Monday, 27 February 2017

Argentyna, Buenos Aires, Rio Negro, Chubut, Santa Cruz.

Argentina.




14 października

Z Carmelo przepłynąłem statkiem do Tigre w Argentynie. Najpierw jest to przeprawa przez rzekę las Vacas, później wpływa się do ujścia rzeki Urugwaj, które zlewa się z La Plata. Widoki są całkowicie nieciekawe. Równiny po horyzont, widać sporo mielizn  porośniętych sitowiem. Gęste stalowo-szare chmury dopełniały ponurego widoku. Cała przeprawa trwała 2 i pół godziny. 
Z Tigre do Buenos Ayres jest ok 30 km.  Wsiadłem w kolejkę dojazdową i po godzinie znalazłem się w Buenos Ayres.  Godzinna podróż kosztowała mnie zaledwie 1 pln. Przez chwilę Argentyna mile mnie zaskoczyła.


                                         La Plata, Tigre


15-16 października. Buenos Ayres

Nie będę opisywał tego miasta, bo byłoby to jedynie powtarzanie tysiąca wcześniejszych opisów.

Spotkałem się z agentką w sprawie rejsu na Antarktydę. Biuro było w dzielnicy Recoleta, niedaleko cmentarza. Poszedłem do Recoleta pieszo, a ponieważ miałem jeszcze godzinę do spotkania- z braku innych rozrywek  zrobiłem krótki spacer po okolicy i zajrzałem na chwilę na cmentarz.  Przed wejściem jakaś kobieta o posturze Venus z Hohle Fels zażądała żebym powiedział czyj grób chcę odwiedzić, bo ona musi to wpisać do jakiegoś... rejestru.  Nierozsądnie zamiast tak jak wszyscy powiedzieć, że p. Evity Peron- rzuciłem od niechcenia - generała Rosasa.  Zaskoczyło ją to i musiałem się gęsto tłumaczyć z tego wyboru. Na szczęście pojawiła się grupa turystów z Azji i zajęła się nimi, bo jej natarczywość była irytująca.  Wszyscy tu przychodzą oglądać grobowiec p.  Peronowej, która jest tu bez mała czczona. Rozumiem, że jest to spowodowane bardziej modą niż jej osiągnięciami. 

W drodze powrotnej zajrzałem na dworzec autobusowy, a później na dworzec kolei żelaznej, żeby sprawdzić połączenia na południe Argentyny.  Autobusy już nie są tak tanie jak kolej, jednak wybiorę autobus, bo jazda pociągiem jest tu zbyt ryzykowna.


19 października. Buenos Ayres- Bahia Blanca
Opuściłem Buenos Ayres i pojechałem nocnym autobusem do Bahia Blanca. Na dworcu Retiro w Buenos, żeby wejść na strefę odjazdów trzeba przepuścić bagaż przez skaner i przejść przez bramki do wykrywania metalu. Jednak pomimo tego, że miałem jak zwykle scyzoryk w kieszeni, bez alarmu przeszedłem kontrolę. Cała procedura przypomina tę, która obowiązuje na lotniskach. Zaskoczyła mnie adaptacja mojego organizmu ,bo zaskakująco dobrze wyspałem się podczas nocnej podróży i nazajutrz byłem całkiem wypoczęty. Jeszcze trzy miesiące temu byłaby to niewyobrażalna rzecz i wątpię, żebym choć na chwilę zmrużył oko. Adaptacja to jedno, a poza tym, pomijając moją chorobę w Paragwaju, nie pamiętam kiedy ostatnio czułem się tak zdrowo


