17czerwca-
3 sierpnia, Borneo- Malaje
Dopuszczam do siebie myśl, że ten
wpis będzie dla większości czytelników bardzo rozczarowujący.
Nie dość, że pojawia się po najdłuższej jak dotąd przerwie, to
na dodatek nie mam w nim za bardzo o czym napisać, co dotyczyłoby
samego podróżowania, a mogę się jedynie skupić na pewnych moich
obserwacjach, które wątpię żeby były wybitnie ciekawe. Na
dodatek znowu nie mogę wstawić żadnych zdjęć ze względu
na blokady w publicznym komputerze.
Pomimo tego wpis jest dług, co spowodowane jest oczywiście tym, że miałem za dużo wolnego czasu do zabicia. Obejmuje okres od 17- go czerwca do dzisiaj czyli do 3 sierpnia roku 2010. W zasadzie podróży dotyczy jedynie część wpisu do pierwszego akapitu, a później od akapitu ostatniego. Resztę stanowią opisy pewnych zdarzeń i spostrzeżeń, które można łatwo opuścić.
Już tłumaczę dlaczego tak wygląda sytuacja..
Wkrótce po dopłynięciu do Sabah na malezyjskim Borneo i zainstalowaniu się w mieście Kota Kinabalu odbyłem wycieczkę na okoliczną górę ukrytą w lesie deszczowym. Chciałem obejrzeć tę część dżungli, a przy odrobinie szczęścia zobaczyć, a może i poczuć rafflezje i inne lokalne ciekawostki historii naturalnej. Dlatego wynająłem przewodnika, który dokładnie wiedział, gdzie czego szukać. Podczas tej wyprawy całkiem nagle złapała mnie gorączka, która jak się miało okazać towarzyszyła mi z pewnymi przerwami przez kolejne tygodnie. Na dodatek podczas marszu też w dość nieoczekiwanym momencie odnowiła mi się kontuzja kolana, które napuchło bardzo boleśnie i wyeliminowało mnie z dalszego marszu. Ponieważ był to już wieczór, a do najbliższej posty mieliśmy około 1-2 godzin marszu podjęliśmy decyzję, że trzeba będzie przeczekać noc w lesie, a rano iść dalej albo czekać na jakąś pomoc. Nie bylem w stanie iść i nie widziałem możliwości przejścia takiego dystansu. 1-2 godziny marszu zdrowego człowieka oznaczało dla mnie w tym stanie jakieś 5-6 godzin. Iść w nocy byłoby niebezpiecznie, ponieważ padał deszcz i było bardzo ślisko, tak więc musiałem spędzić jedną bardzo nieprzyjemna noc w zaimprowizowanym namiocie w górach w lesie. Nie był to nawet namiot, bo nie mieliśmy namiotu. Była to raczej płachta z grubsza rozwieszona na gałęziach, żeby choć trochę chroniła przed deszczem. Oczywiście na niewiele się to zdało, bo przy takim opadzie i tak wszystko było przemoknięte. Klimat tutejszy jest bardzo męczący przez dużą wilgotność.
Pomimo tego wpis jest dług, co spowodowane jest oczywiście tym, że miałem za dużo wolnego czasu do zabicia. Obejmuje okres od 17- go czerwca do dzisiaj czyli do 3 sierpnia roku 2010. W zasadzie podróży dotyczy jedynie część wpisu do pierwszego akapitu, a później od akapitu ostatniego. Resztę stanowią opisy pewnych zdarzeń i spostrzeżeń, które można łatwo opuścić.
Już tłumaczę dlaczego tak wygląda sytuacja..
Wkrótce po dopłynięciu do Sabah na malezyjskim Borneo i zainstalowaniu się w mieście Kota Kinabalu odbyłem wycieczkę na okoliczną górę ukrytą w lesie deszczowym. Chciałem obejrzeć tę część dżungli, a przy odrobinie szczęścia zobaczyć, a może i poczuć rafflezje i inne lokalne ciekawostki historii naturalnej. Dlatego wynająłem przewodnika, który dokładnie wiedział, gdzie czego szukać. Podczas tej wyprawy całkiem nagle złapała mnie gorączka, która jak się miało okazać towarzyszyła mi z pewnymi przerwami przez kolejne tygodnie. Na dodatek podczas marszu też w dość nieoczekiwanym momencie odnowiła mi się kontuzja kolana, które napuchło bardzo boleśnie i wyeliminowało mnie z dalszego marszu. Ponieważ był to już wieczór, a do najbliższej posty mieliśmy około 1-2 godzin marszu podjęliśmy decyzję, że trzeba będzie przeczekać noc w lesie, a rano iść dalej albo czekać na jakąś pomoc. Nie bylem w stanie iść i nie widziałem możliwości przejścia takiego dystansu. 1-2 godziny marszu zdrowego człowieka oznaczało dla mnie w tym stanie jakieś 5-6 godzin. Iść w nocy byłoby niebezpiecznie, ponieważ padał deszcz i było bardzo ślisko, tak więc musiałem spędzić jedną bardzo nieprzyjemna noc w zaimprowizowanym namiocie w górach w lesie. Nie był to nawet namiot, bo nie mieliśmy namiotu. Była to raczej płachta z grubsza rozwieszona na gałęziach, żeby choć trochę chroniła przed deszczem. Oczywiście na niewiele się to zdało, bo przy takim opadzie i tak wszystko było przemoknięte. Klimat tutejszy jest bardzo męczący przez dużą wilgotność.
Pada
codziennie, a głównie wieczorem przechodzą silne ulewy często
połączone z gwałtownymi burzami. Wszędzie było mokro i pełno
różnego robactwa, które w nocy czuć jak pełza po całym ciele.
Początkowo człowiek próbuje eliminować to robactwo, ale w końcu
i tak uznaje, że ma to mały sens. Miałem przemoknięte ubranie i
do tego gorączkę, tak więc dygotałem z zimna. W nocy non stop
słychać było jakieś nawoływania zwierząt. Niektóre bardzo
dramatyczne i niepokojące i oczywiście mało przyjemne dla
człowieka niezwyczajnego nocowania w lesie deszczowym. Nie mogłem
zmrużyć oka i w takim marnym stanie przeczekałem do świtu. Mój
przewodnik natomiast spał jak zabity pomimo tego, że leżał bez
mała całą noc w kałuży. Rano zapytałem go jak spał i
powiedział mi, że bardzo dobrze. Następnego dnia udało nam się
dojść do posty, a stamtąd zostałem odwieziony do hotelu.
Będąc tam, przez kilka dni zostałem przykuty i do hotelu, w którym stanąłem i do łóżka. Bardzo powoli odzyskiwałem siły i żeby się nie nadwyrężać poświęciłem następne tygodnie głównie na odpoczynek, kombinowanie diety, która miała zapewnić mi najszybszy powrót do zdrowia i w miarę poprawy samopoczucia - rozmowy z ludźmi, którzy akurat się w tym hotelu zatrzymali. I chociaż poznałem kilka bardzo ciekawych osób, to nawet sama rozmowa z nimi męczyła mnie tak bardzo, że często musiałem ją przerywać ograniczając się całkowicie do leżenia w łóżku. Częściowy dostęp do internetu, z którego dzięki przychylności pracowników hotelu od czasu do czasu mogłem korzystać, pozwolił mi zabić dłużący się czas. Obsługa była bardzo uczynna i dostarczano mi wszystko, czego potrzebowałem, włącznie ze wspomnianym internetem przez służbowy laptop ,a także- co było już niepotrzebnym zbytkiem - codzienną poranną prasą w postaci ''The Borneo Post'', które - jak zauważyłem - poza tendencyjną, wybiórczą treścią jest niestety bardzo dobrze napisane - niestety bo podobno nie ma nic gorszego jak dobrze napisana ''zła'' książka, ponieważ taka ma największe szanse na zatrucie ludzkich umysłów. To samo tyczy się gazet. Wracając do głównego wątku dodam, że miałem dość jedzenia, a i różnych płynów i owoców mi nie brakowało. Nawet sparzano we wrzątku karambole tak jak zwykłem to robić przed jej zjedzeniem, żeby zabić mikroby. Tak więc ogólnie nie mogłem na nic narzekać i jedynie ode mnie zależało jak szybko się z chorobą uporam. Jak tylko poczułem się na tyle lepiej, że mogłem opuścić mój pokój, urządziłem dla wszystkich przyjecie, żeby im podziękować za pomoc i opiekę i jak mi się wydaje zostało to bardzo mile odebrane. Poza jednym małym incydentem, w którym jeden z pracowników ( o którym niżej jeszcze napiszę) zaczął wykrzykiwać, żeby się rozejść i zakończyć przyjecie, bo on musi całą żywność i napoje z jakiegoś powodu skonfiskować (dla siebie). Początkowo mnie to zdziwiło, ale szybko obsługa wytłumaczyła mi co to za człowiek. Ale o tym napiszę później.
