Przeprawa konno przez Kordylierę Andyjską
8
Stycznia, Mendoza
O świcie dojechałem do Mendozy w Argentynie.
W ciągu dzisiejszego dnia finalizowałem sprawy związane z przygotowaniami do konnej przeprawy przez Andy czyli Kordyliere jak mawiają tutejsi mieszkańcy.. Wynająłem dzisiaj przewodnika - gaucza dobrze znającego trasę. Poza tym wynająłem konie do jazdy i muły do tragania bagaży.. Przewodnik wziął ze sobą psa z czego się ucieszyłem. Zasugerował także, że za drobną opłatą może wziąć z nami młodego, pracowitego chłopaka do siodłania i ogólnej pomocy.. Zgodziłem się, bo w górach każda para rąk może być pomocna. Chłopak ten, jak się później okazało, był 15-letnim synem mojego przewodnika, ale niestety dał się poznać jako leniwy młodzieniec i szczególnie przez pierwsze dni na niewiele nam się przydał. Wypożyczyłem też namiot i kupiłem potrzebny prowiant. Co do przypuszczalnej trasy, to od razu w gruzach legł plan przejechania całej kordyliery z Mendozy do Los Andes w Chile. Na drodze stanęła biurokracja. Urzędnikom nie zmieściło się w głowach, że ktoś chciałby z własnej woli konno przejechać góry i przekraczać granice. Wcześniej słyszałem z kilku źródeł, że można przekroczyć granicę, ale gdy bylem w Santiago i rozmawiałem w tej sprawie dowiedziałem się, że nie ma na to szans. Przewiezienie przez te granice zwykłego jabłka albo bułki z serem może skutkować wysokimi karami, tak więc o koniach i mułach nie chcieli słyszeć. Mogłoby to wg nich być groźnym (!?) precedensem. Wobec takiego obrotu sprawy będziemy jechać na zachód aż do śnieżnych masywów kordyliery.
Po zakończeniu przygotowań i skompletowaniu ekipy, ostateczny skład naszej wyprawy wyglądał następująco :
8 koni, 2 muły, gauczo - przewodnik, gauczo – pomocnik (arriero), chłopak do siodłania, pies i ja. W sumie 15-stu uczestników.
O świcie dojechałem do Mendozy w Argentynie.
W ciągu dzisiejszego dnia finalizowałem sprawy związane z przygotowaniami do konnej przeprawy przez Andy czyli Kordyliere jak mawiają tutejsi mieszkańcy.. Wynająłem dzisiaj przewodnika - gaucza dobrze znającego trasę. Poza tym wynająłem konie do jazdy i muły do tragania bagaży.. Przewodnik wziął ze sobą psa z czego się ucieszyłem. Zasugerował także, że za drobną opłatą może wziąć z nami młodego, pracowitego chłopaka do siodłania i ogólnej pomocy.. Zgodziłem się, bo w górach każda para rąk może być pomocna. Chłopak ten, jak się później okazało, był 15-letnim synem mojego przewodnika, ale niestety dał się poznać jako leniwy młodzieniec i szczególnie przez pierwsze dni na niewiele nam się przydał. Wypożyczyłem też namiot i kupiłem potrzebny prowiant. Co do przypuszczalnej trasy, to od razu w gruzach legł plan przejechania całej kordyliery z Mendozy do Los Andes w Chile. Na drodze stanęła biurokracja. Urzędnikom nie zmieściło się w głowach, że ktoś chciałby z własnej woli konno przejechać góry i przekraczać granice. Wcześniej słyszałem z kilku źródeł, że można przekroczyć granicę, ale gdy bylem w Santiago i rozmawiałem w tej sprawie dowiedziałem się, że nie ma na to szans. Przewiezienie przez te granice zwykłego jabłka albo bułki z serem może skutkować wysokimi karami, tak więc o koniach i mułach nie chcieli słyszeć. Mogłoby to wg nich być groźnym (!?) precedensem. Wobec takiego obrotu sprawy będziemy jechać na zachód aż do śnieżnych masywów kordyliery.
Po zakończeniu przygotowań i skompletowaniu ekipy, ostateczny skład naszej wyprawy wyglądał następująco :
8 koni, 2 muły, gauczo - przewodnik, gauczo – pomocnik (arriero), chłopak do siodłania, pies i ja. W sumie 15-stu uczestników.
ostatnie przygotowania.
muły już gotowe.w drodze, ariero chwali sie umiejetnosciami kowbojskimi.
jeden z postojów
kolejny odpoczynek
9
Stycznia,
konna przeprawa przez Andy
Wyruszyliśmy na godzinę przed świtem w sobotę 9-go stycznia. Pierwszy postój był dopiero w południe w okolicach Villavicencio, gdzie spędziliśmy ponad dwie godziny. Gauczowie zajęli się końmi, a ja po zjedzeniu lanczu pochodziłem po okolicznych skałach porośniętych czerwonymi porostami. W wąwozie, w którym się zatrzymaliśmy uderzająca była kompletna cisza.... Chwile po ponownym ruszeniu w trasę dołączył do nas jakiś gauczo z kilkoma końmi i ze stadem mułów razem z madriną. Madrina to mulica z dzwonkiem. Za nią podąża cała reszta mułów, tak więc wystarcza poganiać madrine i o resztę się nie troszczyć. O wyborze madriny decyduje charakter mulicy. Gauczowie obserwują cechy charakteru muła od urodzenia i patrzą jak zachowuje się w stadzie. Osobnik o najbardziej cenionym przez inne muły charakterze zostaje madriną.