20 października. Bahia Blanca- Punta Alta

Z Bahia Blanca pojechałem do Punta Alta. Nazwa Punta Alta oznacza dosłownie - wysoki punkt. Pamiętam, że gdy czytałem relację z dawnych podróży - podróżnicy często powoływali się na ten wysoki punkt, z którego można było obserwować prawie całą zatokę Bahia Blanca. Dziś już tego wzniesienia nie ma, a jak mnie informują mieszkańcy, była to  wydma piaskowa, która zapewne została przez stulecia rozwiana podczas tysiąca wietrznych dni, które nawiedzają ten kraj. 
Samo miasto nie często widzi turystów i żyje głównie z pobliskiej bazy wojskowej w Puerto Belgrano. Miałem kłopot ze znalezieniem noclegu. Pytałem kilka osób, ale każda kierowała mnie w inną stronę. To jest dość typowe dla Ameryki Południowej, bo podobne przypadki obserwowałem też w innych krajach na tym kontynencie. Jeśli ktoś nie zna kierunku, to nie chce się do tego przyznać przed obcokrajowcem i często wprowadza w błąd. W końcu po dobrych dwóch godzinach znalazłem nocleg w hotelu Valencia. Zarządza tym pewien stary - prawie 80-letni Hiszpan, który w roku 1954 uciekł ze swojego kraju ze względu na frankistowski reżim. Od tego czasu mieszka w Argentynie. W całym hotelu czuć nieprzyjemny zapach, który z braku lepszego wytłumaczenia początkowo skojarzyłem z jakimiś przetrawionymi antybiotykami i dlatego przez cały dzień wietrzyłem w pokoju, żeby się go pozbyć. Gdy jednak wziąłem prysznic - przekonałem się, że ten specyficzny zapach pochodzi z wody, która jest tutaj odzyskiwana z mułu  i bagna. Ucieszyło mnie to, że to naturalna woń, a nie jakieś dokonania fizjologiczne wywołały ten zapach. Pomimo tej pozytywnej zmiany w nastawieniu niewiele mogę dobrego powiedzieć o tym hotelu. Na ścianach wyhodowany jest całkiem atrakcyjny grzyb, a tu i ówdzie brak żarówek. To wszystko dobitnie świadczy o tym, że hotel ten najlepsze czasy ma dawno za sobą.

Zrobiłem 15-kilometrowy spacer do brzegu oceanu. Okolice Punta Alta mało komu mogłyby się podobać. Właśnie jest odpływ, który odsłonił drewniane szkielety wraków statków. Są one systematycznie pochłaniane przez mul pokryty lepką, czarną zgnilizną. Na kilkaset metrów czuć unoszący się w powietrzu przykry zapach zgnilizny i amoniaku. Do tego dochodzi ten specyficzny zapach rozkładających się glonów - tak charakterystyczny dla mokradeł i błot zostających po odpływie.
Wycofujące się morze pozostawiło też błoto ze zdychającymi powoli rybami, które stają się łatwym łupem dla ptaków.  Zbiorniki odcięte od dopływu powoli wysychają, wywołując inkrustacje solne. To ulubione miejsce żerowania ptaków brodzących. Flamingi są tu powszechne. Próbowałem podejść do nich bliżej, bo zdają się być całkiem niepłochliwe, ale zapadłem się po kostki w czarne, cuchnące, pełne materii organicznej błoto. Nie miałem butów na zmianę i przez kilka następnych godzin ta cuchnąca maź towarzyszyła mojemu marszowi. Teraz gdy to piszę jest już ponad dziesięć godzin później, a buty pomimo umycia ciągle przypominają mi o tym spacerze.
Na błotnych mieliznach pełno jest tzw. cangrejales czyli miejsc żerowania małych krabów. Są ich ogromne ilości. Na jednym metrze kwadratowym naliczyłem do 15 krabich nor, a obszar jaki jest zajmowany przez błota każe przypuszczać, że są ich tu setki tysięcy.
Do kilku kilometrów w głąb - morze -to specyficzna mieszanka brudnego błota, mętnej wody i rdzawo-żółtego sitowia. Granica miedzy morzem a lądem jest tu bardzo delikatna, zmienna i prawie niedostrzegalna.
Pomimo tych przywar to miejsce było na trasie mojej podróży i cieszę się, że tu przyjechałem. Jednak kilka dni tutaj to aż nadto. Bardzo trudne jest to miejsce do życia dla ludzi. To wszystko jednak przygotowuje mnie do Patagonii, do której już niedługo mam nadzieję wjechać.