Pomimo tego, że poczułem się lepiej, w dalszym ciągu jednak nie widziałem sensu forsowania kolejnych zamierzeń podróżniczych ryzykując utratę kolejnych sił. Na dodatek poza moim niedomaganiem teraz na Borneo jest pora deszczowa i pada niemal codziennie co powoduje, że często całe dnie trzeba spędzać w hotelu, bo nie ma sensu wychodzić na zewnątrz . Dlatego pobyt i na Borneo i na Malajach został zdominowany przez całkowitą inercję. Właśnie dlatego jak sądzę wiele razy nasuwały mi się myśli dotyczące kontynuowania podróży. Krążyły i mieszały się w głowie różne schematy i opcje, które mogłyby czy miałyby wypełnić najbliższe tygodnie i miesiące. Ten stan jest mało przyjemny, charakteryzujący się całkowitą niepewnością dalszych planów, celów i zamierzeń, ale myślę, że podobne uczucie znają wszyscy, którym podczas długiej podróży przytrafiły się podobne historie. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek równie mizernie spędził kilka tygodni życia jak te spędzone na Borneo i na Malajach.
Podczas mojego pobytu w tym hotelu, jednej nocy w jakiejś zagraconej przybudówce przy pralni złapał się w pułapkę szczur. Ponieważ teraz mocno pada, coraz częściej można napotkać różne zwierzęta synantropijne kryjące się w domach i tak jak w tym przypadku w hotelach. Gdy następnego dnia wykorzystując chwile dobrej pogody odpoczywałem leżąc sobie na leżaku w ogrodzie, zobaczyłem jak pracownik hotelu, ten sam który zrobił awanturę na przyjęciu, opryskuje tego biednego szczura jakimś środkiem owadobójczym w spreju. Zwierzę było całkowicie wystraszone, pozbawione nadziei, złamane i kuliło się w kącie klatki próbując uniknąć drażniącej zmysły substancji. Pracownik dumnie oznajmił mi, że po kilku dniach takiego spryskiwania tym środkiem szczur w końcu zdechnie. Nie była to oczywiście jakaś odkrywcza informacja. Było to tak nieprzyjemne, że poprosiłem go o uwolnienie szczura. Odmówił na początku, ale po chwili powiedział, że wypuści go za 15 ringitow (około 15pln). Gdy się zgodziłem szybko dodał, że dodatkowo jeszcze do tego ma być butelka coli. Podobno tak powiedział od razu tylko, że go nie usłyszałem. Pomimo wpłacenia przeze mnie tej ''kaucji'' i dopłacie na cole pracownik ciągle poważnie wahał się czy spełnić obietnicę i czy nie podwyższyć swojej ceny, albo po prostu zaprzeczyć naszym ustaleniom. Widziałem, że w jego głowie toczyła się walka i miał dylemat czy nie zatrzymać zarówno pieniędzy jak i szczura w klatce. Stanowczo nakazałem jednak wypuszczenie zwierzęcia i dopiero wtedy szczur został wypuszczony. Zwierze wydawało się być bardzo otępiale, bo uciekając cały czas biedak się przewracał i potykał o różne przedmioty. Pracownik poinformował mnie z nieukrywaną satysfakcją, że wkrótce i tak złapie tego szczura i nic mu już wtedy nie pomoże. Szyderczo zaśmiał się przy tym pokazując liczne ubytki w szczęce, szczególnie brak przednich jedynek.
Ten człowiek męczący szczura - odkąd tylko przyjechałem do hotelu - wydał mi się dziwny. Dziewczyna z recepcji parę razy pokazywała na niego i kręciła palcem wokół skroni zgodnie z miejscowym zwyczajem sugerującym, że to miejscowy głupek. Mówił, że ma lat trzydzieści, ale nie dałbym mu mniej niż pięćdziesiąt. Stracił prawie całkowicie uzębienie, miał całkiem spory garb, a jego skóra była bardzo zniszczona -jak sądzę- ze względu na silną i długotrwałą ekspozycje do słońca i predyspozycje genetyczne jego grupy etnicznej. Ten stan zniszczenia skóry jest tu powszechny w pewnym wieku wśród grupy etnicznej - albo lepiej plemienia, które może być dość blisko spokrewnione z Dayakami. Taka nienaturalnie mocno zwiotczała, pozbawiona elastyczności i chorobliwie przebarwiona skóra wydawała się wisieć na nim całkiem bezwładnie odkrywając wszelkie niedoskonałości szkieletu, a szczególnie czaszki. Krajowcy w innych częściach tego kraju, szczególnie ci mężczyźni, którzy nie mają domieszki krwi chińskiej (n.b. Zauważam, że domieszka krwi chińskiej do malajskiej dobrze robi na urodę tutejszych kobiet), czy hinduskiej często wykazują tendencje do przerostu kości policzkowych. Przy bardzo spłaszczonym nosie, silnym charakterze brachycefalicznym i niskim czole z pierwszą linią włosów zaledwie niecałe dwa centymetry od łuków brwiowych - taka twarz wygląda bardzo nienaturalnie. Jest to silna brachycefalia, nieczęsto spotykana nawet pośród Słowian i innych wschodnich ludów znanych z przerostu tej cechy. Tak właśnie wyglądał ten pracownik hotelu. Ja nie wiem jakie dokładnie ten człowiek miał zajęcia poza łapaniem szczurów. Przypuszczam, że był tu na ''doczepkę'' jako pomoc tutejszej ''hotelowej złotej rączki'' i trzymany był tu raczej z litości niż z jakiejś potrzeby. Organizował sobie czas jak umiał najlepiej wyszukując jakieś tajemnicze prace i zajęcia, chociaż nie wiem czy zachodziła jakakolwiek potrzeba wykonywania tych czynności. Kilka razy jednak z nim rozmawiałem. Zagadywał często ponieważ dość długo bylem w tym hotelu, dłużej niż inni podróżni, którzy rzadko zostają dłużej niż tydzień - i dlatego zdążył się do mnie przyzwyczaić. Rozmowa czy może pogawędka była dość trudna i przypominała trochę rozmowę bardziej z dzieckiem niż z dorosłym. Mimo wszystko opowiedział mi dużo o swojej rodzinie i bez końca wracał do tego, że cała jego rodzina uwielbia owoce durianu i cały rok czeka na odpowiedni sezon, żeby w końcu móc najeść się do syta tym przysmakiem. Jego przodkowie podobno od zawsze szukali w dżungli drzew durianu, ale jeśli im się to w końcu udało, to jak mnie mnie zapewniał, często musieli odganiać dzikie zwierzęta, które się przy tych drzewach gromadziły. Dzikie zwierzęta, wliczając orangutany, podzielają zamiłowanie niektórych ludzi do smaku i specyficznego zapachu tego owocu. Miąższ tego owocu jest całkiem smaczny i przypomina krem w konsystencji. Co do zapachu, o którym tak dużo wszyscy mówią - mi w ogóle nie przypominało to zapachu śmierdzących ścieków i uważam, że ta ocena jest znacznie przesadzona. Nie sądzę, żeby akurat malajska odmiana durianu różniła się tak bardzo od innych chociaż przyznam, że nie próbowałem duriana ani w Wietnamie ani w okolicznych krajach. Wracając do orangutanów broniących drzewa - podobno wpadały one w histerię, gdy do drzewa zbliżali się ludzie ponieważ przewidywały, że będą oni chcieli zrywać ''ich'' owoce. Teraz już w tych miejscach nie ma orangutanów, ale często dochodzi do bójek pomiędzy samymi ludźmi właśnie o te owoce. Durian jest w tym kraju tak ceniony, że sprzedawany jest na targu w mieście po ok 10-15 PLN za kilogram. Jednak wliczona w to jest masywna skorupa i pestka. Samego miąższu owocu za tę cenę jest ledwie 100- 200 gramów, co na tę wagę, na tutejsze warunki jest sporym wydatkiem. Mój rozmówca powiedział, że jak ktoś upuści miąższ owocu, to musi go podnieść z ziemi i zjeść, żeby się nic nie zmarnowało. Jeśli tego nie zrobi, to jest to zły znak. Jak najbardziej poważnie powiedział mi mocno przy tym przeciągając samogłoski - ''Oh, very, very bad, no-no, very bad'' - rzekomo może to nawet wywołać ''Oh, much rain, much water, very bad''. Wspomniana już dziewczyna z recepcji później mi powiedziała, że te przesądy nie są tutaj popularne i bynajmniej nie powszechne i raczej są ograniczone do pewnych mało wyedukowanych grup. Jak sądzę trochę wstydziła się - choć zupełnie niepotrzebnie - że w ich kraju są takie głupie przesądy całkowicie się od nich odcinając. Nic to nowego, bo z drugiej strony przesądy z reguły mają takie ograniczenia i są tam, gdzie brak logicznego, racjonalnego wytłumaczenia pewnych zjawisk.
