Argentina.
14
października
Z
Carmelo przepłynąłem statkiem do Tigre w Argentynie. Najpierw jest
to przeprawa przez rzekę las Vacas, później wpływa się do ujścia
rzeki Urugwaj, które zlewa się z La Plata. Widoki są całkowicie
nieciekawe. Równiny po horyzont, widać sporo mielizn
porośniętych sitowiem. Gęste stalowo-szare chmury dopełniały
ponurego widoku. Cała przeprawa trwała 2 i pół godziny.
Z Tigre do Buenos Ayres jest ok 30 km. Wsiadłem w kolejkę dojazdową i po godzinie znalazłem się w Buenos Ayres. Godzinna podróż kosztowała mnie zaledwie 1 pln. Przez chwilę Argentyna mile mnie zaskoczyła.
Z Tigre do Buenos Ayres jest ok 30 km. Wsiadłem w kolejkę dojazdową i po godzinie znalazłem się w Buenos Ayres. Godzinna podróż kosztowała mnie zaledwie 1 pln. Przez chwilę Argentyna mile mnie zaskoczyła.
15-16
października. Buenos Ayres
Nie będę opisywał tego miasta, bo byłoby to jedynie powtarzanie tysiąca wcześniejszych opisów.
Spotkałem się z agentką w sprawie rejsu na Antarktydę. Biuro było w dzielnicy Recoleta, niedaleko cmentarza. Poszedłem do Recoleta pieszo, a ponieważ miałem jeszcze godzinę do spotkania- z braku innych rozrywek zrobiłem krótki spacer po okolicy i zajrzałem na chwilę na cmentarz. Przed wejściem jakaś kobieta o posturze Venus z Hohle Fels zażądała żebym powiedział czyj grób chcę odwiedzić, bo ona musi to wpisać do jakiegoś... rejestru. Nierozsądnie zamiast tak jak wszyscy powiedzieć, że p. Evity Peron- rzuciłem od niechcenia - generała Rosasa. Zaskoczyło ją to i musiałem się gęsto tłumaczyć z tego wyboru. Na szczęście pojawiła się grupa turystów z Azji i zajęła się nimi, bo jej natarczywość była irytująca. Wszyscy tu przychodzą oglądać grobowiec p. Peronowej, która jest tu bez mała czczona. Rozumiem, że jest to spowodowane bardziej modą niż jej osiągnięciami.
W drodze powrotnej zajrzałem na dworzec autobusowy, a później na dworzec kolei żelaznej, żeby sprawdzić połączenia na południe Argentyny. Autobusy już nie są tak tanie jak kolej, jednak wybiorę autobus, bo jazda pociągiem jest tu zbyt ryzykowna.
Nie będę opisywał tego miasta, bo byłoby to jedynie powtarzanie tysiąca wcześniejszych opisów.
Spotkałem się z agentką w sprawie rejsu na Antarktydę. Biuro było w dzielnicy Recoleta, niedaleko cmentarza. Poszedłem do Recoleta pieszo, a ponieważ miałem jeszcze godzinę do spotkania- z braku innych rozrywek zrobiłem krótki spacer po okolicy i zajrzałem na chwilę na cmentarz. Przed wejściem jakaś kobieta o posturze Venus z Hohle Fels zażądała żebym powiedział czyj grób chcę odwiedzić, bo ona musi to wpisać do jakiegoś... rejestru. Nierozsądnie zamiast tak jak wszyscy powiedzieć, że p. Evity Peron- rzuciłem od niechcenia - generała Rosasa. Zaskoczyło ją to i musiałem się gęsto tłumaczyć z tego wyboru. Na szczęście pojawiła się grupa turystów z Azji i zajęła się nimi, bo jej natarczywość była irytująca. Wszyscy tu przychodzą oglądać grobowiec p. Peronowej, która jest tu bez mała czczona. Rozumiem, że jest to spowodowane bardziej modą niż jej osiągnięciami.
W drodze powrotnej zajrzałem na dworzec autobusowy, a później na dworzec kolei żelaznej, żeby sprawdzić połączenia na południe Argentyny. Autobusy już nie są tak tanie jak kolej, jednak wybiorę autobus, bo jazda pociągiem jest tu zbyt ryzykowna.
19
października. Buenos Ayres- Bahia Blanca
Opuściłem
Buenos Ayres i pojechałem nocnym autobusem do Bahia Blanca. Na
dworcu Retiro w Buenos, żeby wejść na strefę odjazdów trzeba
przepuścić bagaż przez skaner i przejść przez bramki do
wykrywania metalu. Jednak pomimo tego, że miałem jak zwykle
scyzoryk w kieszeni, bez alarmu przeszedłem kontrolę. Cała
procedura przypomina tę, która obowiązuje na lotniskach.