                             
                                         Punta Alta


21 października. Punta Alta- Pehuenco (Monte Hermoso)

Z Punta Alta wybrałem się do Pehuenco w okolicach Monte Hermoso. Znajduje się tu znane w tym regionie stanowisko paleontologiczne z licznymi śladami wymarłych w pliocenie i pleistocenie zwierząt. Poza sfosylizowanymi kośćmi na gliniastej plaży są odbite ślady sprzed 12 tysięcy lat pozostawione przez te zwierzęta, m.in. megatherium. Fala wymierania tych zwierząt wyznacza koniec trzeciorzędu. Na tym wybrzeżu spędziłem cały dzień. Oprócz mnie nie było tam nikogo. Być może dlatego, że było ok 10-12 stopni C ,a rano padał lekki deszcz. Żeby dostać się na to stanowisko przeszedłem w sumie 12 km - tam i z powrotem z całym moim bagażem, który aktualnie waży ok. 25 kg po kilku kilometrach jednak wydawało mi się, że dźwigam tonę.

Na noc zatrzymałem się w posadze (pensjonacie) prowadzonym przez Argentynczyka, który walczył  przeciwko Brytyjczykom w wojnie falklandzkiej. Wieczorem, przy dobrej "szkockiej" i argentyńskim asado wymieniliśmy poglądy na ten temat.


                                         Pehuenco, Monte Hermoso.



22 października. Bahia Blanca- Carmen de Patagonas- Viedma

Tuż za Bahia Blanca, w kierunku południowym zaczyna się odczuwać bliskość Patagonii. Pojawiają się salinas czyli słone jeziora. Im dalej na południe tym częściej miejsce zieleni traw pampy zajmują ostrokrzewy i osty. Przeważają kolory niezdrowej żółci i zgniłej zieleni. Taki krajobraz sięga po rzekę Colorado. Tu kończą się złoża ilasto-wapienne, z których zbudowany jest obszar pampy, a geologicznie zaczyna Patagonia z przeważającym żwirem nanoszonym na te tereny z kordyliery andyjskiej. Co kilkanaście kilometrów przeprowadzony jest kanał wodny służący do nawadniania pól. Od Bahia Blanca do Carmen de Patagonas widziałem tylko kilka estancji nastawionych na produkcję mięsną. Problem jest jak sądzę w jałowości tej gleby, która nie jest w stanie utrzymać zbyt dużej ilości bydła. 

 
Po drodze dwukrotnie kontrolowano autobus czy nikt nie przewozi produktów pochodzenia organicznego, na co musi być specjalne zezwolenie. Zakaz wwożenia tych produktów do Patagonii podyktowany jest ochroną tutejszego rynku. Rynek ten sam w sobie jest nieopłacalny i nieefektywny- co oczywiście jest naturalną konsekwencją jałowości tutejszej gleby. Jednak pomimo zakazów i tak Patagonia importuje większość produktów z innych części Argentyny. Mają one jednak odpowiednie rządowe pieczątki, co skutkuje wysokimi cenami w sprzedaży detalicznej. Artykuły spożywcze są tu bez mała dwukrotnie droższe niż w Buenos Ayres. Dla mnie oznacza to, że wjechałem w strefę wysokich cen, choć niekoniecznie wysokiej jakości. W sklepie  w Las Grutas z powodu braku innych - musiałem wybierać produkty najmniej przeterminowane. Na szczęście mój żołądek, - który przed wyjazdem był moją największą obawą - spisuje się wyjątkowo dobrze.
Około 50 kilometrów na południe od Rio Colorado krajobraz staje się prawie całkowicie pustynny. Silny wiatr powodował, że tumany piachu i kurzu ograniczały widoczność do kilkudziesięciu metrów.

O 4 po południu dotarłem do Carmen de Patagonas. Wiatr ciskał w oczy piach, pył i kurz. W powietrzu fruwały torebki foliowe, papiery i inne śmieci. Trudno było używać wzroku i zatykało oddech. Miasto dlatego nie wyglądało zachęcająco. Myślę jednak, że trafiłem tu po prostu w niefortunną pogodę. Samo miasto jest bardzo ładnie położone na wysokim brzegu Rio Negro i w pogodny dzień musi wyglądać całkiem porządnie.
Od razu poszedłem do agencji turystycznej, żeby szybko znaleźć nocleg, bo byłem dość zmęczony. Przed wejściem spotkałem miłą Szwajcarkę - nauczycielkę ze Sion w Valais, która powiedziała mi, że w agencji najpierw zadano jej mnóstwo personalnych pytań, a dopiero później powiedziano, że nie ma wolnych miejsc w hotelach, tak jakby nie mogli tego powiedzieć od razu. .Pomimo to wszedłem tam i rzeczywiście - przez dziesięć minut byłem indagowany przez dwie osoby. Skąd przyjechałem, dokąd jadę , po co, dlaczego o tej porze roku &c, &c, &c. Te wszystkie pytania wykraczały wg mnie poza zwykłą i powszechną tu ciekawość. Bez wypełnienia formularza nie chcieli mi udzielić najprostszej informacji o hotelu. Aż w końcu, po wprowadzeniu danych do komputera dostałem szybką odpowiedź. Miejsc wolnych brak. Zastanawiam się, po co w tym kraju zbiera się tyle danych. Rozumiem, że Argentyna tak jak wiele innych krajów staje się państwem policyjnym, kontrolującym wszystko i wszystkich - i to jest ich prawo i trzeba się do tego dostosować. Natomiast zastanawia mnie cała operacja obróbki tych danych i ich przetworzenia. Nie wiem czemu ma to służyć - bo jak ktoś mi powie, że walce z terroryzmem to trudno mi w to uwierzyć. Wizja orwellowskiego świata się urzeczywistnia.