My nie mieliśmy madriny. Za mało prowadziliśmy mułów, ale więcej nam nie było potrzebne. Z reguły zatrudnia się jednego muła na dwóch jeźdźców - dlatego my mieliśmy zaledwie dwa. Muły to niezwykle wytrzymałe zwierzęta. Jest to hybryda klaczy konia i ogiera osła. Natura się trochę buntuje przy tym mieszańcu, bo zaledwie jedna na trzydzieści mulic jest płodna.
W
naszej gromadzie - w wąwozach z reguły szedł jako pierwszy
mocno objuczony muł, a jadący za nim arriero poganiał go
bezustannie batem.. Po bacie muł oczywiście przyspieszał kroku.
Czasem jednak - gdy muł był poza zasięgiem bata - rzucał w jego
zad kamieniem, co wywoływało ten sam efekt. Często były to ostro
zakończone kamienie wielkości ludzkiej pięści. Nawet z odległości
kilkunastu kroków trafiał za każdym razem co pozwala mi
przypuszczać, że jest to standardowa, często powtarzana procedura.
Jeśli jednak rzucał w niego kamieniem, bo nie mógł dosięgnąć
batem - to musiało to znaczyć, że muł idzie w miarę szybko skoro
jest poza zasięgiem bata i to raczej arriero powinien przyspieszyć.
Wtedy zastanowiło mnie tylko to, że nie do końca chodziło o
poganianie muła, ale jedynie o chęć rzucenia w niego kamieniem.
Takie zachowanie w stosunku do konia byłoby nieakceptowalne w
środowisku gauczow - ale o tym relatywizmie moralnym napisze przy
innej okazji. Przed użyciem bata - gauczo zawsze głośno cmokał i
zarówno konie i muły nauczyły się, że cmokanie poprzedza bat,
dlatego często przyspieszały na samo cmokniecie..
Dzisiaj przez 8 godzin zrobiliśmy około 17 kilometrów.. Przeważnie trawersując kolejne wzniesienia, doliny i przełęcze. Stała wspinaczka w górę i schodzenie w dół w dość trudnym terenie. Piszę - około 17 km chociaż podawanie trasy w kilometrach trochę jest mylące. Można przez cały dzień zrobić 20 kilometrów, ale w linii prostej, szczególnie przy licznych trawersach i zygzakach posunąć się zaledwie o 2-3 kilometry. Doświadczony gaucho w tym terenie może zrobić do 30 kilometrów i potrafi być w siodle do 16 godzin.
Jechaliśmy w ponad trzydziestostopniowym upale. W niektórych wąwozach termometr pokazywał 34 stopnie C. Przy stokach gór na dodatek bardzo mocno wiało. Ta pogoda była jak dla mnie bardzo męcząca, ale gauczowie znoszą ją doskonale.
Wieczorem dotarliśmy do jakiejś doliny w okolicach Hornillos i tu zatrzymaliśmy się na noc. Dolina ta położona jest na wysokości 2500 m .n.p.m - to wysokość wg gauczow, a 2300 m wg mojego wysokościomierza. Mieliśmy tu wszystko czego aktualnie potrzebowaliśmy do życia. Dobrą wodę ze strumyka spływającego ze skały, suche krzaki na opał i pastwisko dla zwierząt.
Po krótkiej chwili gauczowie rozpalili ognisko i upiekli asado.. Do tego mieliśmy yerba mate i czerwone wino. Pod koniec kolacji było już całkiem ciemno. Noc była rześka i bardzo pogodna dlatego widok na konstelacje nieba południowego był bardzo dobry. Krzyż południa i orion prawie w zenicie był ukoronowaniem dzisiejszego, pierwszego dnia.
Tej nocy spałem pod gołym niebem. Wszystko, co potrzeba żeby spędzić noc, wozi się podczas jazdy na siodle dlatego siodła gauczow wyglądają tak nienaturalnie grubo i masywnie. Za posłanie miałem czaprak i owcze skóry, a pod głowę recado - nazywane tu także monturą. Przykryłem się swoim śpiworem i tylko to przypominało mi o ´´naszej´´ cywilizacji.
Dzisiaj przez 8 godzin zrobiliśmy około 17 kilometrów.. Przeważnie trawersując kolejne wzniesienia, doliny i przełęcze. Stała wspinaczka w górę i schodzenie w dół w dość trudnym terenie. Piszę - około 17 km chociaż podawanie trasy w kilometrach trochę jest mylące. Można przez cały dzień zrobić 20 kilometrów, ale w linii prostej, szczególnie przy licznych trawersach i zygzakach posunąć się zaledwie o 2-3 kilometry. Doświadczony gaucho w tym terenie może zrobić do 30 kilometrów i potrafi być w siodle do 16 godzin.