Zaskoczyła mnie adaptacja mojego organizmu ,bo zaskakująco dobrze
wyspałem się podczas nocnej podróży i nazajutrz byłem całkiem
wypoczęty. Jeszcze trzy miesiące temu byłaby to niewyobrażalna
rzecz i wątpię, żebym choć na chwilę zmrużył oko. Adaptacja to
jedno, a poza tym, pomijając moją chorobę w Paragwaju, nie
pamiętam kiedy ostatnio czułem się tak zdrowo
20
października. Bahia Blanca- Punta Alta
Z
Bahia Blanca pojechałem do Punta Alta. Nazwa Punta Alta oznacza
dosłownie - wysoki punkt. Pamiętam, że gdy czytałem relację z
dawnych podróży - podróżnicy często powoływali się na ten
wysoki punkt, z którego można było obserwować prawie całą
zatokę Bahia Blanca. Dziś już tego wzniesienia nie ma, a jak
mnie informują mieszkańcy, była to wydma piaskowa,
która zapewne została przez stulecia rozwiana podczas tysiąca
wietrznych dni, które nawiedzają ten kraj.
Samo
miasto nie często widzi turystów i żyje głównie z pobliskiej
bazy wojskowej w Puerto Belgrano. Miałem kłopot ze znalezieniem
noclegu. Pytałem kilka osób, ale każda kierowała mnie w inną
stronę. To jest dość typowe dla Ameryki Południowej, bo
podobne przypadki obserwowałem też w innych krajach na tym
kontynencie. Jeśli ktoś nie zna kierunku, to nie chce się do tego
przyznać przed obcokrajowcem i często wprowadza w błąd. W końcu
po dobrych dwóch godzinach znalazłem nocleg w hotelu Valencia.
Zarządza tym pewien stary - prawie 80-letni Hiszpan, który w roku
1954 uciekł ze swojego kraju ze względu na frankistowski reżim. Od
tego czasu mieszka w Argentynie. W całym hotelu czuć nieprzyjemny
zapach, który z braku lepszego wytłumaczenia początkowo
skojarzyłem z jakimiś przetrawionymi antybiotykami i dlatego przez
cały dzień wietrzyłem w pokoju, żeby się go pozbyć. Gdy jednak
wziąłem prysznic - przekonałem się, że ten specyficzny
zapach pochodzi z wody, która jest tutaj odzyskiwana z mułu i
bagna. Ucieszyło mnie to, że to naturalna woń, a nie jakieś
dokonania fizjologiczne wywołały ten zapach. Pomimo tej pozytywnej
zmiany w nastawieniu niewiele mogę dobrego powiedzieć o tym hotelu.
Na ścianach wyhodowany jest całkiem atrakcyjny grzyb, a tu i ówdzie
brak żarówek. To wszystko dobitnie świadczy o tym, że hotel ten
najlepsze czasy ma dawno za sobą.
Zrobiłem
15-kilometrowy spacer do brzegu oceanu. Okolice Punta Alta mało komu
mogłyby się podobać. Właśnie jest odpływ, który odsłonił
drewniane szkielety wraków statków. Są one systematycznie
pochłaniane przez mul pokryty lepką, czarną zgnilizną. Na
kilkaset metrów czuć unoszący się w powietrzu przykry zapach
zgnilizny i amoniaku. Do tego dochodzi ten specyficzny zapach
rozkładających się glonów - tak charakterystyczny dla mokradeł i
błot zostających po odpływie.
Wycofujące
się morze pozostawiło też błoto ze zdychającymi powoli rybami,
które stają się łatwym łupem dla ptaków. Zbiorniki
odcięte od dopływu powoli wysychają, wywołując inkrustacje
solne. To ulubione miejsce żerowania ptaków brodzących. Flamingi
są tu powszechne. Próbowałem podejść do nich bliżej, bo zdają
się być całkiem niepłochliwe, ale zapadłem się po kostki w
czarne, cuchnące, pełne materii organicznej błoto. Nie miałem
butów na zmianę i przez kilka następnych godzin ta cuchnąca maź
towarzyszyła mojemu marszowi. Teraz gdy to piszę jest już ponad
dziesięć godzin później, a buty pomimo umycia ciągle
przypominają mi o tym spacerze.