Po wyjściu z agencji nie tracąc czasu, bo robiło się późnawo, poszedłem do przystani nad Rio Negro, gdzie miałem nadzieję przeprawić się na drugi brzeg do miasta Viedma i tam znaleźć nocleg. Powiedziano mi jednak, że z powodu silnego wiatru łódki przez najbliższą godzinę nie wypłyną. Polecono mi wrócić za godzinę, kiedy szansa będzie większa. Poszedłem więc do muzeum historycznego, które jest tuż przy przystani. Muzeum to okazało się być bardzo ciekawe. Mnóstwo eksponatów z końca XVIII i  XIX wieku, czyli z początków tej osady. Sam budynek muzeum pochodzi z roku 1830. Po około godzinie wróciłem do portu i ku mojemu zaskoczeniu udało mi się przeprawić łódką na drugi brzeg. Podczas przeprawy zaczął kropić deszcz, co wywołało spore poruszenie u pozostałej trojki pasażerów. Jak mi jeden z nich powiedział - co mnie zaskoczyło- to pierwszy deszcz od dwóch lat. Świadczy to o suchości tego klimatu. Później , gdy byłem w San Antonio, rozmawiałem o tym z mieszkańcami, którzy z zazdrością słuchali o tym niezwykłym zjawisku w Viedma i Patagonas.

                                         Carmen de Patagonas, widok z Rio Negro.


23 października. Patagones- San Matias

Pomiędzy Viedma i San Antonio ziemia jest tak jałowa, że z trudnością może utrzymać jedynie jakieś marne, brunatne ostrokrzewy. Pomiędzy tymi krzakami błądzą nieprzytomnie chude jak patyki owce. Po drodze widziałem duże ilości padłego bydła w różnym stanie rozkładu.

Dzisiejszy dzień to stała walka z pogodą. Burza piaskowa z bardzo silnym, huraganowym wiatrem. Przypominało to silną zamieć śnieżną, przy czym nie spadła nawet jedna kropla deszczu. Autobus kilkukrotnie stawał na poboczu z braku widoczności.  W południe atak był tak silny, że od niesionego przez wiatr pyłu zrobiło się ciemno jak tuż po zachodzie słońca. Zebrałem trochę tego pyłu do malej fiolki na kliszę filmową, którą zawsze noszę ze sobą na takie wypadki.

Las Grutas/San Antonio

Las Grutas/San Antonio


Gdy później miałem możliwość - obejrzałem ten pył pod mikroskopem. Ziarna są wielkości 0.02 mm, tak więc nic dziwnego, że nie było miejsca na ubraniu i pod nim, do którego nie dostałyby się te drobinki. Po południu zaczęło się wypogadzać, a do 5 po południu rozpogodziło się na tyle, że widać było błękit nieba. Wiatr jednak wiał z pełną mocą. Przed wieczorem,  niedaleko San Antonio, poszedłem na wybrzeże, gdzie kilka godzin spędziłem przy nadmorskich klifach nad zatoką San Matias. Wróciłem do hotelu całkowicie wyczerpany i wysmagany przez wiatr, a przez resztę dnia cierpiałem na silny ból głowy.
Jak mało podróżnych odwiedza to wybrzeże zatoki San Matias niech świadczy fakt, że w hotelu, w księdze gości, która jest obowiązkowym wpisem, zapisałem się pod numerem 110 w całym roku 2009. Sprawdziłem z ciekawości poprzednie wpisy i nie było tu nikogo z żadnego z krajów polskich.  Teraz w całym hotelu jestem sam i mam całkiem komfortowy pokój z całkiem komfortową łazienką. Za oknem słychać wycie i świst wiatru.


