1 października.
Jestem w Sajgonie. Droga z Kambodży
jest akceptowalnie męcząca. Podczas drogi przeprawiłem
się promem przez rzekę Mekong. Tuz po
przekroczeniu granicy lunął deszcz i padał przez kilka godzin
bardzo intensywnie. Na drodze od granicy do Sajgonu widziałem
kilka poważnych wypadków samochodowych. Tutaj przepisy
ruchu drogowego są jedynie sugestią. Nigdzie nie
widziałem tyle pojazdów jadących pod prąd jak tutaj, a
w ostatniej sekundzie salwujących się ucieczką na
chodnik. Jeśli na tym chodniku są piesi, to muszą
szybko odskoczyć, bo z pieszymi nie liczy się tu nikt. Kto
ma większy pojazd - dyktuje warunki na drodze. Sajgon
tętni życiem, a po ulicach chaotycznie, we
wszystkich możliwych kierunkach jeździ tysiące motorowerów.
Szerokie bulwary o francuskim charakterze cały
czas przypominają o historii miasta. Ten widok
tysięcy jednośladów na szerokim bulwarze jest dość ciekawy. Na
bulwarach porozwieszane są różne czerwone flagi z
symbolami gwiazd albo sierpa i młota. Tylko to jednak sugeruje,
że oficjalnie Wietnam jest krajem komunistycznym. Dotyczy
to jednak tylko polityki. Gospodarka, a szczególnie mały
biznes - tak jak w Chinach i innych krajach Indochin – wygląda, że
nie jest mocno regulowany, a cena zależy tylko o sprzedającego i
kupującego. Zresztą z tym komunizmem w Wietnamie jest - jak
sądzę - tak jak z kapitalizmem i demokracją w Unii Europejskiej.
Oficjalnie oczywiście. Przed przyjazdem tutaj
mówiono mi: to miasto jest bardzo drogie, być może jedno z
najdroższych miast w Indochinach. Zauważam jednak , że nie jest to
prawda. Przeciwnie – uważam, że jest tu przyjemnie tanio.
Drogo – tanio - wygląda to na operowanie pojęciami
względnymi, ale porównuję tutejsze ceny zarówno do
Malajów,Tajlandii i Kambodży ciągle uważając, że jest tanio.
Jest tu problem z prądem, który
jest odłączany na wiele godzin. Dziś (2-go października)
obudziłem się w nocy, ponieważ odłączono prąd, a tym samym
przestały działać wentylatory i w pokoju zrobiło się bardzo
duszno i gorąco. Dlatego w całym hotelu było kompletnie ciemno.
Zasilanie wróciło dopiero o godzinie 15-tej. Podobno zdarza się to
bardzo często w tym rejonie miasta (mieszkam w centrum).
9
października, sobota, środkowy Wietnam, Hue.
Wietnamczycy
mają taki stosunek do tego miasta jak Polacy do Krakowa. Kulturowość
i tradycje związane z miastem Hue przeciwstawiane są
wielkomiejskości zarówno Sajgonu jak i Hanoi. Znajduje się tu
siedziba dawnych królów, którą podziwia każdy mieszkanie, ale we
mnie nie dość, że nie wzbudziła wielkiego zachwytu, to może
nawet trochę rozczarowała. Miasto wygląda jak większość
posowieckich miast. Ponieważ niedaleko stąd była linia
demarkacyjna Wietnamu miasto było podczas ostatniej wojny kilka razy
solidnie niszczone i tym właśnie mieszkańcy tłumaczą większość
, jeśli nie wszelkie jego dzisiejsze ułomności. Ludzie są jednak
bardzo mili i całkiem dobrze się tu czuję.
