10 maja, Nowa Gwinea.
Dziesiątego dnia maja 2010 roku dotarłem na Nowa Gwinee. Jeden zaledwie dzień chciało mi się spędzić w Port Moresby. Przy całej beznadziei jaką to miasto sobą reprezentuje jest tu jeden jasny punkt czyli Missionary House albo Dom Misyjny czyli miejsce, gdzie się zatrzymałem. Nie jest to misja katolicka czy anglikańska tylko ogólnie chrześcijańska. Jest to oaza spokoju, ciszy i porządku otoczona przez bardzo nieciekawe miasto.
Dziesiątego dnia maja 2010 roku dotarłem na Nowa Gwinee. Jeden zaledwie dzień chciało mi się spędzić w Port Moresby. Przy całej beznadziei jaką to miasto sobą reprezentuje jest tu jeden jasny punkt czyli Missionary House albo Dom Misyjny czyli miejsce, gdzie się zatrzymałem. Nie jest to misja katolicka czy anglikańska tylko ogólnie chrześcijańska. Jest to oaza spokoju, ciszy i porządku otoczona przez bardzo nieciekawe miasto.
W
Papui Nowej Gwinei zatrzymywanie się w domach misyjnych jest dość
częste. Wywołane jest to głównie tym, że Port Moresby nie daje
za dużego wyboru jeśli chodzi o noclegi. Ciszę się, że udało mi
się znaleźć tu wolny pokój. Płacę około 150 PLN za noc,
ale jestem zadowolony, bo pokoje i łazienki są bardzo czyste.
Tuz po przylocie wziąłem taksówkę z lotniska, w której dowiedziałem się od pana taksówkarza, że miasto jest tak niebezpieczne, że jeśli po zmroku sam wyjdę na miasto prawdopodobnie zostanę obrabowany, a może nawet ktoś będzie chciał mi obciąć głowę. To kolejna taka przestroga jeśli chodzi o Port Moresby. Pomimo tego poszedłem do miasta, ale podczas dnia. Centrum nie wygląda w ogóle jak centrum i przypomina raczej przedmieścia wielkich miast. Żadnych zdjęć nie robiłem, bo nie wziąłem ze sobą aparatu. Noszenie takiego luksusowego przedmiotu to jawne proszenie się o kradzież albo o guza. Wróciłem do domu misyjnego przed zmierzchem, żeby nie kusić losu. Nic mi się nie stało ,jednakże miasto pozostawia jak najgorsze wrażenie i jest pierwszym miejscem w którym czułem pewne stałe zagrożenie. To zagrożenie myślę jednak, że nie było przesadnie duże. Jeśli jednak każdy przestrzega przed danym miejscem - człowiek zaczyna podświadomie oceniać jako zagrożenie nawet te rzeczy i sytuacje, które nie są groźne. Zaczepki ze strony tubylców, czy prośby o pieniądze są prawie wszędzie ,ale z reguły w takich miejscach uważamy, że może się to skończyć poważniejszą akcją. Siła perswazji. Bardzo trudno jest zmusić się w takiej sytuacji do odrzucenia całej wiedzy jaka mamy i zaufać jedynie własnym obserwacjom. Podświadomie, a priori przyjąłem, że tu jest niebezpiecznie. Na pewno jest bardzo dużo przesady w informowaniu przyjezdnych o zagrożeniach, bo ekspaci tu żyją i nikt nie ucina im od razu głowy.
11
maja, Nowa Brytania.
Dotarłem na Nową Brytanię i zatrzymałem się w Rabaul czyli dawnej stolicy tej prowincji. Był rok 1994, kiedy wybuchł pobliski wulkan Tavurvur i zniszczył to miasto zasypując je przy okazji trzymetrową warstwą popiołu wulkanicznego. Chmura piroklastyczna pokryła teren w odległości kilku kilometrów od wulkanu. Od tego czasu ten wulkan pozostał aktywny i cały czas widać wydostający się z jego środka dym. Po tym wybuchu przeniesiono stolicę do sąsiedniej osady Kokopo, w okolicy której tez jest aktywny, cały czas dymiący wulkan, ale nie stanowiący aż takiego zagrożenia. Żaden z tych dwóch okolicznych wulkanów nie wygląda jednak wyjątkowo spektakularnie.