Poza tym człowiek ten opowiadał mi różne historie ze swojego życia i często użalał się nad swoim losem i brakiem damskiego towarzystwa. Rozpustny był głową bardzo, ale w obyczajach zachowywał jednak powściągliwość. Powściągliwość ta była pewnie spowodowana bardzo prawdopodobną groźbą odrzucenia. Świadomy swoich wad fizycznych i borykający się z niepowodzeniami w sferze uczuciowej został wyzbyty wrażliwości i naturalnej dla tej nacji wesołości. Pomimo tego nie wyzbył się złośliwości, bo złośliwie ''obgadywał'' innych pracowników za ich plecami.
Zastanawiałem się dlaczego akurat ze mną tak mu się chciało rozmawiać, raczej opowiadać mi te rzeczy, bo był to częściej monolog. Okazało się wkrótce, że za te swoje wynurzenia zażądał ode mnie pieniędzy, a gdy odmówiłem poskarżył się dziewczynom w recepcji, o których chwilę wcześniej mówił z pogardą. Jak się dowiedziałem - nazmyślał im całe mnóstwo opowieści, a chwilę później znów przyszedł do mnie ''zagadać'' i pożalić się jak bardzo go tu prześladują. Rzadko jest okazja do spotkania tak żałosnego człowieczka chociaż podobno nie ma człowieka tak głupiego, indolentnego i żałosnego, od którego nie można by się czegoś nauczyć.
To wszystko jednak przypomniało mi opisy dawnych podróżników dotyczące zachowania i cech ''dzikich'', które wielokrotnie pojawiały się w różnych relacjach. Te wszystkie relacje mają pewne punkty zbieżne, które można łatwo zgeneralizować bazując tylko na tych opisach.
Po pierwsze - u ''dzikich'' występuje brak stabilności emocjonalnej, ich zasady, zachowanie i uczucia podlegają nieustannym, dotykającym skrajności zmianom i zależą tylko od bardzo zmiennego, impulsywnego, histerycznego i bez mała instynktownego charakteru. Często chwilowy przypływ złości czy emocji może w jednej chwili zniszczyć najbardziej czułe więzy, złamać najbardziej ważne zobowiązania, obietnice i zniweczyć pracę innych. Spodziewają się natomiast, że nawrót dobrego humoru powinien te wszystkie rzeczy od razu naprawić i oczekują, że inni od razu się do tej zmiany humoru dostosują. Nie mają cnót ani nie posiadają żadnych cech charakteru, na których niezmienności można by polegać. Brak w nich cech, które byłyby niezależne od chwilowych uniesień. Brak jest solidnej, niezmiennej podstawy, która stanowi kotwicę, wyznacza generalne prawa i reguluje zarówno emocje jak i instynkty. Większości z nich brak jest empatii. Są nieczuli na cierpienia i obcych i zwierząt. Nie cenią pracy innych ,a w szczególności obcych chociaż spodziewają się, że ich najmniejsza praca i wysiłek będą wyraźnie zauważone. Często są złośliwi, zadziorni, skłonni do oszustw, a i uporu im nie brakuje. Bezustannie, choć często nieświadomie, testują wytrzymałość innych - zarówno fizyczną jak i psychiczną.
To tyle z dawnych obserwacji dotyczących ''dzikich''. Zastanawiające jest jak wiele z tych cech ciągle jest powszechnie spotykanych dzisiaj wśród ''cywilizowanych'' ludzi.
Zdumiewający jest brak wśród krajowców znajomości angielskiego pomimo oczywistych relacji historycznych wynikających z przynależności do commonwealth'u i nauki tego języka jako drugiego od najmłodszych lat szkolnych. Nie dotyczy to jedynie mojego rozmówcy w hotelu, ale i innych ludzi spotykanych na ulicy. Ciężko często się dogadać. Nawet w instytucjach czy bibliotece brak jest znajomości angielskiego. Co prawda w tej materii jest lepiej niż w Polsce, ale nie jest to akurat żadnym wyznacznikiem sukcesu. Niestety. Pierwszym językiem w tym kraju jest malajski - nota bene bardzo podobny do indonezyjskiego i dlatego wg mnie dość głupi. Pomimo to z języka malajskiego wiele innych języków przejęło słowo orangutan (dokładniej są to dwa słowa - orang utan czyli człowiek lasu)
Cały kraj oszalał na punkcie footballowych mistrzostw świata. Dziwi mnie to trochę, tak jak dziwiło gdym podróżował po Indonezji. A to dlatego, że te narody nie mają ani żadnych tradycji, ani żadnych zdolności, ani umiejętności zarówno do gry w piłkę, jak i innych gier zespołowych. Nie odnoszą w grach zespołowych żadnych sukcesów, a wręcz przeciwnie - ich występy są pasmem upokarzających porażek. Jest to o tyle dziwne, że na każdym kroku widać w tych krajach brak indywidualizmu. Naród jest albo chce być raczej ''kolektywem'' i to jest wspierane. Sugerowałoby to predyspozycje do rozwoju dyscyplin preferujących kolektyw czyli gier zespołowych, a tymczasem zarówno Malajczycy jak i ich sąsiedzi z południa preferują granie w badmingtona, a ostatnio w squasha. (trzeba przyznać, że całkiem nieźle im to nawet wychodzi). Tak więc jedyne sukcesy są tu w sporcie indywidualnym. Nie sądzę, żeby umknęła mojej uwadze jakaś sensowna dyscyplina zespołowa, w której te kraje byłyby liczącym się podmiotem w świecie. Zamiłowanie i histeryczny doping wybranych zespołów - głównie z Europy Zachodniej - na wspomnianych footballowych mistrzostwach jest oczywiście owocem kilkunastu lat ciężkiej pracy mediów wbijającym im do głowy idee tego sportu i karmiącym transmisjami z Premiership. Teraz młodzi ludzie jak mi się wydaje snobują się na oglądanie piłki nożnej ponieważ uważają, że zbliża ich to mentalnie do świata zachodniego, a w szczególności do Europy Zachodniej, którą uważają za wzór, a ponieważ dokładnie nie umieją wytłumaczyć dlaczego tak jest - tak więc pewnie patrzą przez pryzmat pieniędzy. Oglądałem kilka meczów razem z nimi i ich doping jest mocno histeryczny pomimo tego, że nie umieją dokładnie wytłumaczyć dlaczego dopingują daną drużynę. Słabo jest też ze znajomością przepisów. Często podczas transmisji byli zdezorientowani, a czasem krzyczeli - off side, off side, chociaż nie miało to związku z sytuacją na boisku. Odniosłem wrażenie sztuczności tego kibicowania i pomyślałem, że dla nich to kibicowanie i oglądanie tych mistrzostw powinno mieć takie samo znaczenie jak Hinduska Liga Krykieta dla Polaków
Będąc tam, przez kilka dni zostałem przykuty i do hotelu, w którym stanąłem i do łóżka. Bardzo powoli odzyskiwałem siły i żeby się nie nadwyrężać poświęciłem następne tygodnie głównie na odpoczynek, kombinowanie diety, która miała zapewnić mi najszybszy powrót do zdrowia i w miarę poprawy samopoczucia - rozmowy z ludźmi, którzy akurat się w tym hotelu zatrzymali. I chociaż poznałem kilka bardzo ciekawych osób, to nawet sama rozmowa z nimi męczyła mnie tak bardzo, że często musiałem ją przerywać ograniczając się całkowicie do leżenia w łóżku. Częściowy dostęp do internetu, z którego dzięki przychylności pracowników hotelu od czasu do czasu mogłem korzystać, pozwolił mi zabić dłużący się czas. Obsługa była bardzo uczynna i dostarczano mi wszystko, czego potrzebowałem, włącznie ze wspomnianym internetem przez służbowy laptop ,a także- co było już niepotrzebnym zbytkiem - codzienną poranną prasą w postaci ''The Borneo Post'', które - jak zauważyłem - poza tendencyjną, wybiórczą treścią jest niestety bardzo dobrze napisane - niestety bo podobno nie ma nic gorszego jak dobrze napisana ''zła'' książka, ponieważ taka ma największe szanse na zatrucie ludzkich umysłów. To samo tyczy się gazet. Wracając do głównego wątku dodam, że miałem dość jedzenia, a i różnych płynów i owoców mi nie brakowało. Nawet sparzano we wrzątku karambole tak jak zwykłem to robić przed jej zjedzeniem, żeby zabić mikroby. Tak więc ogólnie nie mogłem na nic narzekać i jedynie ode mnie zależało jak szybko się z chorobą uporam. Jak tylko poczułem się na tyle lepiej, że mogłem opuścić mój pokój, urządziłem dla wszystkich przyjecie, żeby im podziękować za pomoc i opiekę i jak mi się wydaje zostało to bardzo mile odebrane. Poza jednym małym incydentem, w którym jeden z pracowników ( o którym niżej jeszcze napiszę) zaczął wykrzykiwać, żeby się rozejść i zakończyć przyjecie, bo on musi całą żywność i napoje z jakiegoś powodu skonfiskować (dla siebie). Początkowo mnie to zdziwiło, ale szybko obsługa wytłumaczyła mi co to za człowiek. Ale o tym napiszę później.