Na
błotnych mieliznach pełno jest tzw. cangrejales czyli miejsc
żerowania małych krabów. Są ich ogromne ilości. Na jednym metrze
kwadratowym naliczyłem do 15 krabich nor, a obszar jaki jest
zajmowany przez błota każe przypuszczać, że są ich tu setki
tysięcy.
Do
kilku kilometrów w głąb - morze -to specyficzna mieszanka brudnego
błota, mętnej wody i rdzawo-żółtego sitowia. Granica miedzy
morzem a lądem jest tu bardzo delikatna, zmienna i prawie
niedostrzegalna.
Pomimo
tych przywar to miejsce było na trasie mojej podróży i cieszę
się, że tu przyjechałem. Jednak kilka dni tutaj to aż nadto.
Bardzo trudne jest to miejsce do życia dla ludzi. To wszystko jednak
przygotowuje mnie do Patagonii, do której już niedługo mam
nadzieję wjechać.
Punta Alta
21
października. Punta Alta- Pehuenco (Monte Hermoso)
Z
Punta Alta wybrałem się do Pehuenco w okolicach Monte Hermoso.
Znajduje się tu znane w tym regionie stanowisko paleontologiczne z
licznymi śladami wymarłych w pliocenie i pleistocenie zwierząt.
Poza sfosylizowanymi kośćmi na gliniastej plaży są odbite ślady
sprzed 12 tysięcy lat pozostawione przez te zwierzęta, m.in.
megatherium. Fala wymierania tych zwierząt wyznacza koniec
trzeciorzędu. Na tym wybrzeżu spędziłem cały dzień. Oprócz
mnie nie było tam nikogo. Być może dlatego, że było ok 10-12
stopni C ,a rano padał lekki deszcz. Żeby dostać się na
to stanowisko przeszedłem w sumie 12 km - tam i z powrotem z
całym moim bagażem, który aktualnie waży ok. 25 kg po kilku
kilometrach jednak wydawało mi się, że dźwigam tonę.
Na
noc zatrzymałem się w posadze (pensjonacie) prowadzonym przez
Argentynczyka, który walczył przeciwko Brytyjczykom w wojnie
falklandzkiej. Wieczorem, przy dobrej "szkockiej" i
argentyńskim asado wymieniliśmy poglądy na ten temat.
22
października. Bahia Blanca- Carmen de Patagonas- Viedma
Tuż
za Bahia Blanca, w kierunku południowym zaczyna się odczuwać
bliskość Patagonii. Pojawiają się salinas czyli słone jeziora.
Im dalej na południe tym częściej miejsce zieleni traw pampy
zajmują ostrokrzewy i osty. Przeważają kolory niezdrowej żółci
i zgniłej zieleni. Taki krajobraz sięga po rzekę Colorado. Tu
kończą się złoża ilasto-wapienne, z których zbudowany jest
obszar pampy, a geologicznie zaczyna Patagonia z
przeważającym żwirem nanoszonym na te tereny z kordyliery
andyjskiej. Co kilkanaście kilometrów przeprowadzony jest kanał
wodny służący do nawadniania pól. Od Bahia Blanca do Carmen de
Patagonas widziałem tylko kilka estancji nastawionych na produkcję
mięsną. Problem jest jak sądzę w jałowości tej gleby, która
nie jest w stanie utrzymać zbyt dużej ilości bydła.
Po
drodze dwukrotnie kontrolowano autobus czy nikt nie przewozi
produktów pochodzenia organicznego, na co musi być specjalne
zezwolenie. Zakaz wwożenia tych produktów do Patagonii podyktowany
jest ochroną tutejszego rynku. Rynek ten sam w sobie jest
nieopłacalny i nieefektywny- co oczywiście jest naturalną
konsekwencją jałowości tutejszej gleby. Jednak pomimo zakazów i
tak Patagonia importuje większość produktów z innych części
Argentyny. Mają one jednak odpowiednie rządowe pieczątki, co
skutkuje wysokimi cenami w sprzedaży detalicznej. Artykuły
spożywcze są tu bez mała dwukrotnie droższe niż w Buenos Ayres.
Dla mnie oznacza to, że wjechałem w strefę wysokich cen, choć
niekoniecznie wysokiej jakości. W sklepie w Las Grutas z
powodu braku innych - musiałem wybierać produkty najmniej
przeterminowane. Na szczęście mój żołądek, - który przed
wyjazdem był moją największą obawą - spisuje się wyjątkowo
dobrze.
Około
50 kilometrów na południe od Rio Colorado krajobraz staje się
prawie całkowicie pustynny. Silny wiatr powodował, że tumany
piachu i kurzu ograniczały widoczność do kilkudziesięciu
metrów.