Jak podał dziś główny kanał informacyjny argentyńskiej TV,  w sąsiedniej prowincji Chubut - życie sparaliżowane zostało przez silne opady śniegu, a później mróz. Pokazywano dramat ludzi walczących z chłodem i i władze prowincji błagające rząd federalny o pomoc finansową na walkę z atakiem zimy. Jednak dosłownie następną informacją był apel rządu federalnego w Buenos Ayres o zwiększenie środków finansowych na walkę z globalnym ociepleniem. Pani dziennikarka podała te informacje z bezrefleksyjną manierą.

Pto Madryn

typowy patagonski krajobraz


24 października. Zatoka San Matias

Obudziłem się rano przy akompaniamencie kolejnej wichury i jakiejś obluzowanej blachy uderzającej w mur. Ponieważ nie miałem zbytniej ochoty kolejny dzień borykać się z tą pogodą, a szczególnie z uciążliwym pyłem i kurzem pojechałem do Puerto Madryn ok. 200 km na południe od San Antonio. Pierwszy etap to stukilometrowy odcinek drogi bez żadnego zakrętu. Po horyzont widać tylko brunatne krzaki. Piszę krzaki z braku odpowiedniejszej nazwy. Przypuszczam, że to rodzina parolistowatych.  Przy takiej okolicy wzrok podświadomie szuka pewnych charakterystycznych punktów na horyzoncie albo innych cech szczególnych terenu żeby złamać monotonnię. Tu jednak nic takiego nie było w polu widzenia.  Dopiero przy Arroyo Salado (słony strumyk) teren staje się pofałdowany ze wzgórzami, jednak zaraz potem wraca do patagońskiej normy.

W Puerto Madryn było dziś komfortowe 16 stopni C i słaby wiatr od morza. Poza tym miałem możliwość kupić w prawdziwym supermarkecie świeżą żywność, tak więc w porównaniu z San Antonio i Las Grutas tutaj da się jakoś żyć.

                                         San Matias


26 października Puerto Madryn

Trzy dni w sumie spędziłem w Puerto Madryn, w okolicach półwyspu Valdez i Golfo Nuevo. Tłumy turystów przybywają tu na wiosnę (październik, listopad) żeby obserwować wieloryby i orki, a poza tym lwy morskie, pingwiny i foki. Miejsce jest ciekawe, ale całkowicie zadeptane przez masową turystykę.

Od kilku tygodni czekałem na potwierdzenie statku z Punta Arenas na wyspę Navarino przez kanał Beagle´a i dziś w końcu otrzymałem pozytywną odpowiedź. Tak więc jeśli nic się nie zmieni, to 14 listopada tam popłynę. Chociaż mam rezerwację ze wstępną opłatą, to nie nastawiam się jednak za bardzo, bo wszystko może się tu szybko zmienić.

                                         okolice Puerto Madryn.



27 października. Puerto Madryn - Puerto Deseado ( Port Desire )


W drodze do Puerto Deseado ( Port Desire ) zatrzymałem się kilka godzin w zlanym deszczem i zimnym Commodoro Rivadavia. Miasto to, jak większość argentyńskich miast w Patagonii, ma otępiały wygląd i bardzo mizernie się przedstawia. Znajduje się tutaj centrum argentyńskiego przemysłu rafineryjnego. Bez szczególnego zainteresowania przespacerowałem się po ulicach. Zauważyłem, że niektóre usługi są 2-3 krotnie droższe niż w Buenos Ayres. Internet jest droższy pięciokrotnie, a połączenie jest bardzo marne.