Pomimo tego, że poczułem się lepiej, w dalszym ciągu jednak nie widziałem sensu forsowania kolejnych zamierzeń podróżniczych ryzykując utratę kolejnych sił. Na dodatek poza moim niedomaganiem teraz na Borneo jest pora deszczowa i pada niemal codziennie co powoduje, że często całe dnie trzeba spędzać w hotelu, bo nie ma sensu wychodzić na zewnątrz . Dlatego pobyt i na Borneo i na Malajach został zdominowany przez całkowitą inercję. Właśnie dlatego jak sądzę wiele razy nasuwały mi się myśli dotyczące kontynuowania podróży. Krążyły i mieszały się w głowie różne schematy i opcje, które mogłyby czy miałyby wypełnić najbliższe tygodnie i miesiące. Ten stan jest mało przyjemny, charakteryzujący się całkowitą niepewnością dalszych planów, celów i zamierzeń, ale myślę, że podobne uczucie znają wszyscy, którym podczas długiej podróży przytrafiły się podobne historie. Nie przypominam sobie, żebym kiedykolwiek równie mizernie spędził kilka tygodni życia jak te spędzone na Borneo i na Malajach.
Podczas mojego pobytu w tym hotelu, jednej nocy w jakiejś zagraconej przybudówce przy pralni złapał się w pułapkę szczur. Ponieważ teraz mocno pada, coraz częściej można napotkać różne zwierzęta synantropijne kryjące się w domach i tak jak w tym przypadku w hotelach. Gdy następnego dnia wykorzystując chwile dobrej pogody odpoczywałem leżąc sobie na leżaku w ogrodzie, zobaczyłem jak pracownik hotelu, ten sam który zrobił awanturę na przyjęciu, opryskuje tego biednego szczura jakimś środkiem owadobójczym w spreju. Zwierzę było całkowicie wystraszone, pozbawione nadziei, złamane i kuliło się w kącie klatki próbując uniknąć drażniącej zmysły substancji. Pracownik dumnie oznajmił mi, że po kilku dniach takiego spryskiwania tym środkiem szczur w końcu zdechnie. Nie była to oczywiście jakaś odkrywcza informacja. Było to tak nieprzyjemne, że poprosiłem go o uwolnienie szczura. Odmówił na początku, ale po chwili powiedział, że wypuści go za 15 ringitow (około 15pln). Gdy się zgodziłem szybko dodał, że dodatkowo jeszcze do tego ma być butelka coli. Podobno tak powiedział od razu tylko, że go nie usłyszałem. Pomimo wpłacenia przeze mnie tej ''kaucji'' i dopłacie na cole pracownik ciągle poważnie wahał się czy spełnić obietnicę i czy nie podwyższyć swojej ceny, albo po prostu zaprzeczyć naszym ustaleniom. Widziałem, że w jego głowie toczyła się walka i miał dylemat czy nie zatrzymać zarówno pieniędzy jak i szczura w klatce. Stanowczo nakazałem jednak wypuszczenie zwierzęcia i dopiero wtedy szczur został wypuszczony. Zwierze wydawało się być bardzo otępiale, bo uciekając cały czas biedak się przewracał i potykał o różne przedmioty. Pracownik poinformował mnie z nieukrywaną satysfakcją, że wkrótce i tak złapie tego szczura i nic mu już wtedy nie pomoże. Szyderczo zaśmiał się przy tym pokazując liczne ubytki w szczęce, szczególnie brak przednich jedynek.
Ten człowiek męczący szczura - odkąd tylko przyjechałem do hotelu - wydał mi się dziwny. Dziewczyna z recepcji parę razy pokazywała na niego i kręciła palcem wokół skroni zgodnie z miejscowym zwyczajem sugerującym, że to miejscowy głupek. Mówił, że ma lat trzydzieści, ale nie dałbym mu mniej niż pięćdziesiąt. Stracił prawie całkowicie uzębienie, miał całkiem spory garb, a jego skóra była bardzo zniszczona -jak sądzę- ze względu na silną i długotrwałą ekspozycje do słońca i predyspozycje genetyczne jego grupy etnicznej. Ten stan zniszczenia skóry jest tu powszechny w pewnym wieku wśród grupy etnicznej - albo lepiej plemienia, które może być dość blisko spokrewnione z Dayakami. Taka nienaturalnie mocno zwiotczała, pozbawiona elastyczności i chorobliwie przebarwiona skóra wydawała się wisieć na nim całkiem bezwładnie odkrywając wszelkie niedoskonałości szkieletu, a szczególnie czaszki. Krajowcy w innych częściach tego kraju, szczególnie ci mężczyźni, którzy nie mają domieszki krwi chińskiej (n.b. Zauważam, że domieszka krwi chińskiej do malajskiej dobrze robi na urodę tutejszych kobiet), czy hinduskiej często wykazują tendencje do przerostu kości policzkowych. Przy bardzo spłaszczonym nosie, silnym charakterze brachycefalicznym i niskim czole z pierwszą linią włosów zaledwie niecałe dwa centymetry od łuków brwiowych - taka twarz wygląda bardzo nienaturalnie. Jest to silna brachycefalia, nieczęsto spotykana nawet pośród Słowian i innych wschodnich ludów znanych z przerostu tej cechy. Tak właśnie wyglądał ten pracownik hotelu. Ja nie wiem jakie dokładnie ten człowiek miał zajęcia poza łapaniem szczurów. Przypuszczam, że był tu na ''doczepkę'' jako pomoc tutejszej ''hotelowej złotej rączki'' i trzymany był tu raczej z litości niż z jakiejś potrzeby. Organizował sobie czas jak umiał najlepiej wyszukując jakieś tajemnicze prace i zajęcia, chociaż nie wiem czy zachodziła jakakolwiek potrzeba wykonywania tych czynności. Kilka razy jednak z nim rozmawiałem. Zagadywał często ponieważ dość długo bylem w tym hotelu, dłużej niż inni podróżni, którzy rzadko zostają dłużej niż tydzień - i dlatego zdążył się do mnie przyzwyczaić. Rozmowa czy może pogawędka była dość trudna i przypominała trochę rozmowę bardziej z dzieckiem niż z dorosłym. Mimo wszystko opowiedział mi dużo o swojej rodzinie i bez końca wracał do tego, że cała jego rodzina uwielbia owoce durianu i cały rok czeka na odpowiedni sezon, żeby w końcu móc najeść się do syta tym przysmakiem. Jego przodkowie podobno od zawsze szukali w dżungli drzew durianu, ale jeśli im się to w końcu udało, to jak mnie mnie zapewniał, często musieli odganiać dzikie zwierzęta, które się przy tych drzewach gromadziły. Dzikie zwierzęta, wliczając orangutany, podzielają zamiłowanie niektórych ludzi do smaku i specyficznego zapachu tego owocu. Miąższ tego owocu jest całkiem smaczny i przypomina krem w konsystencji. Co do zapachu, o którym tak dużo wszyscy mówią - mi w ogóle nie przypominało to zapachu śmierdzących ścieków i uważam, że ta ocena jest znacznie przesadzona. Nie sądzę, żeby akurat malajska odmiana durianu różniła się tak bardzo od innych chociaż przyznam, że nie próbowałem duriana ani w Wietnamie ani w okolicznych krajach. Wracając do orangutanów broniących drzewa - podobno wpadały one w histerię, gdy do drzewa zbliżali się ludzie ponieważ przewidywały, że będą oni chcieli zrywać ''ich'' owoce. Teraz już w tych miejscach nie ma orangutanów, ale często dochodzi do bójek pomiędzy samymi ludźmi właśnie o te owoce. Durian jest w tym kraju tak ceniony, że sprzedawany jest na targu w mieście po ok 10-15 PLN za kilogram. Jednak wliczona w to jest masywna skorupa i pestka. Samego miąższu owocu za tę cenę jest ledwie 100- 200 gramów, co na tę wagę, na tutejsze warunki jest sporym wydatkiem. Mój rozmówca powiedział, że jak ktoś upuści miąższ owocu, to musi go podnieść z ziemi i zjeść, żeby się nic nie zmarnowało. Jeśli tego nie zrobi, to jest to zły znak. Jak najbardziej poważnie powiedział mi mocno przy tym przeciągając samogłoski - ''Oh, very, very bad, no-no, very bad'' - rzekomo może to nawet wywołać ''Oh, much rain, much water, very bad''. Wspomniana już dziewczyna z recepcji później mi powiedziała, że te przesądy nie są tutaj popularne i bynajmniej nie powszechne i raczej są ograniczone do pewnych mało wyedukowanych grup. Jak sądzę trochę wstydziła się - choć zupełnie niepotrzebnie - że w ich kraju są takie głupie przesądy całkowicie się od nich odcinając. Nic to nowego, bo z drugiej strony przesądy z reguły mają takie ograniczenia i są tam, gdzie brak logicznego, racjonalnego wytłumaczenia pewnych zjawisk.