O
4 po południu dotarłem do Carmen de Patagonas. Wiatr ciskał w oczy
piach, pył i kurz. W powietrzu fruwały torebki foliowe,
papiery i inne śmieci. Trudno było używać wzroku i zatykało
oddech. Miasto dlatego nie wyglądało zachęcająco. Myślę jednak,
że trafiłem tu po prostu w niefortunną pogodę. Samo miasto jest
bardzo ładnie położone na wysokim brzegu Rio Negro i w pogodny
dzień musi wyglądać całkiem porządnie.
Od
razu poszedłem do agencji turystycznej, żeby szybko znaleźć
nocleg, bo byłem dość zmęczony. Przed wejściem spotkałem miłą
Szwajcarkę - nauczycielkę ze Sion w Valais, która powiedziała mi,
że w agencji najpierw zadano jej mnóstwo personalnych pytań,
a dopiero później powiedziano, że nie ma wolnych miejsc w
hotelach, tak jakby nie mogli tego powiedzieć od razu. .Pomimo to
wszedłem tam i rzeczywiście - przez dziesięć minut byłem
indagowany przez dwie osoby. Skąd przyjechałem, dokąd jadę ,
po co, dlaczego o tej porze roku &c, &c, &c. Te wszystkie
pytania wykraczały wg mnie poza zwykłą i powszechną tu ciekawość.
Bez wypełnienia formularza nie chcieli mi udzielić najprostszej
informacji o hotelu. Aż w końcu, po wprowadzeniu danych do
komputera dostałem szybką odpowiedź. Miejsc wolnych brak.
Zastanawiam się, po co w tym kraju zbiera się tyle danych.
Rozumiem, że Argentyna tak jak wiele innych krajów staje się
państwem policyjnym, kontrolującym wszystko i wszystkich - i to
jest ich prawo i trzeba się do tego dostosować. Natomiast
zastanawia mnie cała operacja obróbki tych danych i
ich przetworzenia. Nie wiem czemu ma to służyć - bo jak ktoś
mi powie, że walce z terroryzmem to trudno mi w to uwierzyć. Wizja
orwellowskiego świata się urzeczywistnia.
Po
wyjściu z agencji nie tracąc czasu, bo robiło się późnawo,
poszedłem do przystani nad Rio Negro, gdzie miałem nadzieję
przeprawić się na drugi brzeg do miasta Viedma i tam znaleźć
nocleg. Powiedziano mi jednak, że z powodu silnego wiatru łódki
przez najbliższą godzinę nie wypłyną. Polecono mi wrócić za
godzinę, kiedy szansa będzie większa. Poszedłem więc
do muzeum historycznego, które jest tuż przy przystani. Muzeum to
okazało się być bardzo ciekawe. Mnóstwo eksponatów z końca
XVIII i XIX wieku, czyli z początków tej osady. Sam budynek
muzeum pochodzi z roku 1830. Po około godzinie wróciłem do portu i
ku mojemu zaskoczeniu udało mi się przeprawić łódką na drugi
brzeg. Podczas przeprawy zaczął kropić deszcz, co
wywołało spore poruszenie u pozostałej trojki pasażerów. Jak mi
jeden z nich powiedział - co mnie zaskoczyło- to pierwszy
deszcz od dwóch lat. Świadczy to o suchości tego klimatu. Później
, gdy byłem w San Antonio, rozmawiałem o tym z mieszkańcami,
którzy z zazdrością słuchali o tym niezwykłym zjawisku w
Viedma i Patagonas.
23
października. Patagones-
San Matias
Pomiędzy
Viedma i San Antonio ziemia jest tak jałowa, że z
trudnością może utrzymać jedynie jakieś marne, brunatne
ostrokrzewy. Pomiędzy tymi krzakami błądzą nieprzytomnie chude
jak patyki owce. Po drodze widziałem duże ilości padłego bydła w
różnym stanie rozkładu.
Dzisiejszy
dzień to stała walka z pogodą. Burza piaskowa z bardzo silnym,
huraganowym wiatrem. Przypominało to silną zamieć śnieżną, przy
czym nie spadła nawet jedna kropla deszczu. Autobus kilkukrotnie
stawał na poboczu z braku widoczności. W południe atak był
tak silny, że od niesionego przez wiatr pyłu zrobiło się ciemno
jak tuż po zachodzie słońca. Zebrałem trochę tego pyłu do malej
fiolki na kliszę filmową, którą zawsze noszę ze sobą na takie
wypadki.