Na
ulicy w centrum widziałem dzisiaj jak jeden z tysiąca motocykli
zderzył się z jedną z tysięcy turystek (jak się później
okazało z Anglii). Nic się jej nie stało ale krzyku było co
niemiara, a chwilę później mocna awantura z kierowcą, straszenie
milicją, konsulatem, że ona mu jeszcze pokaże i że będzie go
skarżyć o duże odszkodowanie i , że go zniszczy i puści z
torbami. Typowe strzelanie z fuzji do wróbla. Było to wszystko i
śmieszne i żałosne, chociaż pewnie nie dla Wietnamczyka, który
mógł się spodziewać wszystkiego najgorszego po takiej histeryczce
z Zachodu. Poza tym tych jej krzyków i gróźb - jak sądzę- nikt i
tak nie zrozumiał, bo krzyczała po angielsku na dodatek z silnym
akcentem londyńskim. Tak się złożyło, że widziałem całą
akcję i to, że ta kobieta przebiegała przez jezdnię tam, gdzie
nie powinna. Być może i ona i kierowca się trochę zagapili -
natomiast wina była zdecydowanie po jej stronie. Zobaczyła mnie i
podeszła wykrzykując (nie mówiąc ale krzycząc), że bierze mnie
na świadka całego zajścia. Odpowiedziałem, że jak najbardziej -
mogę złożyć zeznanie, ale zgodnie z tym, co widziałem będę
zmuszony potwierdzić jej winę. Gdy to usłyszała powiedziała, że
już mnie nie chce na świadka i żebym już odszedł z miejsca
stłuczki. Cały ten cyrk zrobiła na oczach kilku tuzinów lokalnych
gapiów. Takie wzorce zachowania Europejczycy coraz częściej
przenoszą na inne kontynenty. Niestety to jest niepokojąca i trwała
tendencja, która staje się typowym zachowaniem ‘'postępowych'’
Europejczyków. Dlaczego tak się dzieje łatwo mi wywnioskować,
ale nie będę się oddawał tutaj tym dywagacjom.
Gdy później byłem w Hanoi, przy
moim hotelu w centrum widziałem stłuczkę dwóch motorów. Po
oględzinach dwaj Wietnamczycy sami ustalili kwotę pieniędzy na
jaką wycenili szkodę. Było trochę krzyku, ale w końcu pieniądze
przeszły z ręki do ręki i po pięciu minutach sprawa była
zakończona, a ludzie rozeszli się w zgodzie. Jest oczywiste, że
turyści z krajów Zachodu - jak w tym przypadku wymienionym
wcześniej - nie umieją się znaleźć w tej rzeczywistości. Dla
tej Angielki nawet błaha sprawa nie może być zamknięta bez
protokołów, policjantów, sądów, prokuratorów, firm
ubezpieczeniowych i obsługujących to wszystko rzeszy urzędników i
tomów akt. Często to wszystko tylko po to , żeby ‘'wyciągnąć'’
pieniądze jako odszkodowanie. Myślę, że ta kobieta w ogóle
nawet nie dopuściła do siebie, że taką błahą sprawę można
rozwiązać samemu. Dziś na Zachodzie im bardziej skomplikuje się
spraw - tym więcej ludzi na tym zarobi. Pomijana jest całkowicie
dawna zasada, że dwóch ludzi może się ze sobą dogadać bez
‘'pomocy’' wyżej wymienionych służb. Pomiędzy dwoma
zainteresowanymi osobami w każdej dziedzinie życia ‘'nowoczesne’'
państwo musi przecież postawić wiele znaczących przeszkód i
biurokratów różnej maści, co bardzo zwiększa koszty obsługi
takich nieważnych zajść. Wietnam pomimo doklejonej ‘'łatki'’
komunizmu - na razie funkcjonuje inaczej i z tego co zdołałem
zaobserwować- ludzie jeszcze przez kilka, a może kilkanaście lat
będą mieli szanse sami rozwiązywać niektóre swoje sprawy, które
nie kwalifikują się do udziału wszechobecnego i nachalnego
państwa.
Przechodzenie
przez ulicę w każdym mieście w Wietnamie wymaga pewnej sztuki,
ponieważ mało kto respektuje światła , a ruch jest duży i
chaotyczny. Zauważyłem jak to robią krajowcy i najlepiej
przechodzić bardzo powoli, krok po kroku, stałym tempem - dając
się wymijać motocyklistom według ich uznania. Taki wolny,
jednostajny i przewidywalny chód powoduje, że motocykliści mają
czas ocenić moją pozycję na ulicy i wyminąć (ominąć) mnie z
którejś strony. Nie zwalniają przy wymijaniu, a czasem bez mała
ocierają się o przechodniów ale pozwala to jednak jakoś uniknąć
kraksy. Gdybym przebiegał przez ulicę byle szybciej - wielu z nich
nie zdążyło by zmienić toru jazdy. Przyznaję, że nie lubię
tego chaosu na drogach, ale to ja mam się dostosować, bo oni są u
siebie i niech jeżdżą jak im wygodniej. Zresztą uważam, że ten
sposób jazdy i wszechobecne trąbienie klaksonami jest tak głęboko
w ich naturze, że nie widzę szansy na zmianę tych przyzwyczajeń.