Nowa Brytania od lat wydawała mi się jedną z najbardziej egzotycznych wysp na ziemi. Być może nie jest tak do końca z tego co widzę, ale deszczowy las, wysokie góry i dymiące wulkany tworzą całkiem ciekawy obraz. W całej miejscowości czuć zapach siarki.
Dziś wieczorem spadło kilka kropel deszczu.
Dotarłem na Nową Brytanię i zatrzymałem się w Rabaul czyli dawnej stolicy tej prowincji. Był rok 1994, kiedy wybuchł pobliski wulkan Tavurvur i zniszczył to miasto zasypując je przy okazji trzymetrową warstwą popiołu wulkanicznego. Chmura piroklastyczna pokryła teren w odległości kilku kilometrów od wulkanu. Od tego czasu ten wulkan pozostał aktywny i cały czas widać wydostający się z jego środka dym. Po tym wybuchu przeniesiono stolicę do sąsiedniej osady Kokopo, w okolicy której tez jest aktywny, cały czas dymiący wulkan, ale nie stanowiący aż takiego zagrożenia. Żaden z tych dwóch okolicznych wulkanów nie wygląda jednak wyjątkowo spektakularnie.
Nowa Brytania od lat wydawała mi się jedną z najbardziej egzotycznych wysp na ziemi. Być może nie jest tak do końca z tego co widzę, ale deszczowy las, wysokie góry i dymiące wulkany tworzą całkiem ciekawy obraz. W całej miejscowości czuć zapach siarki.
Dziś wieczorem spadło kilka kropel deszczu.
12
maja, Nowa Brytania.
Słonecznie i bardzo gorąco.
Hotel, w którym się zatrzymałem, to Hotel Rabaul. Jest podobno najlepszym adresem w mieście, ale to stwierdzenie może być trochę mylące ponieważ po wybuchu wulkanu w mieście zostały zaledwie dwa hotele. Ten drugi jest bardzo podobny czyli ma marna jakość i całkiem wysoką cenę. Place tu za pokój prawie 200 PLN a jakość przypomina zaledwie hostel w Ameryce Łacińskiej.
Pojechałem do oddalonej o 40 minut drogi osady Tavui. Po przyjeździe na miejsce spotkałem się z właścicielem tej części wybrzeża - około 80-letnim człowiekiem, który wraz ze swoim synem był moim przewodnikiem. Za wstęp - zamiast prezentów - zapłaciłem im niedużą kwotę tak jak mi zasugerowano. W tym miejscu znajduje się kilka jaskiń wykutych w skalach podczas drugiej wojny światowej przez Japończyków. Jak zauważył mój stary przewodnik - bo pamięta ten okres - wykutych raczej przez krajowców zagonionych do pracy. Japończycy przechowywali w tych jaskiniach sprzęt wojskowy i prowiant, żeby ukryć go przed aliantami. Miejsce to także jest znane jako dobry punkt do nurkowania i snorkelingu. Zostałem prawie cały dzień na tym wybrzeżu i głównie snorkelowalem na rafie. Początkowo przez dobre 50 metrów wgłąb oceanu spadek powierzchni jest bardzo mały. Później gwałtownie grunt urywa się stumetrowym klifem. Właśnie na ścianach tego klifu występuje duża ilość różnych gatunków korali i bogate życie podwodne. Całe wybrzeże zasypane jest pochodzącym z wybuchu wulkanu pumeksem, który unosi się na wodzie na przestrzeni wielu kilometrów wzdłuż i kilkunastu metrów na szerokość.