28 października. Puerto Deseado - (Port Desire)


Całe miasto jest zorganizowane wyłącznie na lewym brzegu rzeki Deseado, która tworzy tutaj rozległe estuarium. Na prawym brzegu poza jedną szopą nie ma dosłownie nic. Po horyzont widać jedynie step i nadbrzeżne białe klify. Pustka tego brzegu kontrastuje z miejską zabudową tego 10-tysięcznego miasta. Trafiłem tu na słoneczną pogodę przy temperaturze około 10 s. C.  Znów prawie cały dzień spędziłem na wybrzeżu i w okolicznym wąwozie w korycie wyschniętej rzeki. Tutejsze wybrzeże bardzo mi się spodobało. Jest zimne, wilgotne, przeważają skały porośnięte mięsistymi, zielonymi wodorostami i licznymi pąklami. Tam, gdzie nie sięga najwyższy stan wody przypływu, na skalach rosną  porosty i mchy, a w szczelinach mlecze, które zakwitły na wiosnę. Plaża usiana jest otoczakami i brak jest w zasadzie piasku. Jest to prawdziwe zagłębie otoczaków o różnych barwach. Są doskonale eliptyczne  i kształtem przypominają spłaszczone jajko. Zabrałem kilka z nich ze sobą.
Na lądzie przeważa step z elementami tundry. Widziałem duże ilości zajęcy, a w pobliskim wąwozie (glenie) znalazłem kilka jaszczurek, które zrobiły sobie miejsce spotkań przy rozkładającej się padlinie jakiegoś zwierzęcia. W okolicach Punta Cavendish znalazłem kilka martwych ostrygojadów i pingwinów magellańskich.

                                         Port Desire, Puerto Deseado i okolice.






Puerto Deseado jest poza turystycznym szlakiem, a żeby się tu dostać trzeba nadłożyć 200 kilometrów drogi. Mało ludzi się na to decyduje, wybierając prostą drogę do Rio Gallegos i w ten sposób omijając zarówno to wybrzeże, jak i Puerto San Julian i Puerto Santa Cruz, czyli miejsca moich kolejnych przystanków.

Byłem bardzo zadowolony, że tutaj dojechałem i spędziłem trochę czasu na tym wybrzeżu.

Wieczorem wsiadłem do autobusu do Caleta Olivia, a stamtąd do dalekobieżnego, żeby wysiąść w Puerto San Julian. Musiałem być bardzo zmęczony po aktywnym dniu w Puerto Deseado, bo gdy tylko wszedłem na pokład nagrzanego autobusu - od razu usnąłem.  Przespałem mój przystanek. Obudziłem się jakieś 10 km za Puerto Santa Cruz i musiałem jechać do kolejnego przystanku, który niestety był w Rio Gallegos - 350 km dalej na południe. Każdy kierowca i jego pomocnik mają wszystkie dane o pasażerach. Wiedzą kto, skąd i co ważniejsze, dokąd jedzie. Miejsce docelowe jest przypisane do numeru fotela. Poza tym bagaż jest nadany do określonej destynacji. I chociaż w Ameryce Południowej, a więc i w Argentynie powszechne jest budzenie pasażerów mocnym klepnięciem w nogę, albo w bark, to pomimo tego, tym razem nikt mnie nie obudził. Przypuszczam, że pomocnik kierowcy usnął. To nie zmienia faktu, że nie powinienem był zaspać. Wysiadłem w Rio Gallegos i po kilku godzinach tam spędzonych -  musiałem wrócić się na północ - do Puerto San Julian.