Jestem przekonany , ze taki będzie ruch uliczny w tym kraju przez
wiele następnych pokoleń i nie zmieni tego turysta z Zachodu. I
dobrze, niech Wietnam zostanie Wietnamem, a nie drugą Unią
Europejską. W przeciwnym razie podróżowanie straciłoby sens.
10
października, niedziela.
O
świcie wyjechałem z Hue i po ponad pięciu godzinach w powolnym,
lokalnym pociągu dotarłem do miasta Dong Hoi. Po drodze
przekroczyłem starą linię demarkacyjną i tym samym wjechałem do
Wietnamu północnego. Wietnam północny jest kompletnie innym
krajem. Widać to na każdym kroku. Wydaje mi się jakbym dziś
cofnął się o kilkanaście lat. Na ulicach prawie pusto i brak
tysięcy motorów. Jest tu o wiele biedniej niż na południu.
Brak
charakterystycznego dla południa Wietnamu zgiełku i chaosu. Prawie
nie widać turystów. Ogólnie miasto jest ponure i przypomina mi
otępiale osady argentyńskie w Patagonii.
Poniedziałek,
11 października. Późny wieczór. Pada deszcz ,a od wschodu
nadciąga burza.
O
drodze do Vinh w północnym Wietnamie i o Aodai czyli tradycyjnym
ubraniu kobiecym.
Dziś
zrobiłem sobie pobudkę o 4 rano, żeby wyrobić się na pociąg na
5.20 do oddalonego zaledwie o 200 kilometrów miasta Vinh. O 5 rano
byłem na dworcu, ale okazało się, że pociąg spóźnił się 4
godziny. Zerwać się przed świtem tylko po to, żeby kolejne parę
godzin spędzić na dworcu - to nie jest zbyt przyjemna afera. O 9
rano wyruszyłem, ale po około godzinie pociąg zatrzymał się w
polu, żeby przepuścić maszynę nadjeżdżającą z naprzeciwka.
Ten postój trwał 4 godziny, po czym rzeczywiście przejechał jakiś
pociąg zwalniając tor. Kolejne 4 godziny potrzebowałem, żeby
dojechać do celu, ponieważ pociąg często zwalniał do kilku
kilometrów na godzinę - szczególnie przejeżdżając przez mosty.
Zamiast dojechać do Vinh tak jak planowałem - około 9 rano -
dotarłem tam dopiero o 18-stej i byłem nader wyczerpany, tak więc
jedynie poszedłem na miasto, kupiłem coś do jedzeni, a później
zamknąłem się w pokoju hotelowym wywieszając tabliczkę ‘'nie
przeszkadzać'’. Na miasto po raz drugi poszedłem o ósmej
wieczorem, gdy trochę udało mi się odpocząć. To miasto - jeśli
chodzi o architekturę i organizację - jest powtórką z dnia
wczorajszego. Niezmiennie jednak ludzie są bardzo sympatyczni i jest
to kolejne miejsce w tym kraju, w którym całkiem dobrze się czuję
i nie zmienia tego nawet niewydolna kolej żelazna. Zauważyłem, że
ludzie częściej umieją powiedzieć parę zdań po niemiecku niż
po angielsku. Myślę, że to wynik emigracji do Niemiec, który to
kierunek być może w tym rejonie jest najbardziej popularny.
Pani
recepcjonistka w hotelu przyjęła mnie w stożkowym kapeluszu i w
białym, jedwabnym Aodai
czyli
narodowym stroju wietnamskim, w którym kobiety wyglądają bardzo
przyjemnie. Dzisiaj z kilkoma osobami rozmawiałem na temat tego
stroju, żeby coś więcej się dowiedzieć z pierwszej ręki i - jak
widzę - temat jest równie rozległy jak kimono w Japonii.