Głównym zajęciem moich przewodników jest suszenie kokosów i produkcja kopry. Ich czas płynie bardzo powoli ponieważ przyjęli sobie za zasadę, że biernie czekają na orzechy kokosowe aż te spadną same z palmy i dopiero wtedy rozłupują je, układają na słońcu i czekają aż miąższ wyschnie. Kilka sztuk dziennie spada jak mi powiedziano. Jeśli któregoś dnia im się nie będzie chciało ich pozbierać, to zrobią to dnia następnego. Nie ma tu pospiechu. Innym ich zajęciem jest zbieranie kawałków pni, które wyrzuca ocean na brzeg. Te pnie też suszy się na słońcu, a później pali nimi w piecu. Ich dieta składa się głównie z kasawy, bananów, karamboli i oczywiście kokosów. Mówili mi, że dobrze się im tu żyje w takim odludnym miejscu i do miasta jeżdżą bardzo rzadko, bo nie mają za bardzo po co. Ich miłym przeznaczeniem jest spędzać czas na odpoczynku. Rano przechadzają się po plaży i zbierają pnie drzewa wyrzucone na brzeg, a później - gdy słońce zaczyna mocno przygrzewać i gdy akurat nie spada z palmy żaden kokos - kładą się w cieniu i odpoczywają. Jest tak gorąco, że nie mogą zrobić nic lepszego. Łatwo jest tu żyć z tego co rodzi ziemia albo daje ocean, natomiast trudno zrobić na tym jakieś pieniądze. Ich jedyny dochód to wspomniana kopra, którą sprzedają do fabryki w Rabaul za 50-70 PLN za 80-cio kilogramowy worek. Żeby taki worek uzbierać trzeba na to kilka tygodni.
Słonecznie i bardzo gorąco.
Hotel, w którym się zatrzymałem, to Hotel Rabaul. Jest podobno najlepszym adresem w mieście, ale to stwierdzenie może być trochę mylące ponieważ po wybuchu wulkanu w mieście zostały zaledwie dwa hotele. Ten drugi jest bardzo podobny czyli ma marna jakość i całkiem wysoką cenę. Place tu za pokój prawie 200 PLN a jakość przypomina zaledwie hostel w Ameryce Łacińskiej.
Pojechałem do oddalonej o 40 minut drogi osady Tavui. Po przyjeździe na miejsce spotkałem się z właścicielem tej części wybrzeża - około 80-letnim człowiekiem, który wraz ze swoim synem był moim przewodnikiem. Za wstęp - zamiast prezentów - zapłaciłem im niedużą kwotę tak jak mi zasugerowano. W tym miejscu znajduje się kilka jaskiń wykutych w skalach podczas drugiej wojny światowej przez Japończyków. Jak zauważył mój stary przewodnik - bo pamięta ten okres - wykutych raczej przez krajowców zagonionych do pracy. Japończycy przechowywali w tych jaskiniach sprzęt wojskowy i prowiant, żeby ukryć go przed aliantami. Miejsce to także jest znane jako dobry punkt do nurkowania i snorkelingu. Zostałem prawie cały dzień na tym wybrzeżu i głównie snorkelowalem na rafie. Początkowo przez dobre 50 metrów wgłąb oceanu spadek powierzchni jest bardzo mały. Później gwałtownie grunt urywa się stumetrowym klifem. Właśnie na ścianach tego klifu występuje duża ilość różnych gatunków korali i bogate życie podwodne. Całe wybrzeże zasypane jest pochodzącym z wybuchu wulkanu pumeksem, który unosi się na wodzie na przestrzeni wielu kilometrów wzdłuż i kilkunastu metrów na szerokość.