Gdy
później miałem możliwość - obejrzałem ten pył pod
mikroskopem. Ziarna są wielkości 0.02 mm, tak więc nic dziwnego,
że nie było miejsca na ubraniu i pod nim, do którego nie dostałyby
się te drobinki. Po południu zaczęło się wypogadzać, a do 5
po południu rozpogodziło się na tyle, że widać było błękit
nieba. Wiatr jednak wiał z pełną mocą. Przed wieczorem,
niedaleko San Antonio, poszedłem na wybrzeże, gdzie kilka godzin
spędziłem przy nadmorskich klifach nad zatoką San Matias. Wróciłem
do hotelu całkowicie wyczerpany i wysmagany przez wiatr, a przez
resztę dnia cierpiałem na silny ból głowy.
Jak
mało podróżnych odwiedza to wybrzeże zatoki San Matias niech
świadczy fakt, że w hotelu, w księdze gości, która jest
obowiązkowym wpisem, zapisałem się pod numerem 110 w całym roku
2009. Sprawdziłem z ciekawości poprzednie wpisy i nie było tu
nikogo z żadnego z krajów polskich. Teraz w całym hotelu
jestem sam i mam całkiem komfortowy pokój z całkiem komfortową
łazienką. Za oknem słychać wycie i świst wiatru.
Jak
podał dziś główny kanał informacyjny argentyńskiej TV, w
sąsiedniej prowincji Chubut - życie sparaliżowane zostało przez
silne opady śniegu, a później mróz. Pokazywano dramat ludzi
walczących z chłodem i i władze prowincji błagające rząd
federalny o pomoc finansową na walkę z atakiem zimy. Jednak
dosłownie następną informacją był apel rządu federalnego w
Buenos Ayres o zwiększenie środków finansowych na walkę z
globalnym ociepleniem. Pani dziennikarka podała te informacje z
bezrefleksyjną manierą.
24
października. Zatoka San Matias
Obudziłem
się rano przy akompaniamencie kolejnej wichury i jakiejś
obluzowanej blachy uderzającej w mur. Ponieważ nie miałem zbytniej
ochoty kolejny dzień borykać się z tą pogodą, a szczególnie z
uciążliwym pyłem i kurzem pojechałem do Puerto Madryn ok. 200 km
na południe od San Antonio. Pierwszy etap to stukilometrowy
odcinek drogi bez żadnego zakrętu. Po horyzont widać tylko
brunatne krzaki. Piszę krzaki z braku odpowiedniejszej nazwy.
Przypuszczam, że to rodzina parolistowatych. Przy
takiej okolicy wzrok podświadomie szuka pewnych
charakterystycznych punktów na horyzoncie albo innych cech
szczególnych terenu żeby złamać monotonnię. Tu jednak nic
takiego nie było w polu widzenia. Dopiero przy Arroyo Salado
(słony strumyk) teren staje się pofałdowany ze wzgórzami, jednak
zaraz potem wraca do patagońskiej normy.
W
Puerto Madryn było dziś komfortowe 16 stopni C i słaby wiatr od
morza. Poza tym miałem możliwość kupić w prawdziwym
supermarkecie świeżą żywność, tak więc w porównaniu z San
Antonio i Las Grutas tutaj da się jakoś żyć.
San Matias
26
października Puerto Madryn
Trzy
dni w sumie spędziłem w Puerto Madryn, w okolicach półwyspu
Valdez i Golfo Nuevo. Tłumy turystów przybywają tu na wiosnę
(październik, listopad) żeby obserwować wieloryby i orki, a poza
tym lwy morskie, pingwiny i foki. Miejsce jest ciekawe, ale
całkowicie zadeptane przez masową turystykę.
Od
kilku tygodni czekałem na potwierdzenie statku z Punta Arenas na
wyspę Navarino przez kanał Beagle´a i dziś w końcu otrzymałem
pozytywną odpowiedź. Tak więc jeśli nic się nie zmieni, to 14
listopada tam popłynę. Chociaż mam rezerwację ze wstępną
opłatą, to nie nastawiam się jednak za bardzo, bo wszystko może
się tu szybko zmienić.
okolice Puerto Madryn.
27
października. Puerto Madryn - Puerto Deseado
( Port Desire )
W
drodze do Puerto Deseado ( Port Desire ) zatrzymałem się kilka
godzin w zlanym deszczem i zimnym Commodoro Rivadavia. Miasto to, jak
większość argentyńskich miast w Patagonii, ma otępiały wygląd
i bardzo mizernie się przedstawia. Znajduje się tutaj centrum
argentyńskiego przemysłu rafineryjnego. Bez szczególnego
zainteresowania przespacerowałem się po ulicach. Zauważyłem, że
niektóre usługi są 2-3 krotnie droższe niż w Buenos Ayres.