29 października. Puerto San Julian

Puerto San Julian leży na półwyspie, który tworzy naturalny port. Okolica jest równiną z niewysokimi wzgórzami. Najwyższy punkt ma około 300 m. n.p.m. ale ze względu na kontrast z okolicznymi równinami jest widoczny z olbrzymiej odległości. Południowy brzeg zatoki to głównie mało ciekawa salina z dużą ilością przeróżnych śmieci pochodzących z okolicznych domostw. Na brzegu wschodnim na plaży jest bardzo dużo skamieniałych muszli ostryg. Niektóre z nich mają długość ponad 20 cm, choć przeważają mniejsze - ok. 10-cio centymetrowe. Jak dotąd w żadnym innym miejscu nie widziałem takiego nagromadzenia sfosylizowanych muszli. Trudno było znaleźć jeden metr kwadratowy plaży, na którym by ich nie było. Mieszkańcy nie są jednak w ogóle zainteresowani tymi skamielinami i traktują je jak zwykłe kamienie. Bardziej ich interesuje stojąca na plaży naturalnej wielkości replika statku Victoria. To hołd dla magellańskiej armady w służbie hiszpańskiej, która - jak doniósł mi pewien pracownik tutejszego centrum historycznego -1 kwietnia 1520 roku, w palmową niedzielę, odprawiła pierwszą mszę chrześcijańską na wybrzeżu Patagonii.  Sama nazwa – Patagonia - narodziła  się właśnie na tym wybrzeżu. Tutaj załoga p. Magellana zobaczywszy ślady stóp odbitych na piasku miała wykrzyknąć - que patagones - (jakie duże stopy). Były to czasy ,w których żeglarze byli przekonani o istnieniu gigantów wysokich na tuzin stop (ok 360 cm). W rzeczywistości Indianie mieli ok 185 cm wzrostu, czyli byli wysocy jak na tamte czasy. Szczególnie - porównując do niskiego wzrostu Hiszpanów -  niecałe 165-170 cm. Natomiast odbicie stóp na plaży było bardzo duże, ponieważ Indianie owijali stopy w grube skóry guanaco.  Z innych ciekawostek historycznych - nieco później - w roku 1578 - kapitan Drake siłą stłumił bunt swojej załogi pozostawiając na tym wybrzeżu gęstą warstwę trupów spiskowców. 

Wieczorem wynająłem taksówkę i słabą tłuczniową drogą pojechałem obejrzeć wybrzeże północne. Minąłem wysoką na ok. 300 metrów górę (raczej wzgórze) Monte Christo i dojechałem w okolice Cabo Curioso, a stamtąd w drodze powrotnej dotarłem do Tumba Sholl, gdzie jest nagrobek zmarłego tu w 1828 roku oficera o tym nazwisku, który służył w pierwszej wyprawie HMS Beagle. Nagrobek ten jest w bardzo odosobnionym miejscu. Na wysokim brzegu, z którego widać wejście do zatoki San Julian. Brak drzew, silny wiatr i chłód (było ok 6 st. C) i długie cienie przy zachodzącym słońcu całkiem pasowały do tego osobliwego miejsca.


                                         Okolice Puerto San Julian. Cabo Curioso, Tumba Sholl.

Było już po zachodzie słońca, gdy wróciłem z wycieczki i poszedłem na dworzec autobusowy. Przed dworcem zaczepiło mnie czterech młodych ludzi w kapturach pytając, czy mogę im dać trzy papierosy. Pierwszy odruch jaki miałem, to zdziwienie dlaczego trzy  papierosy, skoro ich było czterech. Pewnie jeden z nich właśnie rzucał palenie. Odpowiedziałem zgodnie z prawdą, że nie mam papierosów, na co oni odeszli kilka kroków i zaczęli coś szeptać pomiędzy sobą. Nie zrozumiałem ani słowa, ale spodziewałem się dalszych pytań o pieniądze albo jakiejś awantury. Odruchowo chwyciłem się za kieszeń od spodni, gdzie zawsze celowo noszę portfel do ukradzenia. Był tam i wypchany przeterminowanymi kartami kredytowymi i mało wartymi papierowymi banknotami czekał na nowego właściciela. Tymczasem oni bez mała się ukłonili, po czym odeszli i więcej ich nie widziałem.  To, że zagrożenie było małe, to rzecz jasna, bo w takich małych osadach jest raczej spokojnie i rzadko dochodzi do rozbojów, jednak w obcym mieście takie sytuacje są nieprzewidywalne i dlatego nieprzyjemne, tym bardziej że było już ciemno, a okolica niezbyt pewna.

Na dworcu pani w okienku biletowym poinformowała mnie z uśmiechem na ustach, że jej koleżanka się pomyliła podając mi wcześniej czas odjazdu autobusu i zamiast o 21-szej odjedzie o 23. Przed 23 została podana informacja, że będzie opóźniony, a o 2 w nocy kurs całkowicie odwołano i zaproszono mnie i dwie inne oczekujące osoby na kurs innego przewoźnika o 3.45.  Ponieważ nie było sensu szukać hotelu na parę godzin, spędziłem ten czas na dworcu siedząc sobie na ławce. Udało mi się nawet na chwilkę zdrzemnąć. Ostatecznie autobus podstawiono o 4.20 rano, a na miejsce - do Puerto Santa Cruz- zaledwie ok 100 km dalej - dojechałem dopiero o 7  rano, bo silnik podczas drogi odmówił współpracy. Jednak w czasie, gdy kierowca próbował go naprawić już nie mogłem usnąć. Tak mi upłynęła cała noc.  Po takiej ciężkiej nocy moje dokonania w Santa Cruz nie były szczególnie imponujące, ale i tak zrobiłem długi spacer po plaży z pełnym bagażem ,a później pojechałem w okolice Keel Point (Punta Quilla)