Głównym zajęciem moich przewodników jest suszenie kokosów i produkcja kopry. Ich czas płynie bardzo powoli ponieważ przyjęli sobie za zasadę, że biernie czekają na orzechy kokosowe aż te spadną same z palmy i dopiero wtedy rozłupują je, układają na słońcu i czekają aż miąższ wyschnie. Kilka sztuk dziennie spada jak mi powiedziano. Jeśli któregoś dnia im się nie będzie chciało ich pozbierać, to zrobią to dnia następnego. Nie ma tu pospiechu. Innym ich zajęciem jest zbieranie kawałków pni, które wyrzuca ocean na brzeg. Te pnie też suszy się na słońcu, a później pali nimi w piecu. Ich dieta składa się głównie z kasawy, bananów, karamboli i oczywiście kokosów. Mówili mi, że dobrze się im tu żyje w takim odludnym miejscu i do miasta jeżdżą bardzo rzadko, bo nie mają za bardzo po co. Ich miłym przeznaczeniem jest spędzać czas na odpoczynku. Rano przechadzają się po plaży i zbierają pnie drzewa wyrzucone na brzeg, a później - gdy słońce zaczyna mocno przygrzewać i gdy akurat nie spada z palmy żaden kokos - kładą się w cieniu i odpoczywają. Jest tak gorąco, że nie mogą zrobić nic lepszego. Łatwo jest tu żyć z tego co rodzi ziemia albo daje ocean, natomiast trudno zrobić na tym jakieś pieniądze. Ich jedyny dochód to wspomniana kopra, którą sprzedają do fabryki w Rabaul za 50-70 PLN za 80-cio kilogramowy worek. Żeby taki worek uzbierać trzeba na to kilka tygodni.
13
maja, Nowa Brytania.
Poszedłem na długą wycieczkę w okolice wulkanu Tavurvur. Kilka kilometrów od stożka zaczyna się pustkowie. Brak zieleni poza jakimiś pnączami, które jako pierwsze zasiedlają nowy teren. Wszędzie jest gruba warstwa popiołu wulkanicznego o temperaturze przewyższającej 60 stopni C. Mój termometr jest skalowany do 60 stopni i właśnie zabrakło mu skali, gdy na kilka minut włożyłem go do nasłonecznionej gleby. Krajowcy chodzą jednak po tym popiele boso. Próbowałem tego i ja ale jedyne co odczułem to oparzenie. Po drodze na wulkan mijałem wiele opuszczonych domów i hoteli. Mieszkańcy cały czas mówią o tym wulkanie i o wybuchu do tego stopnia, że dzielą czas na przed i po wybuchu.
Na tej wyspie mam problem żeby dobrze zjeść. Raz jadłem w hotelowej restauracji, ale mój żołądek dał mi do zrozumienia żebym już więcej tego nie robił. Jedzenie samych owoców zaczyna być męczące. Jest w centrum jeden bar ale jest tak brudny, że gdy tylko tam zajrzałem zebrało mi się na wymioty. W sklepikach natomiast konserwy stoją miesiącami w upale strasząc wydętymi wieczkami i zdradzając tym samym jakość zawartego w nich mięsa. W tym przypadku konserwy mało mnie obchodzą, bo po problemie w Uspalacie i tak nie jadam jeszcze żadnych konserw.
Poszedłem na długą wycieczkę w okolice wulkanu Tavurvur. Kilka kilometrów od stożka zaczyna się pustkowie. Brak zieleni poza jakimiś pnączami, które jako pierwsze zasiedlają nowy teren. Wszędzie jest gruba warstwa popiołu wulkanicznego o temperaturze przewyższającej 60 stopni C. Mój termometr jest skalowany do 60 stopni i właśnie zabrakło mu skali, gdy na kilka minut włożyłem go do nasłonecznionej gleby. Krajowcy chodzą jednak po tym popiele boso. Próbowałem tego i ja ale jedyne co odczułem to oparzenie. Po drodze na wulkan mijałem wiele opuszczonych domów i hoteli. Mieszkańcy cały czas mówią o tym wulkanie i o wybuchu do tego stopnia, że dzielą czas na przed i po wybuchu.