Internet jest droższy pięciokrotnie, a połączenie jest bardzo
marne.
28
października.
Puerto Deseado - (Port Desire)
Całe
miasto jest zorganizowane wyłącznie na lewym brzegu rzeki Deseado,
która tworzy tutaj rozległe estuarium. Na prawym brzegu poza jedną
szopą nie ma dosłownie nic. Po horyzont widać jedynie step
i nadbrzeżne białe klify. Pustka tego brzegu kontrastuje z
miejską zabudową tego 10-tysięcznego miasta. Trafiłem tu na
słoneczną pogodę przy temperaturze około 10 s. C. Znów
prawie cały dzień spędziłem na wybrzeżu i w okolicznym wąwozie
w korycie wyschniętej rzeki. Tutejsze wybrzeże bardzo mi się
spodobało. Jest zimne, wilgotne, przeważają skały porośnięte
mięsistymi, zielonymi wodorostami i licznymi pąklami. Tam, gdzie
nie sięga najwyższy stan wody przypływu, na skalach rosną
porosty i mchy, a w szczelinach mlecze, które zakwitły
na wiosnę. Plaża usiana jest otoczakami i brak jest w zasadzie
piasku. Jest to prawdziwe zagłębie otoczaków o różnych
barwach. Są doskonale eliptyczne i kształtem
przypominają spłaszczone jajko. Zabrałem
kilka z nich ze sobą.
Na
lądzie przeważa step z elementami tundry. Widziałem duże ilości
zajęcy, a w pobliskim wąwozie (glenie)
znalazłem kilka jaszczurek, które zrobiły sobie miejsce
spotkań przy rozkładającej się padlinie jakiegoś
zwierzęcia. W okolicach Punta Cavendish znalazłem kilka martwych
ostrygojadów i pingwinów magellańskich.
Puerto
Deseado jest poza turystycznym szlakiem, a żeby się tu dostać
trzeba nadłożyć 200 kilometrów drogi. Mało ludzi się na to
decyduje, wybierając prostą drogę do Rio Gallegos i w ten
sposób omijając zarówno to wybrzeże, jak i Puerto San Julian
i Puerto Santa Cruz, czyli miejsca moich kolejnych przystanków.
Byłem
bardzo zadowolony, że tutaj dojechałem i spędziłem trochę
czasu na tym wybrzeżu.
Wieczorem
wsiadłem do autobusu do Caleta Olivia, a stamtąd do dalekobieżnego,
żeby wysiąść w Puerto San Julian. Musiałem być bardzo zmęczony
po aktywnym dniu w Puerto Deseado, bo gdy tylko wszedłem na pokład
nagrzanego autobusu - od razu usnąłem. Przespałem mój
przystanek. Obudziłem się jakieś 10 km za Puerto Santa
Cruz i musiałem jechać do kolejnego przystanku, który
niestety był w Rio Gallegos - 350 km dalej na południe. Każdy
kierowca i jego pomocnik mają wszystkie dane o pasażerach. Wiedzą
kto, skąd i co ważniejsze, dokąd jedzie. Miejsce docelowe jest
przypisane do numeru fotela. Poza tym bagaż jest nadany do
określonej destynacji. I chociaż w Ameryce Południowej, a więc i
w Argentynie powszechne jest budzenie pasażerów mocnym
klepnięciem w nogę, albo w bark, to pomimo tego, tym
razem nikt mnie nie obudził. Przypuszczam, że pomocnik
kierowcy usnął. To nie zmienia faktu, że nie powinienem był
zaspać. Wysiadłem w Rio Gallegos i po kilku godzinach tam
spędzonych - musiałem wrócić się na północ - do Puerto
San Julian.
29
października. Puerto San Julian
Puerto
San Julian leży na półwyspie, który tworzy naturalny port.
Okolica jest równiną z niewysokimi wzgórzami. Najwyższy punkt ma
około 300 m. n.p.m. ale ze względu na kontrast z okolicznymi
równinami jest widoczny z olbrzymiej odległości. Południowy brzeg
zatoki to głównie mało ciekawa salina z dużą ilością
przeróżnych śmieci pochodzących z okolicznych domostw. Na brzegu
wschodnim na plaży jest bardzo dużo skamieniałych muszli ostryg.
