25
lutego, Tahiti, Wyspy Towarzystwa.
.
owoc drzewa chlebowego.
Wylądowałem
na lotnisku Faa'a na Tahiti. Cały dzień spędziłem w Papeete
próbując zorganizować przelot na Markizy i Tuamotu (Archipelag
Niski- Low Archipelago) , ale dość opornie mi to szło. Próbuję
przestawić się z hiszpańskiego na francuski, ale idzie mi to
równie opornie. Cały czas wtrącam hiszpańskie słówka, bo
umysł jeszcze myśli w kategoriach latynoamerykańskich.
26
lutego, Tahiti.
Zrobiłem
wycieczkę na Point Venus w Matavei Bay. Miejsce jest całkiem
przyjemne. Plaża jest czarna i grząska. Ładny widok na Moorea -
sąsiednią wyspę. W tym miejscu kpt Cook przeprowadzał obserwacje
tranzytu Venus przez tarcze słoneczną, co miało na celu porównać
te wyniki z innymi obserwacjami w innych częściach świata i w ten
sposób określić odległość ziemi od słońca.
Moorea widziana z Point Venus, Tahiti
27
lutego, Tahiti
.
O
3 w nocy policja i straż ogniowa ewakuowała rezydentów
zamieszkujących pas nadbrzeżny. Podobno zapukali do wszystkich
drzwi. Ponadto zamknięto ulice w odległości 100 metrów od morza.
Ja o tym jeszcze nie wiedziałem i gdy rano szedłem sobie do sklepu
po bułeczki zastałem sklep zamknięty, a ulice pozamykane. Miasto
stwarzało wrażenie wymarłego. Tak władze przygotowały
mieszkańców na tsunami, które nie nadeszło. Na wyspie
ogłoszono alert tsunami poddając się ogólnoświatowej panice po
trzęsieniu ziemi w Chile w okolicach Concepcion. Tuz po 9 rano, gdy
zagrożenie minęło, miasto wróciło do życia. Agencja
lotnicza jednak zrezygnowała z otwarcia biura, tak więc
zamiast kupić bilety lotnicze na inne wyspy wróciłem do
pensjonatu. Zastałem w hallu włączony telewizor z transmisją z
igrzysk zimowej olimpiady i trafiłem akurat na końcówkę
biegu narciarskiego, który po ciekawym finiszu wygrała panna
Kowalczykówna. Na Polinezji jednak - co nie dziwi - nie ma
zrozumienia dla sportów zimowych.
28
lutego, niedziela, Tahiti.
.
Temperatura
32 stopnie C. Wilgotność 95 procent.
Wybrałem
się wgłąb wyspy szlakiem na Mt. Marau. Szlak dość prosty i gdyby
nie ciężka pogoda, to byłaby to mila wycieczka. W drodze powrotnej
zaczął padać deszcz, który później przerodził się w
tropikalną ulewę. Taka pogoda utrzymała się przez resztę dnia,
tak więc wieczór spędziłem w pensjonacie. Próbowałem skorzystać
z internetu ,ale szybko porzuciłem tę myśl. Po pierwsze transfer
mizerny, a po drugie godzina połączenia kosztuje 8.40 euro
czyli najdrożej jak kiedykolwiek widziałem. Zastanawiam się, czy
jest gdzieś na świecie droższy internet.
1
marca, Tahiti.
.
Południowym
wybrzeżem pojechałem na Tahiti Iti czyli mniejszy z dwóch
półwyspów, które tworzą tę wyspę. Wiele osób mówiło
mi przed wyjazdem, że Tahiti Iti (małe Tahiti) to obraz Tahiti
sprzed 30-stu lat. Po dojechaniu tam z przykrością zauważyłem,
że się mylili. Nie ma tu nic innego. Podróż w czasie się nie
udała. Ponadto, gdy byłem w osadzie Tautira okazało się, że
spóźniłem się na ostatni autobus powrotny - chociaż była
dopiero 13 godzina. Nie była to dobra wiadomość, bo nie ma tu nic
interesującego i nie chciałem szukać bardzo drogiego tutaj noclegu
mając już jeden opłacony w Papeete. Ponieważ było dość
wcześnie postanowiłem pójść pieszo do Taravao skąd miałem
nadzieję złapać autobus powrotny do Papeete. Po zaledwie
kilometrze marszu zaczęło padać, a wkrótce opad zamienił się w
ścianę wody. Przy znaku ‘Taravao 17km’ schroniłem się pod
drzewem chlebowym, ale marne to było schronienie, bo liście tego
drzewa mają sporą przepuszczalność. Poza tym łatwo dostać w
głowę owocem, który dorasta do rozmiarów piłki siatkowej. ale
waży o wiele więcej. Ponieważ niektóre drzewa osiągają bardzo
duże rozmiary - owoc spadający z dużej wysokości nabiera
niebezpiecznie dużej energii i takie uderzenie może być dość
przykre. Dlatego właśnie tubylec prawie nigdy nie wypoczywa pod tym
drzewem, tak jak nie wypoczywa pod palmą kokosową z tych samych
przyczyn.