Na tej wyspie mam problem żeby dobrze zjeść. Raz jadłem w hotelowej restauracji, ale mój żołądek dał mi do zrozumienia żebym już więcej tego nie robił. Jedzenie samych owoców zaczyna być męczące. Jest w centrum jeden bar ale jest tak brudny, że gdy tylko tam zajrzałem zebrało mi się na wymioty. W sklepikach natomiast konserwy stoją miesiącami w upale strasząc wydętymi wieczkami i zdradzając tym samym jakość zawartego w nich mięsa. W tym przypadku konserwy mało mnie obchodzą, bo po problemie w Uspalacie i tak nie jadam jeszcze żadnych konserw.
Krajowcy
jadają głównie kasawe i ryż. Czasem kurczaka, a od święta
wieprzowinę. Zjadłem trochę tej ich wieprzowiny i zauważyłem, że
gustują w tłuszczu i skórach. Wygląda to tak, że kawałki
tłuszczu sieka się na drobne cząstki, dorzuca do tego skórę
często ze szczeciną i polewa sosem. Całość wygląda źle, a
smakuje jeszcze gorzej. Miałem wrażenie, że mięso było
niedogotowane. Nie wiem co się dzieje w takim razie z lepszymi
kęsami mięsa, którego nigdzie nie mogłem znaleźć. Papua
Nowa Gwinea to trudny sprawdzian dla mojego żołądka.
14maja,
Nowa Brytania,
Pojechałem w góry do wioski Teravat. Tam wynająłem przewodnika i przez dżunglę zeszliśmy na wybrzeże, co zajęło prawie 5 godzin. W górach na Nowej Brytanii dżungla jest tak dzika, że przewodnik musiał maczetą czyścić szlak. Szedł tędy miesiąc temu, ale wszystko na nowo pozarastało. Po drodze była jakaś chata, gdzie kupiłem dla nas kokosy i dla przewodnika kasawe. Ja nie chciałem nic jeść.
Pojechałem w góry do wioski Teravat. Tam wynająłem przewodnika i przez dżunglę zeszliśmy na wybrzeże, co zajęło prawie 5 godzin. W górach na Nowej Brytanii dżungla jest tak dzika, że przewodnik musiał maczetą czyścić szlak. Szedł tędy miesiąc temu, ale wszystko na nowo pozarastało. Po drodze była jakaś chata, gdzie kupiłem dla nas kokosy i dla przewodnika kasawe. Ja nie chciałem nic jeść.
To
przejście zaledwie krótkiego kawałka znanego odcinka dżungli
miało dla mnie gorzki posmak, bo tylko przypominało mi o niedoszłej
wyprawie na Nowej Gwinei. Mogłem się spodziewać, że dżungla na
Nowej Brytanii jest zaledwie przystawką do dania głównego na Nowej
Gwinei, którego nie dane mi było jednak spróbować.
Po dojściu na wybrzeże przewodnik zaprowadził mnie do małej wioski, gdzie- jak powiedział - dziś odbywa się konkurs strącania kokosów. Podobno nie przyprowadzał tam jeszcze żadnego turysty, tak więc chętnie się zgodziłem. Wioska żyje tylko z kokosów. Jej mieszkańcy wszystkie ceny przeliczają na kokosy, chociaż używają też miejscowej waluty czyli kina. Kokosy są podstawą diety. We wsi widziałem nawet dwa psy, które wygryzały biały miąższ ze środka orzecha. Nie pamiętam żebym gdzieś wcześniej widział podobny obrazek.
Po dojściu na wybrzeże przewodnik zaprowadził mnie do małej wioski, gdzie- jak powiedział - dziś odbywa się konkurs strącania kokosów. Podobno nie przyprowadzał tam jeszcze żadnego turysty, tak więc chętnie się zgodziłem. Wioska żyje tylko z kokosów. Jej mieszkańcy wszystkie ceny przeliczają na kokosy, chociaż używają też miejscowej waluty czyli kina. Kokosy są podstawą diety. We wsi widziałem nawet dwa psy, które wygryzały biały miąższ ze środka orzecha. Nie pamiętam żebym gdzieś wcześniej widział podobny obrazek.