Aodai
składa się z jedwabnej góry z dwoma połami podobnymi do tych,
jakie są w naszych męskich frakach, z tym że tutaj są te poły
zarówno z przodu jak i z tylu i sięgają za kolana, a często do
kostek. Do tego dochodzą spodnie także z satyny albo z jedwabiu.
Najczęściej spotyka się białe, ale na odpowiednie uroczystości
są też inne kolory - głównie poza białym - czerwień i błękit.
Widzę,
że w tym mieście aodai jest bardzo popularne. Nawet w tradycyjnym
Hue nie widziałem aodai tak często, a mam podstawy by sądzić, że
zauważyłbym je, bo z reguły rzuca się to w oczy. Także w
Sajgonie nie widziałem wiele tak ubranych kobiet. (Jak się później
miało okazać - w Hanoi też nie jest to powszechny strój)
Samo
aodai - jak się później dowiedziałem - to nie jest jedynie
odświętny ubiór. Jest kwintesencją ‘'wietnamskości’'.
Wietnamczycy wiążą z tym ubiorem wiele swoich cech i dają tym
samym sygnał mentalnej wspólnoty narodowej i kulturowej.
Ta
ważna tradycja już prawie została poświęcona na ołtarzu
nowoczesności i zaginęła, ale jednak w latach 90-tych XX wieku
powróciła i - jak widzę na ulicach miast - staje się na powrót
cechą identyfikującą pewne wietnamskie wartości. Pewne detale się
jednak zmieniły. W poprzednich wiekach zakładano na siebie nawet
pięć warstw materiału (satyny albo jedwabiu), co wyznaczało
status społeczny, ale miało także znaczenie kulturowe, a nawet
kosmologiczne. Na dodatek kryło też w sobie pewne przesądy
dotyczące zdrowia, bogactwa i ogólnego powodzenia. Dziś - jak
zauważyłem - jest to zaledwie jedna warstwa cienkiego jedwabiu
zarzucona na ciało ale wątpię, żeby akurat ta zmiana komuś
przeszkadzała. Mężczyznom na pewno nie, a i dla samych kobiet
wygodniej jest zakładać jedną warstwę zamiast pięciu biorąc pod
uwagę upalną wietnamską pogodę. Pomimo tych zmian, w dalszym
ciągu jest to subtelny i elegancki ubiór.
Aktualnie
noszenie aodai jest częste w oficjalnych wydarzeniach w
korporacjach, w urzędach i szkołach wyższych. Poza tym jest
oficjalnym ubiorem kobiet w liniach lotniczych. Ślub jest ważną
okazją do założenia tego ubrania. Obsługa hotelu na przykład -
zakładając aodai - daje wyraz poszanowania pewnych wartości i
tradycji ale też szacunku. Sam ubiór jest podobno bardzo niewygodny
w noszeniu, utrudnia ruchy, trudno w nim pracować i cały czas
‘'przypomina'’ o sobie. I właśnie ten brak wygody i
to'‘przypominanie o sobie'’ ma być tak wielką zaletą aodai.
Kobiety - jak same mi tłumaczyły - z chęcią je zakładają, bo
czują swoistą magię tego ubioru. Poza tym mają oczywistą
świadomość zalet jakie ze sobą niesie, od zwiększenia
atrakcyjności fizycznej zaczynając, a na szeroko pojętym szacunku
kończąc.
Jedna
z kobiet, z którymi dziś rozmawiałem objaśniła mi kilka spraw
dotyczących zarówno aodai , jak i Wietnamczyków. Sama mieszkała
przez kilka lat w Niemczech i dlatego pozwoliła sobie na ocenę z
punktu widzenia wietnamskiej emigracji. Nie cytuję jej, bo nie
pamiętam dokładnie ale taki oto obraz wyłonił się z jej słów:
-----
dla wietnamskiego emigranta w Ameryce, w Europie, czy choćby w
Polsce - aodai oznacza tęsknotę za swoim krajem, swoimi stronami,
często za wsią, bo przeważa tu charakter i mentalność wiejska.