Po
sadzonki tego drzewa na Tahiti przypłynął HMS Bounty. Owoce miały
być pożywieniem dla niewolników pracujących na plantacjach w
Indiach Zachodnich. Nie przyjął się ten plan ponieważ niewolnikom
nie posmakowały i nie chcieli ich jeść. To rzuca jak sądzę też
pewien cień na obraz niewolnictwa w rejonie Karaibskim, ale nie mam
chęci rozwijać tego tematu.
Co
do samego owocu, stojąc i moknąc pod tym drzewem zerwałem jeden z
owoców wiszących mi tuż nad głową. Po zerwaniu przez dobrą
godzinę wydzielał białą, lepką substancję i żeby nie pobrudzić
plecaka musiałem go włożyć do torby foliowej. Po pół godzinie
moknięcia udało mi się autostopem dojechać do Taravao, a stamtąd
północnym wybrzeżem wróciłem do Papeete. Krajowcy na północne
wybrzeże mówią wschodnie, a na południowe - zachodnie. Patrząc
na mapę ma to może jakiś sens, ale łatwiej mi się trzymać
własnych pojęć. Po drodze zrobiłem krótkie przystanki w Hitiaa -
miejscu lądowania kpt Bougainville'a - gdzie narodziło się
powiedzenie noble savage (szlachetny dzikus) - oraz niedaleko
Mohaena, gdzie kpt Cook miał rezerwowe obserwatorium w czasie
tranzytu wenus na wypadek, gdyby chmury zasłoniły widok na Point
Venus.
Wieczorem
wróciłem do pensjonatu z owocem drzewa chlebowego w plecaku. Ćwierć
ugotowałem, ćwierć upiekłem, a połowę zatrzymałem na później.
Po prawie godzinie obróbki termicznej owoc był gotowy do spożycia.
Smak i konsystencja bardzo przypomina naszego ziemniaka i ogólnie
jest całkiem
smaczny.
Owoc
chlebowca - pomimo tego, że jest on na rewersie monety 20
frankowej - nie jest przez tubylców ceniony. Widać je czasem na
targu w Papeete, ale z reguły gnije pod drzewem. Być może dlatego,
że nie można go jeść na surowo tylko wymaga pewnej obróbki
termicznej. Najbardziej cenione przez tubylców wydają się być
owoce mango, dlatego wszystkie drzewa mangowca są gołocone z owoców
przed osiągnięciem dojrzałości i sprzedawane w takim stanie na
targu albo na ulicy po około 1 euro za sztukę.
5-8
marca, Moorea, Wyspy Towarzystwa.
.
Popłynąłem
dziś na Moorea , gdzie wylądowałem po krótkiej - bo godzinnej,
ale bardzo ciężkiej przeprawie. Fala była tak nieprzyjemna i
pogoda tak paskudna, że wiele posiłków zostało zwróconych przez
pasażerów. Ponieważ dziś był na Polinezji Francuskiej dzień
świąteczny, a na dodatek piątek , wiele osób płynęło na
Moorea, żeby spędzić tam długi weekend. Wyspy świętują dziś
wylądowanie pierwszych misjonarzy na statku Duff pod dowództwem kpt
Wilsona w roku 1797. Główne uroczystości odbywały się na Moorea
w kościele założonym przez London Missionary Society w Papetoai.
Kościół ten podobno jest najstarszą budowlą na wyspach
południowego Pacyfiku. Dla mnie wyglądał zupełnie pospolicie i
nowocześniej niż wskazywałyby daty.
Po
zejściu na ląd na Moorea cały czas lał deszcz, a wyspa wyglądała
na mocno podtopioną. Wszystkie posesje przy linii brzegowej były
zalane. Mieszkańcy brodząc po łydki w wodzie usuwali różne graty
i wycinali chwasty z rowów odprowadzających wodę, co miało
poprawić jej odpływ.