Mieszkańcy
tej wioski nie nauczyli się łowić ryb w sieci, czyli w sposób
oczywisty i powszechnie znany zaledwie kilka kilometrów dalej.
Zamiast tego - z mizernym skutkiem - próbują łowić przybrzeżną,
mało tu cenioną, drobnicę stojąc w morzu z żyłką owiniętą
wokół dłoni. Poza tym rolą kobiet i dzieci jest łapanie
małych 3-centymetrowych krabików, które powszechnie występują
w przybrzeżnych piaskach. Krabiki te są jednak bardzo szybkie i
trudno je złapać. Jeśli mimo wszystko to się uda, to taką
zdobycz wrzuca się do garnka jako wstawkę mięsną. To, że
ci mieszkańcy nie wykorzystują oceanu do poprawy swojego bytu jest
dziwne. Pomimo całej sympatii do nich muszę przyznać, że nie
świadczy to dobrze o ich pomysłowości. W sąsiednich wioskach
widziałem, że połów sieciowy przynosi barakudy i inne duże ryby.
Wracając
jednak do kokosowej olimpiady - wybierane są do tego palmy o
podobnej wysokości i rosnące pod podobnym kątem, żeby było fair.
Zawodnicy zakładają na nogi jakieś szmaty ze sznurkami, które
tworzą obręcz do objęcia stopami pnia. Ta obręcz nie jest
obowiązkowa, ale wszyscy jej używają, co pozwala przypuszczać, że
lepszego sposobu nikt jak dotąd nie wymyślił. Pytano mnie czy w
moim kraju w taki sam sposób wchodzimy na palmy. Po wspięciu się
na palmę - około 20 metrów, zaczynają strącać kokosy. Cała
zabawa wygląda trochę niebezpiecznie i taka jest w rzeczywistości.
W tej malej osadzie raz na kilka lat zdarza się, że ktoś spada.
Najczęściej kończy się to połamaniem, rzadko upadek z palmy jest
śmiertelny ale zdarzyło się i to. Patrzący też muszą
zachować ostrożność, żeby nie dostać w głowę orzechem. Tym
razem jednak odbyło się bez ofiar i dobrze. Na cześć zwycięzcy
urządza się ucztę z mięsem wieprzowym. Poza tym zwycięzca może
przez resztę sezonu liczyć na względy miejscowych panien, które
bacznie przyglądają się tym zawodom. Myślę, że właśnie to
jest głównym motorem podejmowanego ryzyka. Pierwszy strącony
orzech przeznacza się wodzowi albo starszyźnie. Jak duże było
moje zdziwienie, gdy ten orzech otrzymałem ja. Po skończeniu
zawodów, z przyjemnością wypiłem go jednym tchem, bom był już
całkiem spragniony i za ten niewątpliwie wielki wyczyn zebrane tu
kobiety zaśpiewały dla mnie lokalną piosenkę strasznie głośnio
przy tym krzycząc. Tak milo mnie tu przyjęto, że dla zwycięzcy
ufundowałem nagrodę wartości 400 orzechów kokosowych czyli 100
kina. Pożegnałem się z tymi miłymi ludźmi po 16-stej, kiedy
cienie palm na plaży stawały się coraz dłuższe, co oznaczało,
że pora wracać do miasta. Po ponad godzinnej drodze dotarłem z
powrotem do hotelu w Rabaul.
Dziś przez ciekawość liczyłem ilość wypitych płynów. Dzień był ciężki, męczący, gorący i parny i dlatego musiałem wypić ponad siedem litrów płynu, żeby dowodnić organizm. W tym samym czasie zjadłem tylko kilka pękatych bananów i ledwie dwie karambole. Głodu jednak nie odczułem aż do wieczora, kiedy bylem już w hotelu.