Jechaliśmy w ponad trzydziestostopniowym upale. W niektórych wąwozach termometr pokazywał 34 stopnie C. Przy stokach gór na dodatek bardzo mocno wiało. Ta pogoda była jak dla mnie bardzo męcząca, ale gauczowie znoszą ją doskonale.
Wieczorem dotarliśmy do jakiejś doliny w okolicach Hornillos i tu zatrzymaliśmy się na noc. Dolina ta położona jest na wysokości 2500 m .n.p.m - to wysokość wg gauczow, a 2300 m wg mojego wysokościomierza. Mieliśmy tu wszystko czego aktualnie potrzebowaliśmy do życia. Dobrą wodę ze strumyka spływającego ze skały, suche krzaki na opał i pastwisko dla zwierząt.
Po krótkiej chwili gauczowie rozpalili ognisko i upiekli asado.. Do tego mieliśmy yerba mate i czerwone wino. Pod koniec kolacji było już całkiem ciemno. Noc była rześka i bardzo pogodna dlatego widok na konstelacje nieba południowego był bardzo dobry. Krzyż południa i orion prawie w zenicie był ukoronowaniem dzisiejszego, pierwszego dnia.
Tej nocy spałem pod gołym niebem. Wszystko, co potrzeba żeby spędzić noc, wozi się podczas jazdy na siodle dlatego siodła gauczow wyglądają tak nienaturalnie grubo i masywnie. Za posłanie miałem czaprak i owcze skóry, a pod głowę recado - nazywane tu także monturą. Przykryłem się swoim śpiworem i tylko to przypominało mi o ´´naszej´´ cywilizacji.
To była pierwsza noc pod gołym niebem podczas tej przeprawy. Gwieździste niebo, konie prychające nieopodal, trzask ognia, zapach dymu, pies czuwający przy strumyku, majaczące w oddali kontury szczytów i posłanie przy ognisku. To wszystko złożyło się na chwile, której wyraźny obraz na długo zostanie w mojej pamięci .
10
Stycznia, niedziela, konna przeprawa
przez Andy.
Rano wstałem mocno przemarznięty. Trudno było mi utrzymać ciepłotę ciała chociaż w nocy nie było przesadnie zimno, bo temperatura spadła do około 5 stopni C. Chmury przesuwały się naszą doliną i wszędzie dookoła była nieprzyjemna , zimna i wilgotna mgła.... Moje posłanie i ubranie tez były nieprzyjemnie wilgotne. Czekaliśmy w obozie na poprawę pogody aż do południa. Jazda w takich warunkach byłaby zbyt męcząca, a i konie z trudem znalazłyby szlak. Podczas tego przymusowego postoju wypiłem chyba ze trzy gorące herbaty, ogrzałem się przy ogniu, ale i tak było to ciężkie przebudzenie. W ognisku za opał służą głównie zaschnięte krzaki azerillo i moye, czyli ostrokrzewy, których kolce ciągle ranią mi nogi i ręce podczas jazdy.
Jednak
gdyby nie te ostrokrzewy- trzeba by było palić wyschniętym końskim
łajnem, bo brak tu drzew. Azerillo służą za podpałkę i łapią
ogień w kilka sekund, te drugie czyli moye - wytwarzają co prawda
dużo ciepła, ale spalają się bardzo szybko, dlatego nasz młody
pomocnik miał obowiązek naznosić tak dużo tych krzaków jak tylko
możliwe. To przymusowe zajęcie pozwoliło mu też choć na chwile
odessać się od jego głównej rozrywki czyli wyjadania naszego
prowiantu.
Było już po południu kiedy wróciliśmy na szlak. Rozpogodziło się i wyszło bardzo agresywne na tych wysokościach słońce przy silnym wietrze. Przez sześć kolejnych godzin dzielnie jechaliśmy do przodu. Albo raczej jechaliśmy zygzakując po pół godziny w górę i po pół godziny w dół. Stoki są trudne dla koni ze względu na piarżyska i liczne luźne kamienie, na których łatwo o potknięcie. Poza tym przy wejściu i zejściu pracują całkiem inne partie mięśni i konie były widocznie zmęczone i spocone..
Po drodze, z jednego ze wzgórz widzieliśmy przez chwilę cel naszej wyprawy - kontury ośnieżonych szczytów Kordyliery z wyraźnie widocznym szczytem Aconcagua .. Pod samą Aconcague jednak nie planuję dotrzeć. Przewodnik ocenił odległość na 4-5 dni solidnego marszu.
Pojawiły się kondory. W dużych ilościach krążą nam nad głowami.
