste grzeczności. Był na tyle uprzejmy, że  podziękował mi za obecność i myślę, że nie było w tym geście  sztuczności.  Zdziwiło mnie, że tak wiele młodych osób uczestniczyło we  mszy. Kiedy po raz ostatni byłem w kościele anglikańskim - dawno temu w  Cambridge – pamiętam, że było bardzo oficjalnie, a średnia wieku była  mocno zaawansowana. Tutaj jednak panowała luźna, rodzinna atmosfera.  Być może dlatego, że był to dzień , w którym czuć było wiosnę.
Widać, że  ludzie utrzymują bliskie więzi z Kościołem. Ksiądz i jego rodzina są  bardzo poważanymi członkami społeczności. Organizują wiele akcji  charytatywnych i aktywnie udzielają się w życiu tutejszej ludności.  Czuć ogólną harmonię. Tak dobre stosunki są albo  efektem życia w małej  społeczności, która naturalnie tworzy silniejsze więzy, albo braku pewnych agresywnych antyklerykalnych organizacji i popierających je mediów razem  walczących o tzw ''nowe wartości''. Co dokładnie leży u podstaw tak  życzliwej koabitacji - tego nie wiem, a nie starałem się na siłę dociekać  tej drażliwej kwestii.  Jeśli jednak chodzi to drugie - to obym się  mylił - ale patrząc na rozprzestrzenianie się pewnych nowych idei - już  wkrótce i ta społeczność zostanie zbombardowana ´poprawnością´ i  jedynie słusznymi nowymi ideami wymuszającymi rewizję tradycyjnego pojęcia rodziny i wspólnoty. Wtedy - tak jak zwykle ma to miejsce - także  tutaj zarówno wspólnotowość jak i dobre relacje z Kościołem poddane  zostaną dramatycznej probie.

Wracając  do nabożeństwa:  kazanie zostało  według mnie uratowane umiejętnym  wpleceniem cytatu z biblii : ''you reap what you sow''. Co posiejesz to zbierzesz - to udane biblijne powiedzenie, które opiera się probie  czasu. Pomimo tego jednak - ogólnie mszę oceniam jako nudną, a 40 minut  zdawało się trwać o wiele dłużej.  Oceniłem tę mszę mając jednak  świadomość, że nie mam jakiegoś szczególnego punktu odniesienia. Jak  przez mgłę pamiętam kilka zaledwie mszy katolickich w Polsce, tak więc  ze względu na brak wiedzy, nie podejmuję się żadnego porównania.

Wnętrze  kościoła w Stanley jest całkiem skromne, co jest naturalne w kościołach  protestanckich. Na ścianie jest duża ilość pamiątkowych tabliczek i kilka historycznych flag. W kąciku przy mównicy znajdowała się mała  szopka świąteczna.
Z tego co bylem w stanie zaobserwować - wnętrze  kościoła ma bardzo marną akustykę. Dźwięk organów zdawał się dławić w przedniej nawie i można było wyczuć dysonans pomiędzy śpiewem wiernych, a muzyką organową.  Brak było tej mistycznej siły jaką  w niektórych starych, europejskich kościołach niesie ze sobą  dramatyczny dźwięk organów połączony z kościelnym chórem i chłodem  surowego, kamiennego wnętrza.

Nie mogę pominąć w opisie  otwartości i życzliwości osób uczestniczących we mszy. Po jej  zakończeniu dostałem kilka zaproszeń na świąteczny obiad, za które  jednak podziękowałem mając już wcześniej zaplanowane miejsce.  Nie po raz pierwszy spotykam się tu z tak miłym przyjęciem i takie skojarzenia  wywiozę z tych wysp.

Christ Church Cathedral

26 grudnia, Falklandy

Do tej pory nie poruszałem tematu wojny falklandzkiej z 1982 roku, a myślę,  że dla większości osób to właśnie może być pierwsze skojarzenie. Małe  mam prawo do oceny zarówno tego konfliktu jak i ludzi w nim  uczestniczących. Mam świadomość, że moje poglądy i przekonania są raczej  luksusem człowieka stojącego z boku.  Pisałem już przy innej okazji o  nastrojach w Argentynie i o przekłamaniach w tamtejszych mapach.
Ja  miałem możliwość rozmawiania i zapoznania się z poglądami ludzi z obu  stron barykady. Zarówno weteranów tej wojny jak i szarych mieszkańców i  Falklandów i Argentyny.  Na tej właśnie podstawie  opieram swoje  wyobrażenia. Jest oczywiste, że ten konflikt przeorał świadomość wielu i na każdym kroku widać jego obecność. Uważam, że ta wojna pozwoliła  dowartościować się Kelperom, widząc że byli tak ważni, że ćwierć tysiąca  Brytyjczyków straciło życie w obronie ich sprawy, a wyspy zaistniały w  wielkiej polityce. Żeby to zrozumieć trzeba pamiętać, że cała populacja tej wyspy - 2 i pół tysiąca ludzi - to mniej więcej - zaledwie mała gmina w Polsce. Jak sami mówią - od tego czasu stali się bardziej brytyjscy niż  Brytyjczycy z Albionu.
Co  do Argentyńskiej karty tej wojny. Dziś stosunki wydają się być  unormowane. Rodziny poległych 650-ciu żołnierzy argentyńskich mogą już  odwiedzać ich groby. Cmentarz jest niedaleko Goose Green. Wojska  argentyńskie, które dokonały inwazji składały  się głównie z bardzo  młodych żołnierzy. Z reguły źle przygotowanych, bez szczególnego  wyposażenia, często głodnych i zmarzniętych. Inwazja nastąpiła w  kwietniu, kiedy późna jesień zaczyna się w tym kraju, temperatura spada  gwałtownie, a wiatr i deszcz są tak uciążliwe, że zatykają oddech. Wysłani zostali przez szukającego poklasku polityka, który chciał w ten sposób odwrócić oczy od problemów wewnętrznych w Argentynie. Nic  dziwnego, że zostali brutalnie upokorzeni.
Są dość solidne podstawy by uznać, że prawo Wielkiej Brytanii do tych wysp  nigdy nie podlegało i nie podlega dyskusji. Ja się skłaniam ku tej  właśnie argumentacji.

Każdy chodząc ulicami w Stanley albo podróżując po kampie - łatwo odczyta ich domniemaną przynależność - zarówno  kulturową jak i mentalną. Łatwo odczyta ich domniemaną tożsamość historyczną. Wreszcie także - łatwo wyciągnie ostateczne wnioski co do domniemanej podmiotowości prawno-międzynarodowej.


Dziś  wyjechałem z Falklandów. Wczesnym wieczorem udałem się na lotnisko  Mount Pleasant. Przed wejściem na pokład zerknąłem jeszcze na brunatno-żółte pofałdowane stepy leniwie ciągnące się po horyzont. W  oddali majaczył turkus morza- dzień był pogodny i ciepły. I takie było  moje z Falklandami pożegnanie.



Dusicyon australis, lis falklandzki, warrah-  †1876.    ryc. G.R.Waterhouse Esq.

No comments:

Post a Comment