Dziś przez ciekawość liczyłem ilość wypitych płynów. Dzień był ciężki, męczący, gorący i parny i dlatego musiałem wypić ponad siedem litrów płynu, żeby dowodnić organizm. W tym samym czasie zjadłem tylko kilka pękatych bananów i ledwie dwie karambole. Głodu jednak nie odczułem aż do wieczora, kiedy bylem już w hotelu.
15maja,
Nowa Brytania.
Cały dzień w hotelu z pozornie błahego powodu. Dziś był duży wiatr. Ponieważ cała okolica jest zasypana warstwą wulkanicznego popiołu wiatr spowodował, że powstała chmura bardzo drażniąca i wzrok i nozdrza. Poza tym było wyjątkowo gorąco i w połączeniu z wszechobecnym popiołem, pyłem i kurzem było bardzo nieprzyjemnie.
Siedziałem więc w hotelu i jadłem karambole, której całą torbę kupiłem za niecałe 5 złotych. Przekonuję się do tego owocu. Gdy byłem w Europie nie lubiłem go.
Wziąłem dziś kolejną tygodniową dawkę chloroquine.
Cały dzień w hotelu z pozornie błahego powodu. Dziś był duży wiatr. Ponieważ cała okolica jest zasypana warstwą wulkanicznego popiołu wiatr spowodował, że powstała chmura bardzo drażniąca i wzrok i nozdrza. Poza tym było wyjątkowo gorąco i w połączeniu z wszechobecnym popiołem, pyłem i kurzem było bardzo nieprzyjemnie.
Siedziałem więc w hotelu i jadłem karambole, której całą torbę kupiłem za niecałe 5 złotych. Przekonuję się do tego owocu. Gdy byłem w Europie nie lubiłem go.
Wziąłem dziś kolejną tygodniową dawkę chloroquine.
16
maja, niedziela. Nowa Brytania- Nowa Gwinea.
Wstałem o 4 rano i po połtoragodzinnej jeździe dotarłem na lotnisko skąd o 7 rano poleciałem do Port Moresby. Tam okazało się, że mój samolot do Vanimo zamiast o 15.40 odleci o 12.40. Ta zmiana jest dla mnie korzystna, bo nie będę musiał czekać tyle czasu na tym mało ciekawym lotnisku, gdzie nic nie ma do roboty.
Lot odbył się papuaskimi liniami. Samolot Dash ze śmigłami po bokach przypominał poprzednią epokę i bardzo ciężko pracował podczas wznoszenia. Metr po metrze, mozolnie, dławiąc się często, ale jednak się wspinaliśmy w górę. W tym mozolnym wspinaniu się tej kupy żelaza było coś, co przypominało o tym jak podróżowało się kiedyś. Silnik dwukrotnie zdawało się, że się kompletnie zapchał i zadławił. Raz w samolocie powstało przez to nawet poruszenie, ale po chwili odezwał się kapitan i uspokoił wszystkich mówiąc, że już jest okej. W czasie drogi wpadliśmy w gęste chmury, które wywołały silne ruchy maszyny jakich wcześniej nigdy nie widziałem i nie bylem świadkiem podczas lotu. Przelecieliśmy nad całą wyspą aż do północno-zachodniej części Papuy Nowej Gwinei. Po drodze widać było nieprzenikniony las deszczowy, góry, urwiska i rzeki wijące się tysiącami meandrów. To był interesujący lot. O ile z reguły lot to transport z miejsca A do miejsca B bez żadnej historii, to tym razem było całkiem ciekawie.