                                         Santa Cruz


30 października.  Droga do Punta Arenas 

Z Puerto Santa Cruz przez Rio Gallegos pojechałem do Punta Arenas w Chile.  W drodze przekroczyłem granicę w Monte Aymond. Na granicy, do autobusu wszedł policjant i kazał wszystkim opuścić wóz i z bagażami przejść do hali odpraw. W hali oczekiwało już sporo osób. Zbita masa ludzi przeganianych przez strażników z jednego kąta w drugi próbowała się rozeznać w przeróżnych strzałkach, bramkach i przejściach. Brak było krzeseł albo ławek, tak więc wszyscy stali. Nie przewidziano też toalet do użytku publicznego. W hali było przeraźliwie zimno i widziałem, że celnicy i policjanci grzali się przy piecykach. Przez godzinę stałem razem z innymi w kolejce do odprawy, bo dokładność  tutejszej odprawy jest doprowadzona do znacznej przesady. W końcu, gdy doszedłem do pierwszej posty, zastałem tam policjanta i urzędnika celnego. Z miną poważną i wyniosłą zmierzyli mnie zimnym wzrokiem, po czym celnik kazał mi otworzyć bagaż.  Najwyraźniej zainteresował się pojemnikiem, w którym trzymam lekarstwa, bo bez słowa kiwnął palcem w pewien sugestywny sposób, co słusznie odebrałem jako polecenie pokazania mu moich lekarstw. Oczywiście nic sensacyjnego tam nie mógł znaleźć, ale po oględzinach stwierdził , że to za dużo leków jak na jedną osobę i nie wyglądam na człowieka, który potrzebuje ich tyle. Byłem już tym nieco zirytowany, zmarznięty i zmęczony  po nieprzespanej nocy, poza tym nie wydaje mi się , że mam zbyt dużo lekarstw, a nie dalej jak wczoraj musiałem nawet dokupić witaminę C.  Grzecznie spytałem skąd on to wie i poprosiłem o  wytłumaczenie mi tych zdolności wyczuwania, kto i ile czego potrzebuje.  Nic nie odpowiedział, tylko z właściwym sobie brakiem subtelności nakazał mi wyłożenie całego mojego dobytku na stół. Tak też zrobiłem, a ponieważ nic ciekawego nie znaleziono,  dano mi 2 minuty na spakowanie, bo kolejny podróżny już czekał.   Dopiero potem  mogłem stanąć w innej kolejce - tym razem po stempel. Cała odprawa autobusu, którym jechałem razem z około trzydziestoma ludźmi zajęła 3 i pół godziny. Gdy byłem w hali, w środku i patrzyłem na te całą sytuację, przypomniał mi się pewien obrazek z mojego pobytu na estancji w Paragwaju.  Gauczowie w podobny sposób traktują swoje krowy. Najpierw zaganiają je do zagrody, a później przepuszczają przez różne przejścia i bramki  do kontroli, albo do ostemplowania. Gauczowie też są przy tej pracy stanowczy, żeby pokazać krowom kto tu rządzi, kto jest panem, a kto sługą. Czasem muszą krowę postraszyć, żeby lepiej zrozumiała ''prawo dziobania''. Później taką krowę spokojnie można wydoić. Jest tu tylko jedna różnica. Krowom nikt nie wmawia, że to dla ich dobra.

Po  przekroczeniu granicy autobus ruszył w dalszą drogę. Przed wieczorem ukazała się Cieśnina Magellana i stosowna do tego miejsca pogoda. Zaczął padać deszcz wymieszany z gradem. Wiał silny wiatr, a temperatura nie była wyższa od 5 stopni C.  

Do Punta Arenas dojechałem tuż przed zachodem słońca. Zamiast deszczu i gradu padał tutaj regularny śnieg przy temperaturze 1-2 stopni C.



                                            Wejście do portu w Santa Cruz.

No comments:

Post a Comment