Zatrzymaliśmy się na noc na polanie na wysokości 3100 metrów. (Gauczowie znów ocenili tę wysokość wyżej - na 3400). Nie mieliśmy dokładnych map tego terenu, tak więc trudno osądzić tę rozbieżność. Gauczowie znają te góry, ale niestety niezbyt często znają nazwy poszczególnych miejsc, dlatego nie wiem jak nazywała się ta polana.
W ciągu 10 minut rozstawili dla mnie namiot, a w nim to samo posłanie, które miałem wczoraj. Nie chciałem spać dzisiejszej nocy pod gołym niebem i przemarznąć tak jak ubiegłej nocy. Oni sami jednak śpią pod gołym niebem, ale uważam, że są niezwykle zdrowymi i wytrzymałymi ludźmi, a co ważniejsze - w przeciwieństwie do mnie - są do tego przyzwyczajeni.
Co do namiotu to postawili go tak niedbale , że pierwszy raz zawalił się już po godzinie gdy jedliśmy obiad, a drugi raz w nocy przy powiewie wiatru... Kosztowało mnie to utratę godziny snu w nocy. Nie wiem dlaczego, ale nie zdenerwowało mnie to nawet.
Jeśli chodzi o wszystko co dotyczy koni - gauczowie są mistrzami.. Poza tym jednak nie wykazują zainteresowania żadnym innym tematem. Jeśli przychodzi do budowania- choćby namiotu - jest to dla nich duży wysiłek i wtedy widać jak bardzo są niezorganizowani. Po rozstawieniu mojego namiotu chwalili się krótkim czasem wykonania roboty. Gdy namiot się zawalił zaczęli obwiniać się wzajemnie chociaż nie są z natury kłótliwi. Podczas obiadu jeśli w ogóle coś mówią, to rozmawiają jedynie o koniach i tematach pochodnych. Próbowałem się dowiedzieć co myślą o innych tematach - ale na próżno. Wykazują przykrą indolencje w stosunku do wszelkich tematów które nie dotyczą koni.
Było już po południu kiedy wróciliśmy na szlak. Rozpogodziło się i wyszło bardzo agresywne na tych wysokościach słońce przy silnym wietrze. Przez sześć kolejnych godzin dzielnie jechaliśmy do przodu. Albo raczej jechaliśmy zygzakując po pół godziny w górę i po pół godziny w dół. Stoki są trudne dla koni ze względu na piarżyska i liczne luźne kamienie, na których łatwo o potknięcie. Poza tym przy wejściu i zejściu pracują całkiem inne partie mięśni i konie były widocznie zmęczone i spocone..
Po drodze, z jednego ze wzgórz widzieliśmy przez chwilę cel naszej wyprawy - kontury ośnieżonych szczytów Kordyliery z wyraźnie widocznym szczytem Aconcagua .. Pod samą Aconcague jednak nie planuję dotrzeć. Przewodnik ocenił odległość na 4-5 dni solidnego marszu.
Pojawiły się kondory. W dużych ilościach krążą nam nad głowami.
Zatrzymaliśmy się na noc na polanie na wysokości 3100 metrów. (Gauczowie znów ocenili tę wysokość wyżej - na 3400). Nie mieliśmy dokładnych map tego terenu, tak więc trudno osądzić tę rozbieżność. Gauczowie znają te góry, ale niestety niezbyt często znają nazwy poszczególnych miejsc, dlatego nie wiem jak nazywała się ta polana.
W ciągu 10 minut rozstawili dla mnie namiot, a w nim to samo posłanie, które miałem wczoraj. Nie chciałem spać dzisiejszej nocy pod gołym niebem i przemarznąć tak jak ubiegłej nocy. Oni sami jednak śpią pod gołym niebem, ale uważam, że są niezwykle zdrowymi i wytrzymałymi ludźmi, a co ważniejsze - w przeciwieństwie do mnie - są do tego przyzwyczajeni.
Co do namiotu to postawili go tak niedbale , że pierwszy raz zawalił się już po godzinie gdy jedliśmy obiad, a drugi raz w nocy przy powiewie wiatru... Kosztowało mnie to utratę godziny snu w nocy. Nie wiem dlaczego, ale nie zdenerwowało mnie to nawet.
Jeśli chodzi o wszystko co dotyczy koni - gauczowie są mistrzami.. Poza tym jednak nie wykazują zainteresowania żadnym innym tematem. Jeśli przychodzi do budowania- choćby namiotu - jest to dla nich duży wysiłek i wtedy widać jak bardzo są niezorganizowani. Po rozstawieniu mojego namiotu chwalili się krótkim czasem wykonania roboty. Gdy namiot się zawalił zaczęli obwiniać się wzajemnie chociaż nie są z natury kłótliwi. Podczas obiadu jeśli w ogóle coś mówią, to rozmawiają jedynie o koniach i tematach pochodnych. Próbowałem się dowiedzieć co myślą o innych tematach - ale na próżno. Wykazują przykrą indolencje w stosunku do wszelkich tematów które nie dotyczą koni.