Poza tym człowiek ten opowiadał mi różne historie ze swojego życia i często użalał się nad swoim losem i brakiem damskiego towarzystwa. Rozpustny był głową bardzo, ale w obyczajach zachowywał jednak powściągliwość. Powściągliwość ta była pewnie spowodowana bardzo prawdopodobną groźbą odrzucenia. Świadomy swoich wad fizycznych i borykający się z niepowodzeniami w sferze uczuciowej został wyzbyty wrażliwości i naturalnej dla tej nacji wesołości. Pomimo tego nie wyzbył się złośliwości, bo złośliwie ''obgadywał'' innych pracowników za ich plecami.
Zastanawiałem się dlaczego akurat ze mną tak mu się chciało rozmawiać, raczej opowiadać mi te rzeczy, bo był to częściej monolog. Okazało się wkrótce, że za te swoje wynurzenia zażądał ode mnie pieniędzy, a gdy odmówiłem poskarżył się dziewczynom w recepcji, o których chwilę wcześniej mówił z pogardą. Jak się dowiedziałem - nazmyślał im całe mnóstwo opowieści, a chwilę później znów przyszedł do mnie ''zagadać'' i pożalić się jak bardzo go tu prześladują. Rzadko jest okazja do spotkania tak żałosnego człowieczka chociaż podobno nie ma człowieka tak głupiego, indolentnego i żałosnego, od którego nie można by się czegoś nauczyć.
To wszystko jednak przypomniało mi opisy dawnych podróżników dotyczące zachowania i cech ''dzikich'', które wielokrotnie pojawiały się w różnych relacjach. Te wszystkie relacje mają pewne punkty zbieżne, które można łatwo zgeneralizować bazując tylko na tych opisach.
Po pierwsze - u ''dzikich'' występuje brak stabilności emocjonalnej, ich zasady, zachowanie i uczucia podlegają nieustannym, dotykającym skrajności zmianom i zależą tylko od bardzo zmiennego, impulsywnego, histerycznego i bez mała instynktownego charakteru. Często chwilowy przypływ złości czy emocji może w jednej chwili zniszczyć najbardziej czułe więzy, złamać najbardziej ważne zobowiązania, obietnice i zniweczyć pracę innych. Spodziewają się natomiast, że nawrót dobrego humoru powinien te wszystkie rzeczy od razu naprawić i oczekują, że inni od razu się do tej zmiany humoru dostosują. Nie mają cnót ani nie posiadają żadnych cech charakteru, na których niezmienności można by polegać. Brak w nich cech, które byłyby niezależne od chwilowych uniesień. Brak jest solidnej, niezmiennej podstawy, która stanowi kotwicę, wyznacza generalne prawa i reguluje zarówno emocje jak i instynkty. Większości z nich brak jest empatii. Są nieczuli na cierpienia i obcych i zwierząt. Nie cenią pracy innych ,a w szczególności obcych chociaż spodziewają się, że ich najmniejsza praca i wysiłek będą wyraźnie zauważone. Często są złośliwi, zadziorni, skłonni do oszustw, a i uporu im nie brakuje. Bezustannie, choć często nieświadomie, testują wytrzymałość innych - zarówno fizyczną jak i psychiczną.
To tyle z dawnych obserwacji dotyczących ''dzikich''. Zastanawiające jest jak wiele z tych cech ciągle jest powszechnie spotykanych dzisiaj wśród ''cywilizowanych'' ludzi.
Zdumiewający jest brak wśród krajowców znajomości angielskiego pomimo oczywistych relacji historycznych wynikających z przynależności do commonwealth'u i nauki tego języka jako drugiego od najmłodszych lat szkolnych. Nie dotyczy to jedynie mojego rozmówcy w hotelu, ale i innych ludzi spotykanych na ulicy. Ciężko często się dogadać. Nawet w instytucjach czy bibliotece brak jest znajomości angielskiego. Co prawda w tej materii jest lepiej niż w Polsce, ale nie jest to akurat żadnym wyznacznikiem sukcesu. Niestety. Pierwszym językiem w tym kraju jest malajski - nota bene bardzo podobny do indonezyjskiego i dlatego wg mnie dość głupi. Pomimo to z języka malajskiego wiele innych języków przejęło słowo orangutan (dokładniej są to dwa słowa - orang utan czyli człowiek lasu)
Cały kraj oszalał na punkcie footballowych mistrzostw świata. Dziwi mnie to trochę, tak jak dziwiło gdym podróżował po Indonezji. A to dlatego, że te narody nie mają ani żadnych tradycji, ani żadnych zdolności, ani umiejętności zarówno do gry w piłkę, jak i innych gier zespołowych. Nie odnoszą w grach zespołowych żadnych sukcesów, a wręcz przeciwnie - ich występy są pasmem upokarzających porażek. Jest to o tyle dziwne, że na każdym kroku widać w tych krajach brak indywidualizmu. Naród jest albo chce być raczej ''kolektywem'' i to jest wspierane. Sugerowałoby to predyspozycje do rozwoju dyscyplin preferujących kolektyw czyli gier zespołowych, a tymczasem zarówno Malajczycy jak i ich sąsiedzi z południa preferują granie w badmingtona, a ostatnio w squasha. (trzeba przyznać, że całkiem nieźle im to nawet wychodzi). Tak więc jedyne sukcesy są tu w sporcie indywidualnym. Nie sądzę, żeby umknęła mojej uwadze jakaś sensowna dyscyplina zespołowa, w której te kraje byłyby liczącym się podmiotem w świecie. Zamiłowanie i histeryczny doping wybranych zespołów - głównie z Europy Zachodniej - na wspomnianych footballowych mistrzostwach jest oczywiście owocem kilkunastu lat ciężkiej pracy mediów wbijającym im do głowy idee tego sportu i karmiącym transmisjami z Premiership. Teraz młodzi ludzie jak mi się wydaje snobują się na oglądanie piłki nożnej ponieważ uważają, że zbliża ich to mentalnie do świata zachodniego, a w szczególności do Europy Zachodniej, którą uważają za wzór, a ponieważ dokładnie nie umieją wytłumaczyć dlaczego tak jest - tak więc pewnie patrzą przez pryzmat pieniędzy. Oglądałem kilka meczów razem z nimi i ich doping jest mocno histeryczny pomimo tego, że nie umieją dokładnie wytłumaczyć dlaczego dopingują daną drużynę. Słabo jest też ze znajomością przepisów. Często podczas transmisji byli zdezorientowani, a czasem krzyczeli - off side, off side, chociaż nie miało to związku z sytuacją na boisku. Odniosłem wrażenie sztuczności tego kibicowania i pomyślałem, że dla nich to kibicowanie i oglądanie tych mistrzostw powinno mieć takie samo znaczenie jak Hinduska Liga Krykieta dla Polaków
.
Któregoś dnia razem z pewną sympatyczną Niemką polskiego pochodzenia, którą poznałem w Kota Kinabalu - kupiliśmy siatkę owoców mango. Wszystkie owoce jednak trzeba było wyrzucić, ponieważ w każdym znajdowało się od jednego do trzech osobników Sternochetus Frigidus czyli chrząszcza z rodziny ryjkowcowatych. Te osobniki, które znalazłem w moim mango miały około pół centymetra długości i zajmowały komorę w miąższu o średnicy około 1 centymetra. Atakują głównie mango zielone i mogę je całkowicie zrozumieć, bo to akurat gatunek mango, który i ja lubię najbardziej. Nie występują natomiast w mango żółtym. Całe połacie upraw mango są atakowane przez ten gatunek. Początkowo występował on głównie na wyspie Palawan na Filipinach, ale teraz rozprzestrzenił się i jak widać jest powszechny także na Borneo. W Indonezji nie widziałem go ani razu ,chociaż często jadałem mango, ale podobno tam też już dotarł, a teraz szykuje się do desantu na Australię. (Już wyobrażam sobie tamtejszą Labour Party podnoszącą podatki i zatrudniającą nowe rzesze biurokratów, żeby lepiej ''obsługiwać'' walkę z inwazją ryjkowca). Kupując mango nie sposób określić czy w miąższu owocu kryją się Sternochetusy. Skórka jest nienaruszona, a to dlatego że dorosły osobnik wbija się swoim ''ryjkiem'' w rosnące na drzewie mango i wstrzykuje do środka owocu jajko, nie zostawiając śladu tej operacji. To znaczy - początkowo ślad jest ,ale zaledwie taki jaki zostawia igła wbita w owoc, a już po kilku dniach skórka zalewa tę ranę zasklepiając całkowicie pasożyta w środku. Z jajka rozwija się mały ryjkowiec i odżywia się miąższem aż do momentu, gdy osiągnie stopień dojrzałości pozwalający na przecięcie skórki i wydostanie się na zewnątrz. Do tego czasu mały ryjkowiec siedzi sobie cichutko w smacznym miąższu i jest całkowicie poza światem zewnętrznym, idealnie schowany przed agresorami. Gdy już ostatecznie wyjdzie na zewnątrz owoc mango jest wtedy już raczej niezdatny do spożycia. W owocach, w których znalazłem trzy osobniki sternochetusa (nie spotkałem ani razu większej liczby) nigdy nie zdarza się, żeby ich komory były ze sobą połączone. Każdy osobnik ma swoją własną komorę. Dorosły osobnik wstrzykujący jaja musi być świadomy rozmieszczenia innych jaj w owocu i przy tej operacji wybiera bezpieczną odległość od aktualnie rezydującego ''pasożyta'', która z reguły wynosi od około dwóch do trzech centymetrów. Pomysłowość sternochetusa i jego przystosowanie wydało mi się całkiem interesujące.