Trzy
dni zostałem na tej wyspie i przez ten czas ani razu nie wyszło
słońce. Cały czas mocne opady, a ponieważ woda zaczęła w końcu
podchodzić pod mój hotel postanowiłem, że stąd wyjeżdżam i
wracam na Tahiti. Sytuacja była niepewna ponieważ odwołano mój
rejs na Raiatea, a ja po wewnętrznej walce musiałem zrezygnować z
wyjazdu na Markizy. Podtrzymuję ciągle próbę dostania się na
Tuamotu.
8-go
marca wróciłem na jeden dzień na Tahiti, gdzie zastałem nieco
lepszą pogodę, ale lotnisko zamknięte z powodu podtopienia.
Podczas powrotnej przeprawy statkiem, na otwartym morzu widziałem
dwa dryfujące, duże pnie drzewa. Jeden z nich z dużym systemem
korzennym . Na obu z nich siedziało po kilka ptaków.
Wróciłem
na tę noc do mojego dawnego hotelu i zastałem w nim pewnego
Anglika, który wczoraj wrócił z wyspy Pitcairn i pokazał mi
gwóźdź, który ze sobą przywiózł, a który rzekomo pochodzi z
wraku HMS Bounty. I został mu podarowany przez tamtejszych
mieszkańców.
.
2-4
marca, Tahiti
Pora
deszczowa w pełni. Prawie
całe dnie leje okropnie i aż nie chce się wyjść na dwór.
9
-11 marca, Tuamotu.
Udało
mi się wylecieć na Tuamotu. Wylądowałem na atolu Rangiroa.
Ostatnie deszcze też trochę podmyły ten atol, ale pomimo tego że
najwyższy punkt jest zaledwie kilka metrów nad poziomem morza -
sytuacja nie wyglądała źle. Te dni spędziłem głównie na
odpoczynku i próbach snorkelowania w lagunie. Jednak po deszczach
widoczność była dość mizerna.
Na
tym atolu podobnie - jak na innych wyspach Polinezji - produkuje się
perły i jest to ważna gałąź gospodarki. Naturalne wykształcenie
perły jest trudne w naturze i zaledwie jedna na 400 ma wartość
rynkową. Dlatego człowiek stara się zastąpić pewne naturalne
procesy. Jedna z całkiem zdrowych ostryg zostaje tzw dawcą.
Fragment jej płaszcza jest dzielony na kilkadziesiąt kawałków -
czyli graftow umieszczanych w gonadzie ostrygi ''biorcy''. Poza tym
wprowadzony zostaje koralik o średnicy ok 6 mm. Graft będący
komórka perłorodną ''zalewa'' koralik i w ten sposób tworzy
perle..W ciągu jednego roku przybywa 1 mm grubości masy perłowej
wokół koralika.
Po
półtora roku perła powinna być gotowa do wyjęcia z ostrygi.
Jednak 25 procent ostryg nie przeżywa operacji. Co trzecia nie
przyjmuje obcej tkanki i odrzuca ją. 2 na 5 produkują powykrzywiane
potworki z różnymi naroślami, przypominające wykwity rakowe.
Perły w kształcie gruszki lub z naciekiem wokół "równika"
też są częste, tylko około 2 na100 wytwarzają prawie okrągłe
perły.
Cena
perły zależy od kilku czynników : kształt powinien być okrągły,
a wielkość średnicy od 9 do 18 mm. choć 12 mm uważa się za
wymiar najbardziej klasyczny, poza tym na cenę wpływają : odbicie
światła, brak nacieków i nieregularności w barwie. Całkowicie
sferyczna perła o średnicy 12 mm dostaje określenie RB12. Gdy
bylem w Papeete, poszedłem do prywatnego muzeum pereł połączonego
z butikiem p. Wan'a. Pan Wan kreuje się na miejscowego perłowego
magnata i porównuje się do De Beers branży diamentowej. To
porównanie jest mało trafne i trochę inne rzędy wielkości
wchodzą w grę - jak sądzę - na niekorzyść p. Wana. W butiku tym
widziałem m. in. perle RB12. Jej cena odpowiadała cenie 34 i
½ uncyj złota. Taka perła zdarza się jednak bardzo rzadko,
głównie na ulotkach reklamowych, zaokrąglona komputerowo. Te,
które są sprzedawane nawet w drogich butikach , to głównie tak
zwane "baroque", czyli perły z różnymi naciekami w
postaci różnych, towarzyszących główek. Nazwa "baroque"
to oczywisty chwyt PR, który ma osłodzić obrzydliwy wygląd takich
pereł. Kampanie reklamowe lansują "baroque" i próbują
na każdy sposób wepchnąć to turystom jako okazję. Duża cześć
turystów daje się na to nabrać. Nie od dziś wiadomo przecież, że
ludzie nie kupują produktu, tylko jego wyimaginowany wizerunek,
będący efektem sprawnie działającego PR.