Przygotowania do noclegu. Jest duzo swobody w zyciu gauczow... W kazdej chwili mogą sie zatrzymac i powiedziec- Tutaj spedzimy noc.
Moj prymitywny i skromny namiot......
..... i nie mniej skromne posłanie.
11
Stycznia, konna przeprawa
przez Andy.
W nocy temperatura spadła do około zera. Źle spałem, a rano obudziłem się z gorączką. Ponieważ nie chciałem w takim stanie się przemęczać, więc dzisiaj był dzień wolny a ja poleżałem sobie w namiocie. Cały dzień zapach mojego wilgotnego posłania przypominał mi jak bardzo konie się pocą.....
W nocy temperatura spadła do około zera. Źle spałem, a rano obudziłem się z gorączką. Ponieważ nie chciałem w takim stanie się przemęczać, więc dzisiaj był dzień wolny a ja poleżałem sobie w namiocie. Cały dzień zapach mojego wilgotnego posłania przypominał mi jak bardzo konie się pocą.....
.
12
Stycznia, konna przeprawa
przez Andy
Rano czułem się na tyle lepiej, że postanowiłem, że powinniśmy ruszyć dalej, bo limit opóźnień wyczerpałem dość szybko..
Podczas marszu jeden z młodych koni próbował kopnąć muła. Od początku były problemy z tym koniem. Nie potrafił opanować swoich emocji i co pewien czas z jego powodu dochodziło do awantur w naszym małym stadzie.. Tym razem próba kopnięcia spowodowała, że zaplątał się w linki podtrzymujące bagaż na grzbiecie muła. Uwięziona tylna noga wywołała u niego małą furię i zrobiła się szarpanina. Wyjąłem kamerę żeby to nagrać, ale spóźniłem się na najciekawsze momenty. Gauczom w końcu udało się przeciąć nożem linkę podtrzymującą bagaż uwalniając w ten sposób zarówno konia jak i muła. Każdy gauczo nosi ze sobą długi nóż. Właśnie na takie wypadki, żeby szybkim cięciem przeciąć linkę bagażową albo popręg.
Przejechaliśmy obok starej, opuszczonej kopalni złota. W rzeczywistości bardziej to przypominało jakiś bieda-szyb. Później jeszcze kilka razy widzieliśmy podobne ''kopalnie'' - zarówno złota, jak i srebra.. Myślę jednak, że gauczo mógł nie wiedzieć, co dokładnie było wydobywane sto lat temu w tej kopalni, bo nie różniły się one niczym. Skoro pierwsza była kopalnią złota - drugą dla równowagi nazwał kopalnią srebra.
Minęliśmy też jakieś ruiny starego, kamiennego domu. Jednak nikt z moich towarzyszy podróży nic na temat tych ruin nie wiedział. Ponieważ było to blisko kopalni wywnioskowałem, że musiała to być jakaś dawna budowla używana przez poszukiwaczy kruszcu.
13
Stycznia, konna przeprawa przez
Andy .
Spałem
dziś wyjątkowo dobrze i rano obudziłem się całkowicie wyspany i
wypoczęty. Tak więc jest to dostateczny sygnał, że jestem już
zdrowy.
Dzisiaj
osiem godzin w siodle. Wymieniłem konia. Bateria w
aparacie fotograficznym jest na wyczerpaniu i nie mam gdzie jej
podładować.
Wspomniałem, że gauczowie rzucają kamieniami w muły. Pomimo tego nigdy nie rzucą w konia, bo dbają o konie jak Hindusi o krowy. Muszę przyznać, że mają o nich bardzo dużą wiedzę i jest to wiedza wyłącznie praktyczna, wielokrotnie sprawdzona w terenie. Doświadczony gaucho, po śladach jakie koń zostawia potrafi wydedukować, że siodło jest źle umocowane.
Wspomniałem, że gauczowie rzucają kamieniami w muły. Pomimo tego nigdy nie rzucą w konia, bo dbają o konie jak Hindusi o krowy. Muszę przyznać, że mają o nich bardzo dużą wiedzę i jest to wiedza wyłącznie praktyczna, wielokrotnie sprawdzona w terenie. Doświadczony gaucho, po śladach jakie koń zostawia potrafi wydedukować, że siodło jest źle umocowane.
Dziś
właśnie tak było. Chłopak od siodłania źle założył siodło.
Gauczo jadący z tyłu zauważył to po śladach i musieliśmy się
zatrzymać na inspekcje siodeł. O ile ich troska o konie jest
wyjątkowo duża - to z przykrością zauważam, że o psa nie dbają
w ogóle. Gauchowie uważają, że pies nie wymaga żadnej
atencji. Był z nami bardzo inteligentny, posłuszny i wierny pies.
Wielokrotnie dał wyraz posiadania tych cech.... Cały dzień w
pełnym słońcu i bez kropli wody dotrzymywał koniom kroku. Dziś,
gdy przejeżdżaliśmy przez płaską wyżynę, na rozkaz swojego
pana rzucił się w pogoń za strusiem i przez dobre trzysta metrów
ścigał go nie tracąc dystansu.. W końcu struś mu uciekł, a on
wrócił kulejąc.