Wczesnym wieczorem dotarłem do Vanimo. Zatrzymam się tu tylko tyle ile będzie konieczne, żeby wyrobić wizę indonezyjską. Zresztą, poza konsulatem Indonezji, nie ma tu nic przesadnie interesującego. Cała okolica żyje z drewna. W porcie niedaleko Vanimo czekają na wyeksportowanie tysiące ton ułożonego w bale drewna, tak jak widać na zrobionym przeze mnie zdjęciu. Głównie ten towar płynie do Chin, Japonii albo na Formozę. Wszystkie domy tutaj są budowane z tego drewna. Porównując domy do tych w innych częściach Papuy Nowej Gwinei tutejsze wyglądają bardzo solidnie.
Dziś temperatura dochodziła w cieniu do 40 stopni C. Podobno to trzeci taki gorący miesiąc. Nawet krajowcy się męczą w tej pogodzie. Dla mnie było to wybitnie męczące pomimo tego, że jestem w tropikach od paru tygodni i mogłem się już trochę przyzwyczaić. Ponieważ mój pensjonat był na wzgórzu - wejście tam kosztowało mnie utratę mnóstwa energii. Nie ma tu publicznego transportu, tak więc musiałem liczyć na siebie.
Wstałem o 4 rano i po połtoragodzinnej jeździe dotarłem na lotnisko skąd o 7 rano poleciałem do Port Moresby. Tam okazało się, że mój samolot do Vanimo zamiast o 15.40 odleci o 12.40. Ta zmiana jest dla mnie korzystna, bo nie będę musiał czekać tyle czasu na tym mało ciekawym lotnisku, gdzie nic nie ma do roboty.
Lot odbył się papuaskimi liniami. Samolot Dash ze śmigłami po bokach przypominał poprzednią epokę i bardzo ciężko pracował podczas wznoszenia. Metr po metrze, mozolnie, dławiąc się często, ale jednak się wspinaliśmy w górę. W tym mozolnym wspinaniu się tej kupy żelaza było coś, co przypominało o tym jak podróżowało się kiedyś. Silnik dwukrotnie zdawało się, że się kompletnie zapchał i zadławił. Raz w samolocie powstało przez to nawet poruszenie, ale po chwili odezwał się kapitan i uspokoił wszystkich mówiąc, że już jest okej. W czasie drogi wpadliśmy w gęste chmury, które wywołały silne ruchy maszyny jakich wcześniej nigdy nie widziałem i nie bylem świadkiem podczas lotu. Przelecieliśmy nad całą wyspą aż do północno-zachodniej części Papuy Nowej Gwinei. Po drodze widać było nieprzenikniony las deszczowy, góry, urwiska i rzeki wijące się tysiącami meandrów. To był interesujący lot. O ile z reguły lot to transport z miejsca A do miejsca B bez żadnej historii, to tym razem było całkiem ciekawie.
Wczesnym wieczorem dotarłem do Vanimo. Zatrzymam się tu tylko tyle ile będzie konieczne, żeby wyrobić wizę indonezyjską. Zresztą, poza konsulatem Indonezji, nie ma tu nic przesadnie interesującego. Cała okolica żyje z drewna. W porcie niedaleko Vanimo czekają na wyeksportowanie tysiące ton ułożonego w bale drewna, tak jak widać na zrobionym przeze mnie zdjęciu. Głównie ten towar płynie do Chin, Japonii albo na Formozę. Wszystkie domy tutaj są budowane z tego drewna. Porównując domy do tych w innych częściach Papuy Nowej Gwinei tutejsze wyglądają bardzo solidnie.
Dziś temperatura dochodziła w cieniu do 40 stopni C. Podobno to trzeci taki gorący miesiąc. Nawet krajowcy się męczą w tej pogodzie. Dla mnie było to wybitnie męczące pomimo tego, że jestem w tropikach od paru tygodni i mogłem się już trochę przyzwyczaić. Ponieważ mój pensjonat był na wzgórzu - wejście tam kosztowało mnie utratę mnóstwa energii. Nie ma tu publicznego transportu, tak więc musiałem liczyć na siebie.
No comments:
Post a Comment