Niektóre z nich mają długość ponad 20 cm, choć przeważają
mniejsze - ok. 10-cio centymetrowe. Jak dotąd w żadnym innym
miejscu nie widziałem takiego nagromadzenia sfosylizowanych muszli.
Trudno było znaleźć jeden metr kwadratowy plaży, na którym by
ich nie było. Mieszkańcy nie są jednak w ogóle zainteresowani
tymi skamielinami i traktują je jak zwykłe kamienie. Bardziej ich
interesuje stojąca na plaży naturalnej wielkości replika statku
Victoria. To hołd dla magellańskiej armady w służbie
hiszpańskiej, która - jak doniósł mi pewien pracownik tutejszego
centrum historycznego -1 kwietnia 1520 roku, w palmową niedzielę,
odprawiła pierwszą mszę chrześcijańską na wybrzeżu Patagonii.
Sama nazwa – Patagonia - narodziła się właśnie na tym
wybrzeżu. Tutaj załoga p. Magellana zobaczywszy ślady
stóp odbitych na piasku miała wykrzyknąć - que patagones -
(jakie duże stopy). Były to czasy ,w których żeglarze byli
przekonani o istnieniu gigantów wysokich na tuzin stop (ok 360 cm).
W rzeczywistości Indianie mieli ok 185 cm wzrostu, czyli byli
wysocy jak na tamte czasy. Szczególnie - porównując do niskiego
wzrostu Hiszpanów - niecałe 165-170 cm. Natomiast
odbicie stóp na plaży było bardzo duże, ponieważ Indianie
owijali stopy w grube skóry guanaco. Z innych ciekawostek
historycznych - nieco później - w roku 1578 - kapitan Drake siłą
stłumił bunt swojej załogi pozostawiając na tym wybrzeżu gęstą
warstwę trupów spiskowców.
Wieczorem
wynająłem taksówkę i słabą tłuczniową drogą pojechałem
obejrzeć wybrzeże północne. Minąłem wysoką na ok. 300 metrów
górę (raczej wzgórze) Monte Christo i dojechałem w okolice
Cabo Curioso, a stamtąd w drodze powrotnej dotarłem do Tumba Sholl,
gdzie jest nagrobek zmarłego tu w 1828 roku oficera o tym nazwisku,
który służył w pierwszej wyprawie HMS Beagle. Nagrobek ten jest w
bardzo odosobnionym miejscu. Na wysokim brzegu, z którego widać
wejście do zatoki San Julian. Brak drzew, silny wiatr i chłód
(było ok 6 st. C) i długie cienie przy zachodzącym słońcu
całkiem pasowały do tego osobliwego miejsca.
Było
już po zachodzie słońca, gdy wróciłem z wycieczki i poszedłem
na dworzec autobusowy. Przed dworcem zaczepiło mnie czterech młodych
ludzi w kapturach pytając, czy mogę im dać trzy papierosy.
Pierwszy odruch jaki miałem, to zdziwienie dlaczego trzy
papierosy, skoro ich było czterech. Pewnie jeden z nich właśnie
rzucał palenie. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że nie mam
papierosów, na co oni odeszli kilka kroków i zaczęli coś szeptać
pomiędzy sobą. Nie zrozumiałem ani słowa, ale spodziewałem się
dalszych pytań o pieniądze albo jakiejś awantury. Odruchowo
chwyciłem się za kieszeń od spodni, gdzie zawsze celowo noszę
portfel do ukradzenia. Był tam i wypchany przeterminowanymi kartami
kredytowymi i mało wartymi papierowymi banknotami czekał na nowego
właściciela. Tymczasem oni bez mała się ukłonili, po
czym odeszli i więcej ich nie widziałem. To, że
zagrożenie było małe, to rzecz jasna, bo w takich małych osadach
jest raczej spokojnie i rzadko dochodzi do rozbojów, jednak w obcym
mieście takie sytuacje są nieprzewidywalne i dlatego nieprzyjemne,
tym bardziej że było już ciemno, a okolica niezbyt pewna.
Na
dworcu pani w okienku biletowym poinformowała mnie z uśmiechem na
ustach, że jej koleżanka się pomyliła podając mi wcześniej czas
odjazdu autobusu i zamiast o 21-szej odjedzie o 23. Przed 23 została
podana informacja, że będzie opóźniony, a o 2 w nocy kurs
całkowicie odwołano i zaproszono mnie i dwie inne oczekujące osoby
na kurs innego przewoźnika o 3.45. Ponieważ
nie było sensu szukać hotelu na parę godzin, spędziłem ten czas
na dworcu siedząc sobie na ławce. Udało mi się nawet na chwilkę
zdrzemnąć. Ostatecznie autobus podstawiono o 4.20 rano, a na
miejsce - do Puerto Santa Cruz- zaledwie ok 100 km dalej - dojechałem
dopiero o 7 rano, bo silnik podczas drogi odmówił współpracy.