Ziemia
usiana jest wszelkimi rodzajami kaktusów i cierni. Jeden z cierni
musiał wejść biedakowi w łapę. Kulejąc przebiegł jednak
kolejne 10 kilometrów.. Jeśli pies kuleje albo nie może z jakiegoś
powodu iść dalej, to jego problem. Gauczowie bez żadnej dyskusji i
zainteresowania po prostu go zostawiają i jadą w swoja stronę.
Kilka dni temu, gdy przejeżdżaliśmy przez bardzo suchy rejon,
widząc, że pies jest już bardzo wyczerpany - dzieliłem się z nim
moją wodą, co wywoływało wśród gauchów lekki uśmiech na ich
spalonych słońcem twarzach. Według nich pies nie potrzebuje wody i
dlatego nigdy mu jej nie dają. O ile można to wytłumaczyć jeśli
w okolicy jest strumień, kałuże czy choćby śnieg - to podczas
ostatnich dni przejeżdżaliśmy głównie przez pustynny krajobraz.
Chłopak
od siodłania powiedział mi, że po co obciążać muła kolejną
porcją wody dla psa. Podczas tej przeprawy zaledwie raz bylem bez
wody i to zaledwie kilka godzin, ale pamiętam jak bardzo mnie to
osłabiło. Często jedynie dla rozrywki gauchów - pies jest
straszony batem - a czasem bat go dosięga.
Doprawdy
niewytłumaczalny jest dla mnie sposób traktowania tego poczciwego
psa i obawiam się, że podobnie jest z wieloma innymi
psami, które towarzyszą gauczom. Kilka razy próbowałem rozmawiać
z nimi o tym, ale ich umysły są zamknięte na każdą inną istotę
poza końmi. Ich empatia ma jak sądzę tylko jeden kierunek. Przy
takim podejściu trudno mi zachować do nich pełny szacunek.
.
14
Stycznia, konna przeprawa
przez Andy
Jedenaście godzin w siodle. Dość trudny dzień, szczególnie dla koni ale i ja odczułem trudy. Wieczorem bylem tak wyczerpany, że ledwo zsiadłem z konia o własnych siłach, a w nocy popłynęła mi krew z nosa, jak sądzę ze zmęczenia właśnie. Najważniejsze jednak, że krok po kroku posuwamy się do przodu i zbliżyliśmy się do Punta del Vacas. Przekroczyliśmy rzekę Picheuta - dopływ Mendozy, która teraz jest w stanie wody niskiej. Podczas roztopów przekroczenie tej rzeki jest podobno bardzo ryzykowne ze względu na głębokość i bardzo wartki nurt. Podczas takiej przeprawy przez glęboką i wartką rzekę gauczowie chwytają się jedną ręką końskiej grzywy i płyną obok konia. Jeśli koń by chciał zawrócić na brzeg- drugą wolną ręką pryskają mu w pysk wodą zmuszając konia do płynięcia w odpowiednim kierunku.
W
dalszej części jazdy przejeżdżaliśmy
przez tereny porośnięte ostrokrzewami z licznymi wystającymi
kolcami, a ponieważ nie mam ani wysokich butów, ani nawet czapsow,
moje nogi są mocno pokłute. Na dodatek dziś wyjąłem z siebie
dziewięć kleszczy i raz użądliła mnie pszczoła.
Dziś była jednak całkiem dobra pogoda do jazdy, a wieczór był orzeźwiająco chłodny - tak więc, żeby zrobić jak najwięcej drogi zdecydowałem, że nie będziemy się zatrzymywać na biwak. To był dobry pomysł, bo nadgoniliśmy drogi, ale przez cztery ostatnie godziny jazdy myślałem jednak tylko o tym, żeby dojechać do bazy i napić się gorącej zupy. Kubek gorącej zupy przed snem powoduje, że zaczynają na nowo wracać rojenia o dotarciu już jutro pod ośnieżone masywy kordyliery.. Jestem tak zmęczony, że z trudem piszę ten dziennik....
Dziś podczas jazdy, gdy sprawdzałem na jakiej jesteśmy wysokości, mój koń się potknął, a ja odruchowo skupiłem się na balansie i łapiąc łęk upuściłem wysokościomierz, który spadł na kamienie tak niefortunnie, że nie było co z niego zbierać. Kilkanaście razy mój koń potykał się wpadając w nory wykopane przez liebre czyli andyjskiego królika. Liebre kopie nory jak wiskacza, ale ponieważ dla wiskaczy tu jest za wysoko - liebre zajął jej miejsce i przejął monopol na utrudnianie jazdy i koniom i jeźdźcom.