> > >
> > > Wracając na chwilę do The Borneo Post, czyli gazety, którą dokładnie czytałem z braku innych zajęć podczas mojej choroby na Borneo. Dużo miejsca zajmują w niej sprawy policyjno-kryminalne. Wiele jest artykułów prasowych dotyczących spraw sądowych. W tym kraju skazany otrzymuje tutaj trzy kary. Z reguły jest to kara grzywny, kara chłosty i kara więzienia. Z tych trzech kar może jednak wybrać dwie, które z jakichś przyczyn najbardziej mu odpowiadają. Nie wiem niestety jakie kary sobie skazańcy z reguły wybierają, bo nie było to napisane , a nie chciało mi się tego dociekać. Co prawda nigdy się nie interesowałem sprawami prawno-sądowniczymi, bo uważałem je za dość nudne, natomiast ten system wyboru dwóch kar z trzech zasądzonych jest dość ciekawy. Nie miałem porównania jak jest w innych systemach prawnych, tym bardziej w polskim, ale jak donosi mi pani Góra z Warszawy, która zajmuje się sprawami prawnymi na co dzień - w Polsce takiej praktyki wyboru kar się nie stosuje.
> > >
> > > Gdy już bylem w Kuala Lumpur- ale o tym więcej napiszę niżej - nie czytałem już gazet natomiast wykorzystałem dzień lepszego samopoczucia, zapisałem się do biblioteki narodowej i wypożyczyłem sporo książek, które przy braku stałego podłączenia do internetu i telewizji wypełniły mi w hotelu dużo wolnego czasu. To spowodowało, że czas ten nie był do końca jałowy, bo biblioteka okazała się być nieźle zaopatrzona jak na malajskie warunki. Przy zapisywaniu się do biblioteki musiałem wypełnić formularz. Jedno z obowiązkowych pytań dotyczyło rasy. Żeby nie popełnić gafy, bo ten temat w świecie ''poprawnym politycznie'' jest drażliwy - spytałem się pani w informacji jak rozumie się tutaj pojęcie rasy i czy preferują rozumienie bardzo ogólne czyli Biała? czy bardziej szczegółowe czyli Kaukaska? czy może raczej chodzi o typ? Okazało się, że pomimo tego obowiązkowego pytania pojęcie rasy jest słabo rozumiane, ponieważ powiedziano żebym wpisał kraj pochodzenia. Nie wiem w takim razie po co to obowiązkowe pytanie w ankiecie. Spotykałem się z pytaniami dotyczącymi wyznania, ale jak dotąd nie rasy.
> > > W samej bibliotece klimatyzacja jest ustawiona na 15 stopni C. przy temperaturze na zewnątrz 34-35 C. Wewnątrz - z tego co miałem okazję zaobserwować- wszyscy byli już na to przygotowani ponieważ siedzieli w grubych kurtkach, niektórzy nawet w czapkach, a widziałem kilka osób owiniętych kocykami. Spytałem się kobiety z obsługi czy zamiast 15 stopni nie lepiej byłoby zrobić np 22, bo widać, że ludzie marzną? Okazało się, że nie jest to wcale takie proste ,bo to decyzja dyrekcji i nikt na to nie może nic poradzić. Dyrekcja pewnie urzęduje w innym budynku. Marzną wszyscy, ale nikt nie podnosi głowy żeby ten stan rzeczy zmienić.
> > > W pierwszym tygodniu lipca przeniosłem się do Kuala Lumpur na Półwyspie malajskim i tym samym znalazłem się na kontynencie euro - azjatyckim. Zainstalowałem się w centrum niedaleko gwarnej dzielnicy chińskiej. Z okien mojego hotelu, z czwartego piętra widzę wieże Petronas Tower, które są lansowane jako nowoczesna wizytówka tego miasta. To są dwie wieże, ale widzę je pod takim kątem, że nachodzą na siebie niemal całkowicie i zlewają się w jedną bryłę. Dopiero przy dokładnym przyjrzeniu widać, że iglice są dwie.
>
Któregoś dnia razem z pewną sympatyczną Niemką polskiego pochodzenia, którą poznałem w Kota Kinabalu - kupiliśmy siatkę owoców mango. Wszystkie owoce jednak trzeba było wyrzucić, ponieważ w każdym znajdowało się od jednego do trzech osobników Sternochetus Frigidus czyli chrząszcza z rodziny ryjkowcowatych. Te osobniki, które znalazłem w moim mango miały około pół centymetra długości i zajmowały komorę w miąższu o średnicy około 1 centymetra. Atakują głównie mango zielone i mogę je całkowicie zrozumieć, bo to akurat gatunek mango, który i ja lubię najbardziej. Nie występują natomiast w mango żółtym. Całe połacie upraw mango są atakowane przez ten gatunek. Początkowo występował on głównie na wyspie Palawan na Filipinach, ale teraz rozprzestrzenił się i jak widać jest powszechny także na Borneo. W Indonezji nie widziałem go ani razu ,chociaż często jadałem mango, ale podobno tam też już dotarł, a teraz szykuje się do desantu na Australię. (Już wyobrażam sobie tamtejszą Labour Party podnoszącą podatki i zatrudniającą nowe rzesze biurokratów, żeby lepiej ''obsługiwać'' walkę z inwazją ryjkowca). Kupując mango nie sposób określić czy w miąższu owocu kryją się Sternochetusy. Skórka jest nienaruszona, a to dlatego że dorosły osobnik wbija się swoim ''ryjkiem'' w rosnące na drzewie mango i wstrzykuje do środka owocu jajko, nie zostawiając śladu tej operacji. To znaczy - początkowo ślad jest ,ale zaledwie taki jaki zostawia igła wbita w owoc, a już po kilku dniach skórka zalewa tę ranę zasklepiając całkowicie pasożyta w środku. Z jajka rozwija się mały ryjkowiec i odżywia się miąższem aż do momentu, gdy osiągnie stopień dojrzałości pozwalający na przecięcie skórki i wydostanie się na zewnątrz. Do tego czasu mały ryjkowiec siedzi sobie cichutko w smacznym miąższu i jest całkowicie poza światem zewnętrznym, idealnie schowany przed agresorami. Gdy już ostatecznie wyjdzie na zewnątrz owoc mango jest wtedy już raczej niezdatny do spożycia. W owocach, w których znalazłem trzy osobniki sternochetusa (nie spotkałem ani razu większej liczby) nigdy nie zdarza się, żeby ich komory były ze sobą połączone. Każdy osobnik ma swoją własną komorę. Dorosły osobnik wstrzykujący jaja musi być świadomy rozmieszczenia innych jaj w owocu i przy tej operacji wybiera bezpieczną odległość od aktualnie rezydującego ''pasożyta'', która z reguły wynosi od około dwóch do trzech centymetrów. Pomysłowość sternochetusa i jego przystosowanie wydało mi się całkiem interesujące.
> > >
> > > Wracając na chwilę do The Borneo Post, czyli gazety, którą dokładnie czytałem z braku innych zajęć podczas mojej choroby na Borneo. Dużo miejsca zajmują w niej sprawy policyjno-kryminalne. Wiele jest artykułów prasowych dotyczących spraw sądowych. W tym kraju skazany otrzymuje tutaj trzy kary. Z reguły jest to kara grzywny, kara chłosty i kara więzienia. Z tych trzech kar może jednak wybrać dwie, które z jakichś przyczyn najbardziej mu odpowiadają. Nie wiem niestety jakie kary sobie skazańcy z reguły wybierają, bo nie było to napisane , a nie chciało mi się tego dociekać. Co prawda nigdy się nie interesowałem sprawami prawno-sądowniczymi, bo uważałem je za dość nudne, natomiast ten system wyboru dwóch kar z trzech zasądzonych jest dość ciekawy. Nie miałem porównania jak jest w innych systemach prawnych, tym bardziej w polskim, ale jak donosi mi pani Góra z Warszawy, która zajmuje się sprawami prawnymi na co dzień - w Polsce takiej praktyki wyboru kar się nie stosuje.
> > >
> > > Gdy już bylem w Kuala Lumpur- ale o tym więcej napiszę niżej - nie czytałem już gazet natomiast wykorzystałem dzień lepszego samopoczucia, zapisałem się do biblioteki narodowej i wypożyczyłem sporo książek, które przy braku stałego podłączenia do internetu i telewizji wypełniły mi w hotelu dużo wolnego czasu. To spowodowało, że czas ten nie był do końca jałowy, bo biblioteka okazała się być nieźle zaopatrzona jak na malajskie warunki. Przy zapisywaniu się do biblioteki musiałem wypełnić formularz. Jedno z obowiązkowych pytań dotyczyło rasy. Żeby nie popełnić gafy, bo ten temat w świecie ''poprawnym politycznie'' jest drażliwy - spytałem się pani w informacji jak rozumie się tutaj pojęcie rasy i czy preferują rozumienie bardzo ogólne czyli Biała? czy bardziej szczegółowe czyli Kaukaska? czy może raczej chodzi o typ? Okazało się, że pomimo tego obowiązkowego pytania pojęcie rasy jest słabo rozumiane, ponieważ powiedziano żebym wpisał kraj pochodzenia. Nie wiem w takim razie po co to obowiązkowe pytanie w ankiecie. Spotykałem się z pytaniami dotyczącymi wyznania, ale jak dotąd nie rasy.