Jednak w czasie, gdy kierowca próbował go naprawić już nie mogłem
usnąć. Tak mi upłynęła cała noc. Po takiej ciężkiej
nocy moje dokonania w Santa Cruz nie były szczególnie imponujące,
ale i tak zrobiłem długi spacer po plaży z pełnym bagażem ,a
później pojechałem w okolice Keel Point (Punta Quilla)
30
października. Droga
do Punta Arenas
Z
Puerto Santa Cruz przez Rio Gallegos pojechałem do Punta Arenas w
Chile. W drodze przekroczyłem granicę w Monte Aymond. Na
granicy, do autobusu wszedł policjant i kazał wszystkim opuścić
wóz i z bagażami przejść do hali odpraw. W hali oczekiwało już
sporo osób. Zbita masa ludzi przeganianych przez strażników z
jednego kąta w drugi próbowała się rozeznać w przeróżnych
strzałkach, bramkach i przejściach. Brak było krzeseł albo
ławek, tak więc wszyscy stali. Nie przewidziano też toalet do
użytku publicznego. W hali było przeraźliwie zimno i widziałem,
że celnicy i policjanci grzali się przy piecykach. Przez godzinę
stałem razem z innymi w kolejce do odprawy, bo dokładność
tutejszej odprawy jest doprowadzona do znacznej przesady. W
końcu, gdy doszedłem do pierwszej posty, zastałem tam policjanta i
urzędnika celnego. Z miną poważną i wyniosłą zmierzyli mnie
zimnym wzrokiem, po czym celnik kazał mi otworzyć bagaż.
Najwyraźniej zainteresował się pojemnikiem, w którym
trzymam lekarstwa, bo bez słowa kiwnął palcem w pewien
sugestywny sposób, co słusznie odebrałem jako polecenie
pokazania mu moich lekarstw. Oczywiście nic sensacyjnego tam
nie mógł znaleźć, ale po oględzinach stwierdził , że to za
dużo leków jak na jedną osobę i nie wyglądam na człowieka,
który potrzebuje ich tyle. Byłem już tym nieco zirytowany,
zmarznięty i zmęczony po nieprzespanej nocy, poza tym nie
wydaje mi się , że mam zbyt dużo lekarstw, a nie dalej jak wczoraj
musiałem nawet dokupić witaminę C. Grzecznie spytałem skąd
on to wie i poprosiłem o wytłumaczenie mi
tych zdolności wyczuwania, kto i ile czego potrzebuje.
Nic nie odpowiedział, tylko z właściwym sobie brakiem subtelności
nakazał mi wyłożenie całego mojego dobytku na stół. Tak też
zrobiłem, a ponieważ nic ciekawego nie znaleziono, dano mi 2
minuty na spakowanie, bo kolejny podróżny już czekał.
Dopiero potem mogłem stanąć w innej kolejce - tym razem po
stempel. Cała odprawa autobusu, którym jechałem razem z
około trzydziestoma ludźmi zajęła 3 i pół godziny.
Gdy byłem w hali, w środku i patrzyłem na te całą sytuację,
przypomniał mi się pewien obrazek z mojego pobytu na estancji w
Paragwaju. Gauczowie w podobny sposób traktują swoje krowy.
Najpierw zaganiają je do zagrody, a później przepuszczają przez
różne przejścia i bramki do kontroli, albo do ostemplowania.
Gauczowie też są przy tej pracy stanowczy, żeby pokazać krowom
kto tu rządzi, kto jest panem, a kto sługą. Czasem muszą krowę
postraszyć, żeby lepiej zrozumiała ''prawo dziobania''. Później
taką krowę spokojnie można wydoić. Jest tu tylko jedna różnica.
Krowom nikt nie wmawia, że to dla ich dobra.
Po
przekroczeniu granicy autobus ruszył w dalszą drogę. Przed
wieczorem ukazała się Cieśnina Magellana i stosowna do tego
miejsca pogoda. Zaczął padać deszcz wymieszany z gradem. Wiał
silny wiatr, a temperatura nie była wyższa od 5 stopni C.
Do
Punta Arenas dojechałem tuż przed zachodem słońca.
Zamiast deszczu i gradu padał tutaj regularny śnieg przy
temperaturze 1-2 stopni C.
Wejście do portu w Santa Cruz.
No comments:
Post a Comment