Dziś była jednak całkiem dobra pogoda do jazdy, a wieczór był orzeźwiająco chłodny - tak więc, żeby zrobić jak najwięcej drogi zdecydowałem, że nie będziemy się zatrzymywać na biwak. To był dobry pomysł, bo nadgoniliśmy drogi, ale przez cztery ostatnie godziny jazdy myślałem jednak tylko o tym, żeby dojechać do bazy i napić się gorącej zupy. Kubek gorącej zupy przed snem powoduje, że zaczynają na nowo wracać rojenia o dotarciu już jutro pod ośnieżone masywy kordyliery.. Jestem tak zmęczony, że z trudem piszę ten dziennik....
Dziś podczas jazdy, gdy sprawdzałem na jakiej jesteśmy wysokości, mój koń się potknął, a ja odruchowo skupiłem się na balansie i łapiąc łęk upuściłem wysokościomierz, który spadł na kamienie tak niefortunnie, że nie było co z niego zbierać. Kilkanaście razy mój koń potykał się wpadając w nory wykopane przez liebre czyli andyjskiego królika. Liebre kopie nory jak wiskacza, ale ponieważ dla wiskaczy tu jest za wysoko - liebre zajął jej miejsce i przejął monopol na utrudnianie jazdy i koniom i jeźdźcom.
15-16
Stycznia, konno przez Andy- Uspallata .
W nocy było tak zimno, że mimo tego że śpię ciągle w namiocie - oprócz ubrań i śpiwora przykryłem się workiem po kukurydzy, który przypadkiem znalazłem nieopodal.
Dziś zauważyłem, że jeden z koni nie ma prawego ucha.. Koń bez ucha wygląda dziwnie, ale ponieważ to nie był mój koń - dopiero teraz to zauważyłem. Przewodnik wyjaśnił mi, że dwa lata temu, gdy koń pasł się na łące w górach, został zaatakowany przez pumę. Puma skoczyła na niego i... odgryzła mu ucho.. Dziś kilka razy widzieliśmy ślady pumy..
Po południu wjechaliśmy w ośnieżoną partię gór. W sumie zajęło to nam 7 dni, ale półtora dnia straciliśmy na początku drogi. Pół dnia czekając na poprawę pogody i rozejście się mgieł, a jeden cały dzień - przez moją gorączkę. Z tego właśnie punktu zrobiliśmy odwrót i skierowaliśmy się do miejsca , z którego następnego dnia - 16 go, odebrał mnie wcześniej umówiony samochód i odwiózł do Uspallata.
W Uspallata poddałem się fali otaczającego mnie luksusu. Wziąłem gorącą kąpiel, a na dodatek spałem dzisiejszej nocy w prawdziwym łóżku z prawdziwą pościelą. Poza tym oddałem do pralni moje ubrania, bo myślę, że tylko przez grzeczność nikt w hotelu nie zwrócił mi uwagi na zapachy jakie ze sobą przywiozłem..
Podsumowując przeprawę, która w sumie zajęła mi osiem pełnych dni.. uważam, że duże niebezpieczeństwo tej trasy jest mocno przesadzane. Wiele razy mnie przed nią przestrzegano, ale nawet dla mnie czyli osoby dość rzadko jeżdżącej konno, przy zachowaniu zdrowego rozsądku nie ma w niej nic wyjątkowo niebezpiecznego. Oczywiście ta jazda różni się bardzo zarówno od jazdy w Europie jak i od objazdów estancji w Paragwaju czy Brazylii, ale wymaga zaledwie podstawowych umiejętności. Niektóre zbocza i przełęcze wyglądają groźnie, piarżyska bywają niebezpieczne, ale konie są tak doświadczone w górskiej jeździe, że świetnie sobie dają radę. Podstawową rzeczą jest doświadczony i znający góry gauczo.. Doliny, wzgórza, przełęcze i wąwozy są bardzo podobne, a ponieważ bez ryzykownej wspinaczki na szczyt jakiegoś wzniesienia często nie można znaleźć punktu orientacyjnego - zabłądzić jest bardzo łatwo. Uciążliwa była podczas mojej przeprawy pogoda. Zimno w nocy i upał ze słońcem i wiatrem w dzień, poza tym wysokość nad poziomem morza kilka razy wywołała u mnie sensacje wysokościowe.. czyli tzw puna.
Brak
możliwości utrzymania standardów higieny jest pewnym problemem.
Jak tylko przejeżdżaliśmy w pobliżu strumyka próbowałem
choć trochę się umyć nawet narażając się na uśmiechy gauczów.
Mówiąc najłagodniej jak umiem - gauczowie mają bardzo
elastyczny stosunek do higieny i dla nich ten temat jest ''no
importa''. Pytali mnie po co się myje rano skoro i tak wieczorem
będę brudny. Przy moim myciu wieczornym natomiast ich sugestia była
już analogiczna i łatwa do przewidzenia.
Mimo wszystko jednak - widoki zrekompensowały większość niedogodności , a cała wycieczka ogólnie była bardzo ciekawym i pouczającym doświadczeniem.