> > > W samej bibliotece klimatyzacja jest ustawiona na 15 stopni C. przy temperaturze na zewnątrz 34-35 C. Wewnątrz - z tego co miałem okazję zaobserwować- wszyscy byli już na to przygotowani ponieważ siedzieli w grubych kurtkach, niektórzy nawet w czapkach, a widziałem kilka osób owiniętych kocykami. Spytałem się kobiety z obsługi czy zamiast 15 stopni nie lepiej byłoby zrobić np 22, bo widać, że ludzie marzną? Okazało się, że nie jest to wcale takie proste ,bo to decyzja dyrekcji i nikt na to nie może nic poradzić. Dyrekcja pewnie urzęduje w innym budynku. Marzną wszyscy, ale nikt nie podnosi głowy żeby ten stan rzeczy zmienić.
> > > W pierwszym tygodniu lipca przeniosłem się do Kuala Lumpur na Półwyspie malajskim i tym samym znalazłem się na kontynencie euro - azjatyckim. Zainstalowałem się w centrum niedaleko gwarnej dzielnicy chińskiej. Z okien mojego hotelu, z czwartego piętra widzę wieże Petronas Tower, które są lansowane jako nowoczesna wizytówka tego miasta. To są dwie wieże, ale widzę je pod takim kątem, że nachodzą na siebie niemal całkowicie i zlewają się w jedną bryłę. Dopiero przy dokładnym przyjrzeniu widać, że iglice są dwie.
>
> Zmiana miasta, klimatu i powietrza w tym przypadku na niewiele się zdała, bo po pierwszych obiecujących dniach ponownie wróciła cała mizeria związana z moim zdrowiem i ostatecznie z mniejszymi lub większymi problemami. Pozostałem w stanie mocno ograniczonej aktywności aż do pierwszych dni sierpnia. Wtedy to zdecydowanie lepiej się poczułem, a pewne sygnały i obserwacje przekonały mnie o trwałości tej zmiany. Świadomy poprawy mojego zdrowia i bardzo już znudzony malajską mizerią postanowiłem, że w przeciągu tygodnia wyruszę dalej - na północ- do Indochin, a czas pozostały do wyjazdu ma mi pozwolić całkowicie wrócić do pełni sił.
7sierpnia,
Kuala Lumpur.
> O procencie kobiet kierowców w Kuala Lumpur i innych miastach.
>
> Często najprostsze obserwacje mogą nam stosunkowo dużo powiedzieć o organizacji życia pewnych lokalnych społeczności.
> Wczoraj (6-go sierpnia) poszedłem na spacer i kilka godzin chodziłem ulicami Kuala Lumpur. Miasto jest zapchane samochodami, pełno jest spalin, klaksonów i chaosu na drogach. Ogólnie mało przyjemnie się tu spaceruje i łatwo zostać rozjechanym. W okolicach centrum natknąłem się na korek. Nic szczególnego w tym mieście, szczególnie w godzinach szczytu. Zaczynając od przypadkowo wybranego samochodu przeliczyłem sto kolejnych pod kątem płci kierowców. Taka obserwacja zajmuje zaledwie kilka minut. Pomijałem autobusy i taksówki, bo to trochę inna liga maskulinizacji. Poza tym musiałem opuścić i nie liczyć samochodów, w których ze względu na przyciemnioną folię w szybach nie sposób było określić płci. W takim przypadku wolałem opuścić dane auto zamiast na siłę się przyglądać. Jak się okazało 43 procent kierowców to kobiety. Wydaje się, że to sporo (mam świadomość, że dla feministek to mało i będą dążyć do 50/50). Malezja jest w dużej mierze muzułmańska, a mimo to często widzi się kobiety w tradycyjnych muzułmańskich ubiorach za kierownicą. Upada po raz kolejny obraz muzułmańskiej kobiety forsowany przez media. Ten współczynnik kobiet kierowców spadł do 35 procent w dzielnicy chińskiej w tym samym mieście. Gdy byłem w Menado na Celebes zanotowałem sobie wówczas, że zaledwie 23 procent kierowców stanowiły kobiety.
> Gdy bylem w Papui Nowej Gwinei i na Wyspach Salomona też próbowałem to liczyć ale ilość lokalnych kobiet za kierownica była śladowa.
Moja
znajoma, pani Judkowiak, która aktualnie (25 sierpnia) przebywa w
Mongolii, na moją prośbę zadała sobie trochę trudu i policzyła,
że na mongolskiej prowincji zaledwie 2 procent kierowców to
kobiety. Procent ten jednak wzrasta do 30 w stolicy
Ułanbator.
>
> Prowadzenie samochodu, jak powszechnie wiadomo, wiąże się z posiadaniem prawa jazdy, z przełamaniem pewnej bariery psychologicznej czy nawet strachu, przekonaniem męża, że nie rozbije auta przy parkowaniu &c &c &c. Tak więc wiąże się to z wyjściem poza pewien utarty w pewnych społecznościach schemat. Generalizując - i nie jest to wcale złośliwa uwaga - znaczyć to może, że w tym samym czasie na Celebes 77 procent kobiet smaży w domu naleśniki, podczas gdy w Kuala Lumpur jest to zaledwie 57 procent.
> Ilość kobiet kierowców w przypadkowo wybranej grupie może dać parę odpowiedzi dotyczących miejsca i uczestnictwa kobiety w danym społeczeństwie. Dane są mocno zgeneralizowane, to oczywiste - całkowita ich przypadkowość daje pewien obraz.
>
> Prowadzenie samochodu, jak powszechnie wiadomo, wiąże się z posiadaniem prawa jazdy, z przełamaniem pewnej bariery psychologicznej czy nawet strachu, przekonaniem męża, że nie rozbije auta przy parkowaniu &c &c &c. Tak więc wiąże się to z wyjściem poza pewien utarty w pewnych społecznościach schemat. Generalizując - i nie jest to wcale złośliwa uwaga - znaczyć to może, że w tym samym czasie na Celebes 77 procent kobiet smaży w domu naleśniki, podczas gdy w Kuala Lumpur jest to zaledwie 57 procent.
> Ilość kobiet kierowców w przypadkowo wybranej grupie może dać parę odpowiedzi dotyczących miejsca i uczestnictwa kobiety w danym społeczeństwie. Dane są mocno zgeneralizowane, to oczywiste - całkowita ich przypadkowość daje pewien obraz.
Gdy
później dotarłem do Bangkoku w królestwie Tajów (niedawny Syjam)
zauważyłem, że w dzień powszedni w podobnych warunkach jak w
Kuala Lumpur tylko 11 procent kierowców to kobiety. W świąteczny
weekend (akurat przypadały urodziny królowej) liczba ta spadła do
zaledwie 4 procent. Z czego to wynika? Wg mnie wynika to z tego, ze
rząd wspiera jednoślady motorowe, a samochody traktuje jak dobro
wysoce luksusowe i nakłada na nie bardzo wysokie podatki. W praktyce
wygląda to tak : - Jeździsz motorowerem to dajemy ci spokój, ale
jeśli chcesz kupić auto to zapłacisz za ten przywilej krocie.
Dlatego jeśli jakaś rodzina decyduje się na automobil, bo albo
chce wygodniej wozić dzieci albo li tylko chce pokazać sąsiadom
swój status społeczny, to najczęściej pozwala sobie na jeden
zaledwie samochód. Samochód jest traktowany jako rzecz bardzo cenna
i bardzo prestiżowa i dlatego bardzo się o niego dba. W ogólnej
opinii, która jak wnoszę z rozmów z mieszkańcami jest tu
powszechna - uważa się, że mężczyźni posiadają na drodze
lepszy refleks i dlatego kobiety - nie chcąc narażać tak cennego
dobra na uszkodzenie - zostawiają kierowanie właśnie im. Na
tutejszych miejskich drogach ze względu na duży chaos refleks jest
podstawą formą przetrwania.
Tak więc 9-go sierpnia znalazłem się w Bangkoku. Po przyjeździe od razu zadzwoniłem do paru ambasad ,w których będę musiał pozałatwiać pewne papiery. Okazało się, że z tych kilku ambasad - jedynie w polskiej był problem coś załatwić, bo pracownicy zrobili sobie długi weekend ze względu na urodziny królowej tajskiej. Nie za bardzo mnie to zdziwiło, tak więc zająłem się zwiedzaniem miasta i szukaniem budek ze smacznym jedzeniem.