Perła
RB12 kryje w środku tani koralik i taka jest Polinezja. Lśniąca
perła RB12 z rozczarowującym wnętrzem.
12-18
marca, Tahiti.
.
Te
dni spędziłem ponownie na Tahiti i poświęciłem je na odpoczynek.
Na
Polinezji każda rana, czy skaleczenie bardzo trudno się goi,
Najgorsze są skaleczenia koralem. Ale nawet najbardziej pospolite
ukąszenia insektów szybko przeradzają się w ropne wrzody. Mam
właśnie pół tuzina takich miejsc na rękach i nogach i od dwóch
tygodni żadne specyfiki medycy zachodniej nie pomagają.
Dziś,
czyli 14 w niedziele, zacząłem używać lokalnego lekarstwa, czyli
soku z limonki.
Kanapki,
które nosze na spacery, są z reguły w torebce foliowej, w
zamkniętym plecaku. Dzisiaj, gdy chciałem sięgnąć po jedną z
nich zauważyłem, że do środka dostało się kilka karaluchów.
Nie mam pojęcia jakim sposobem tam mogły wejść. Kanapki
oczywiście do wyrzucenia.
19
-21 marca, Tahiti.
.
Dziś
miałem wylecieć do Nowej Zelandii. Gdym był na lotnisku, na
godzinę przed lotem dowiedziałem się, że ponieważ nie mam
wykupionego biletu na powrót (wylot) z Nowej Zelandii nie mogłem
tam polecieć. Było za późno żeby coś kombinować, nie było
dostępu do internetu i byłem zmuszony się poddać. Za sporą
dopłatą udało mi się kupić bilet na 20 marca, w sumie za przelot
z Tahiti do Nowej Zelandii musiałem zapłacić równowartość 2
uncyj złota, a na lotnisku w Papeete spędziłem całą jedną
noc i kilka godzin w ciągu dnia.
Na
pocieszenie dodam, że podobną sytuację miały trzy osoby poza mną,
dwie Amerykanki i jeden Norweg, tak więc byłem w towarzystwie.
Ponieważ wszyscy wylatywaliśmy z Polinezji - wyzbyliśmy się
lokalnej gotówki co do ostatniego franka, i okazało się, że
siedzimy na lotnisku bez pieniędzy.
Bank
lotniskowy był zamknięty, zresztą otwiera się tak jak sklepiki -
tylko wtedy, gdy startuje lub ląduje jakiś samolot. Bankomat ukradł
kartę Norwegowi, wiec już nie chciałem i ja próbować. Miałem
przy sobie w gotowce USD, NZD i GBP, ale z braku możliwości wymiany
były całkowicie bezużyteczne. W ten sposób spędziliśmy noc na
lotnisku, ale nikt przesadnie nie narzekał na swój biedny los.
Gdy
ponownie byłem na lotnisku przed nowym lotem, spytałem ochroniarza
czy mogę podładować baterię w telefonie, na co wyraził zgodę i
pokazał mi gdzie jest kontakt. Gdy telefon się ładował, podszedł
inny ochroniarz, wyrwał telefon z wtyczki i rzucił nim o ziemię,
krzycząc, że to jest wbrew regulaminowi.
Ponieważ
nie chciało mi się z tym narwańcem w ogóle dyskutować,
skierowałem sprawę do szefa ochrony lotniska, a ten przyznał mi
rację i łaskawie pozwolił ładować dalej baterię. Telefon po
rzuceniu o ziemię nie odniósł żadnych obrażeń. Błaha to
akcja i coraz rzadziej na takie rzeczy reaguję, jednak uzmysłowiła
mi ona, że czas jaki miałem spędzić w tym kraju już upłynął.
Bez
żalu, a nawet z ulgą wyleciałem z Polinezji i 21 marca wyleciałem
do Auckland w Nowej Zelandii. Podczas lotu przekroczyłem
międzynarodową linię zmiany daty, podczas której musiałem oddać
wszystkie godziny czasu słonecznego, które tak mozolnie
nadrabiałem.
Moorea, K.Martens
No comments:
Post a Comment