Na koniec wreszcie, za wielki plus uważam to, że ta przeprawa miała całkowicie prywatny charakter. Daje to sporą niezależność, możliwość decyzji i dostosowania do własnych potrzeb i chęci. Dziś jednak takie podróżowanie nie jest formą bardzo popularną - mam podstawy by sądzić, że we wszystkich punktach wymaga to trochę więcej zaangażowania niż wykupienie wycieczki w biurze podróży. Nie mam tu potrzeby oceniać form podróżowania, bo każdy ma swoje priorytety , ale sądzę że ta prywatna wyprawa pozwoliła mi znacznie lepiej poznać zarówno Andy jak i ich mieszkańców.
Mimo wszystko jednak - widoki zrekompensowały większość niedogodności , a cała wycieczka ogólnie była bardzo ciekawym i pouczającym doświadczeniem.
Na koniec wreszcie, za wielki plus uważam to, że ta przeprawa miała całkowicie prywatny charakter. Daje to sporą niezależność, możliwość decyzji i dostosowania do własnych potrzeb i chęci. Dziś jednak takie podróżowanie nie jest formą bardzo popularną - mam podstawy by sądzić, że we wszystkich punktach wymaga to trochę więcej zaangażowania niż wykupienie wycieczki w biurze podróży. Nie mam tu potrzeby oceniać form podróżowania, bo każdy ma swoje priorytety , ale sądzę że ta prywatna wyprawa pozwoliła mi znacznie lepiej poznać zarówno Andy jak i ich mieszkańców.
17
Stycznia, niedziela , Uspallata.
Uspallata,
to bardzo ładnie położona miejscowość. Jest wbita w dolinę
pomiędzy różnobarwnymi górami. Powszechnie występują tu topole
często tworząc bardzo ładne aleje i szpalery. Zauważyłem,
że jest tu w okolicy kilka ładnie położonych campingow.
Żeby być bliżej natury kupiłem namiot i zameldowałem się w
jednym z najładniej położonych pól namiotowych. Na drugie
śniadanie kupiłem wołowinę w puszce, którą już
kilkakrotnie jadałem w Argentynie, bo mi całkiem smakowała. Teraz
jednak na samą myśl o tym mięsie dostaję mdłości, bo całkiem
porządnie się zatrułem. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że
to właśnie to parszywe mięso było przyczyną moich dolegliwości.
Trucizna musiała być pierwszorzędna, bo zjadłem zaledwie dwa
małe plasterki, a już kilka godzin później ledwie się trzymałem
na nogach. Ponieważ moje zatrucie posiadało wszystkie przykre
objawy i sensacje, które z reguły dotyczą podobnych historii, a
pole namiotowe nie miało dostatecznego zaplecza sanitarnego -
kompletnie wyczerpany postanowiłem, że muszę się przenieść do
hostelu. Wynająłem prywatny samochód - bo nie ma w tym mieście
taksówek –
i wczesnym
wieczorem zameldowałem się w hostelu oddalonym około 5
km od miasta. Hostel jest otoczony topolowym parkiem i czuję się w
nim jak w sanatorium. Resztę dnia spędziłem walcząc z zatruciem,
leżąc w łóżku i popijając łyk po łyku roztwór gastrolitu.
18
Stycznia, Uspallata .
Poczułem
się troszkę lepiej, a w nocy udało mi się nawet
przespać kilka godzin.
Dziś
rano, gdy siedziałem w jadalni i piłem herbatę
wystąpiło krótkotrwale trzęsienie ziemi. Początkowo w
ogóle nie wiedziałem o co chodzi i myślałem, że
to bardzo silne uderzenie wiatru spowodowało ruch budynku nie
zastanawiając się wówczas nad absurdalnością mojego pierwszego
skojarzenia. Jak się okazało było to trzęsienie ziemi. Chwile
później właścicielka hostelu nakazała otwarcie wszystkich drzwi
w hostelu na wypadek kolejnych wstrząsów, które jednak nie
nastąpiły. Otwarcie drzwi jest standardową procedurą w takich
przypadkach. W wyniku ruchu ścian drzwi mogą się zablokować i
nie sposób ich będzie podczas wstrząsu otworzyć, a tym samym
jedyna droga ucieczki zostałaby w głupi sposób odcięta. Cały
wstrząs trwał około 15 sekund. Dla mnie czyli osoby, która nie
często jest świadkiem trzęsień ziemi wydawał się dość
silny. Odczułem całkiem spory dyskomfort chociaż nie
wykluczam, że moje osłabienie mogło mieć wpływ na silniejszy
odbiór tego zjawiska. W domu pospadały talerze, pootwierały się
szafki, a do jadalni wbiegły wystraszone psy, które w
tym hostelu mieszkają. Jak sądzę wstrząs ten był jedynie echem
silniejszych zjawisk sejsmologicznych w innych rejonach
ponieważ takie wydarzenia prawie nigdy nie występują jednorodnie.
Wieczorem rozmawiałem z pewnym Australijczykiem, który dopiero co
przyjechał z Mendozy. Powiedział mi, że w Mendozie żaden wstrząs
nie był odczuwalny. W takim razie epicentrum musiało być na
zachodzie, prawdopodobnie gdzieś w Chile.
No comments:
Post a Comment