Miasto wieczorem jest całe rozświetlone małymi lampkami, którymi są dekorowane drzewa - to też ze względu na święto. Przypomina to europejskie miasta przed świętami Bożego Narodzenia.
Jeden gest zwany tu wai jest wyjątkowy dla tej nacji. Wai to podziękowanie i przywitanie w jednym z rękoma złożonymi jak do modlitwy i lekkim skinieniem głowy. Dłonie przy tym lekko dotykają ust i nigdy nie widziałem, żeby dotknęły nosa. To bardzo elegancki i sympatyczny gest wyrażający szacunek dla drugiej osoby. Brak w tym geście jakiejkolwiek nachalności. Tajowie uczą się tego gestu od małego. Pani sprzątaczka, która sprząta w hostelu, w którym się zatrzymałem, przychodzi do pracy z trzyletnią córeczką, która też bardzo sprawnie wykonuje ten gest.
12 sierpnia, Bangkok
Tak więc 9-go sierpnia znalazłem się w Bangkoku. Po przyjeździe od razu zadzwoniłem do paru ambasad ,w których będę musiał pozałatwiać pewne papiery. Okazało się, że z tych kilku ambasad - jedynie w polskiej był problem coś załatwić, bo pracownicy zrobili sobie długi weekend ze względu na urodziny królowej tajskiej. Nie za bardzo mnie to zdziwiło, tak więc zająłem się zwiedzaniem miasta i szukaniem budek ze smacznym jedzeniem.
Miasto wieczorem jest całe rozświetlone małymi lampkami, którymi są dekorowane drzewa - to też ze względu na święto. Przypomina to europejskie miasta przed świętami Bożego Narodzenia.
Jeden gest zwany tu wai jest wyjątkowy dla tej nacji. Wai to podziękowanie i przywitanie w jednym z rękoma złożonymi jak do modlitwy i lekkim skinieniem głowy. Dłonie przy tym lekko dotykają ust i nigdy nie widziałem, żeby dotknęły nosa. To bardzo elegancki i sympatyczny gest wyrażający szacunek dla drugiej osoby. Brak w tym geście jakiejkolwiek nachalności. Tajowie uczą się tego gestu od małego. Pani sprzątaczka, która sprząta w hostelu, w którym się zatrzymałem, przychodzi do pracy z trzyletnią córeczką, która też bardzo sprawnie wykonuje ten gest.
12 sierpnia, Bangkok
Mam
pewien problem ze zrozumieniem tej kultury. Po pierwsze dlatego
, że język jest dla mnie całkowicie nieprzenikalny, a alfabet
nawet tym bardziej. Gdybym stworzył listę najbardziej trudnych dla
mnie alfabetów i umieścił na pierwszym miejscu język
amharski, to obawiam się, że tajski znalazłby się zaledwie
kilka miejsc niżej. Nie rozumiem co mieszkańcy do mnie mówią. Nie
czytam ich języka i czuje się tak, jak może się czuć analfabeta.
Patrzę się na pismo, ale jest to dla mnie jedynie ciąg nic nie
znaczących rysunków i znaków. Dlatego moja szansa na
poznanie Tajów jest bardzo mizerna. Jeśli rozmawiałbym z nimi po
angielsku, to od razu otrzymywałbym obraz kraju od ludzi
''skażonych'' obcymi wpływami. Z reguły jest też tak, że
przy słabej znajomości obcego języka - jak zauważyłem- ludzie
często mówią to, co powiedzieć umieją niż to, co powiedzieć
chcą. Jeśli zdarzy się, że mają te zdolności to często mogą
mniej lub bardziej przebarwiać. Tak jak w fizyce kwantowej
obserwacja obiektu nie jest możliwa bez światła - natomiast
najmniejszy foton zaburza naszą ocenę. Tak więc jestem
skazany na obserwacje Tajów z zakłóconej pozycji - pozycji
nieoznaczalności.
15 sierpnia, niedziela, Bangkok
Bardzo
często pada. W zasadzie codziennie ,dlatego zmuszony jestem
siedzieć w hostelu. Ponieważ nie mam internetu czytam książki,
które kupiłem niedawno w antykwariacie po około 2 pln za sztukę.
16-
sierpnia, Bangkok
W
Bangkoku można jeździć autobusami miejskimi za darmo, ale trzeba
wiedzieć do jakiego pojazdu wsiąść. Prawie każda linia ma
darmowy autobus, który oznaczony jest niebieskim paskiem na
przedniej szybie i napisem po tajsku. Komunikacja jednak działa
tutaj całkiem nieźle i jest bardzo tania. Dziewięć na dziesięć
linii jest prywatnych.
Sprzedawcy
jedzenia w budkach na ulicy podobno nie płacą podatków
dochodowych. Zamiast tego wpłacają pewnym ''grupom'' około 200 pln
miesięcznie za ochronę. To niedużo, bo taka budka jeśli jest
popularna ,przynosi około 10 tys pln zysku miesięcznie. Cena
jedzenia byłaby wielokrotnie wyższa gdyby została należycie - po
europejsku opodatkowana. Popularność budki rodzi się z jakości
jedzenia i cen. Konkurencja jest bardzo duża, a jakość jest na
bieżąco weryfikowana przez klientów. Jeśli pogorszy się w jednej
,to klienci pójdą jeść do sąsiada.
Żeby
otworzyć taki biznes trzeba tylko mieć chęci. Tajowie i tutejsi
Chińczycy cieszą się wolnością gospodarczą i nie muszą mieć
setki pozwoleń na założenie biznesu. Są to siły
wolnorynkowe, które kiedyś zbudowały wielkość Europy. Dziś
jednak w nowej Europie ta wolność gospodarcza nie jest już
rozumiana.
Ludzie
mało przywiązują wagi do wolności politycznej i nie uważają, że
oddanie raz na cztery lata głosu zmieni ich sytuacje.
Demokracja tajska działa od przewrotu do przewrotu, ale zachowuje
jest wolność gospodarczą.
17-28
sierpnia, Bangkok
Zmieniłem
plany i postanowiłem, że nie pojadę do Laosu, a zamiast tego
pojadę do Kambodży. Zmiana planów się zmaterializowała ponieważ
dzisiaj (24 sierpnia) pojechałem do kambodżańskiej ambasady i
wykupiłem wizę. Cała operacja trwała zaledwie 5 minut i
kosztowała 25 US dolarów papierowych.
Wtorek,
7 września '10, Bangkok
W jednej z budek z jedzeniem na ulicy
pin klao znalazłem skrzypłocza. Był jeszcze żywy, ale
ponieważ zasypany lodem - na wpół zahibernowany. Tuz przy
nim leżały jakieś ropuchy i jelita jakiegoś
niezidentyfikowanego zwierzęcia i dlatego bardzo łatwo mogłem go
przeoczyć. Nie mogłem sobie jednak odmówić, bo wiele
czasu może upłynąć zanim ponownie nadarzy się okazja
na zjedzenie skrzypłocza. Mało jest tam co prawda mięsa, ale to co
jest - jest bardzo dobrym i delikatnym jedzeniem.
Smak skrzypłocza już niedługo będzie tak znany ludziom jak
smak zupy żółwiowej, bekasa w żurawinie, albo pancernika
smażonego we własnej skorupie.
Powracam na
chwilę do bezpłatnych autobusów w Bangkoku. Kilka razy stałem
na przystanku i czekałem na nie - czasem nie pojawia się
żaden przez godzinę, ale czasem przyjeżdża ich cale
stado na raz. Dzisiaj na przykład - po godzinnym
oczekiwaniu przyjechały cztery bezpłatne numery 203. Zastanowiłem
się dlaczego tak źle to jest rozplanowane i popytałem ludzi
o co chodzi. Sprawa wygląda tak, że darmowe autobusy są podobno
ufundowane przez samego króla - JW Bhumibol'a Adulyadej'a. Król
widząc , ze w mieście jest sporo biedy zdecydował, że miasto
będzie miało autobusy dla biednych - darmowe, żeby
mogli się po tym rozległym mieście jakoś poruszać.
Do tego celu wybrane są autobusy bez klimatyzacji i raczej są
to żałosne graty - no ale jaka cena biletu taka jakość.
Dziś jeżdżą tymi autobusami wszyscy - nie tylko biedni
,chociaż kierowcy - jak się dowiedziałem - niechętnie
zabierają farangów czyli obcokrajowców. Mogę dopatrzyć się
tu jakiegoś sensu natomiast jest to trudne, gdy wiem, że autobusy
jeżdżą całą dobę, a ponieważ brak rozkładów jazdy,
często, żeby było raźniej, jeżdżą w grupach, co
jest niezrozumiałą stratą. Podobno muszą wyrobić
odpowiednią ilość okrążeń z czego są rozliczani później.
Jest to też oczywista konkurencja dla prywatnych przewoźników,
bo ludzie wolą jeździć za darmo nawet jeśli tracą przy tym
więcej czasu. Przy dobrym rozplanowaniu byłoby więcej
korzyści, a i JW król Bhumibol oszczędziłby trochę
pieniędzy.
No comments:
Post a Comment