Oznacza nostalgię za podmokłymi zielonymi polami ryżowymi, gwarnym
targiem rybnym, owocami w plecionym koszyku. Te zniekształcone przez
emigracyjną odległość i wyidealizowane przez upływ czasu
wspomnienia z biednego ale starego, dobrego Wietnamu zawsze mają
zbieżny punkt. To spersonalizowana wietnamska dusza, która prawie
zawsze przybiera postać kobiety ubranej w aodai.
Aodai
jednak - trzeba pamiętać- dopiero od niedawna jest ubiorem
dostępnym dla ogółu i trochę trudno mi sobie wyobrazić ubogą
wieśniaczkę w jedwabiach. No ale to jest tak, jak napisałem wyżej
- obraz arkadyjski, wysoce wyidealizowany i dlatego pewnie nie
przeszkadza to Wietnamczykom – być może błędnie - utożsamiać
całą wietnamską
psyche z
Aodai.
Dopiero
dzisiaj zacząłem trochę rozumieć Wietnam.
12
października,
Rano
wyjechałem z Vinh i tym razem autobusem pojechałem do Hanoi. W
autobusie brak miejsc siedzących. Zamiast tego są trzy rzędy
foteli tak rozłożonych, że przypominają łóżka. Jest to całkiem
wygodny sposób podróżowania. W Ameryce Łacińskiej za luksus
uchodzą autobusy coche
cama, które
jednak w porównaniu z tutejszymi są o wiele gorsze. Problemem tu
jest jedynie fatalny stan dróg. Dziś przejechałem niecałe 300
kilometrów, ale znów zajęło to bardzo dużo czasu. Dziewięć
godzin, ponieważ trzy godziny autobus stał w korku, żeby
przejechać tunel o długości ledwie stu metrów.
Kierowca
musiał się uważać za kierowce Formuły 1 , bo tam gdzie tylko
mógł - głównie przed samym Hanoi, gdzie zaczyna się lepsza droga
- jechał jak szalony i ryzyko wypadku było całkiem spore. Jeśli
będzie to tylko możliwe, to następnym razem wybiorę pociąg,
który jest bezpieczniejszy.
Już
po zmroku dotarłem do Hanoi. Wychodząc z dworca zostałem
zaatakowany przez dziesiątki taksówkarzy. Tak agresywnie każdy
mnie ciągnął do swojej taksówki, że było to mało przyjemne.
Wybrałem jednak jedną taksę dość szybko, bo atmosfera była
trudna. Rosjaninowi, z którym razem jechaliśmy autobusem, podarli
koszulę, a jeden z panów taksówkarzy nie chcąc zaakceptować
jego odmowy kopnął go w plecy i zanosiło się na większą
awanturę. W ostatniej chwili Rosjanin wskoczył w do mojej taksówki
i razem odjechaliśmy z dworca. Tak więc pierwsze wrażenie w Hanoi
jest bardzo negatywne - ale tylko pierwsze. Teraz już się
zainstalowałem w hotelu w centrum, wziąłem kąpiel, zjadłem w
restauracji pizze z zakalcem, wypiłem do tego lokalne piwo i
wszystko zaczęło powoli lepiej wyglądać. Dziś jednak wcześniej
się planuję położyć spać, żeby w końcu trochę wypocząć, bo
czuję że ostatnio ciągle jestem w biegu.
13-14
października,
Dwa
dni w Hanoi. Zorganizowałem w tym czasie wyjazd (niestety autobusem)
do Land Son, miasta położonego nieopodal granicy z Chinami.
Wyruszam jutro rano (15-go). Poza tym nie mogę się pochwalić
przesadną aktywnością.
Poszedłem
na targ, tam gdzie kupić i sprzedać można wszystko, co podpowiada
wyobraźnia. Lubię chodzić na targi, bo tam jest prawdziwy obraz
miasta i jego mieszkańców. W Hanoi każdy metr kwadratowy
powierzchni targu jest wykorzystany na to, żeby upchnąć tam
jeszcze kilka czerwonych, chińskich lampionów, jeszcze parę
ubranek dziecięcych albo jeszcze kilka owoców mango. Wszystko na
sprzedaż. Wokół stoisk tętni codzienne życie mieszkańców. Gdy
tam byłem - właśnie rozstawiane były stoliki przy, których
sprzedający jadają wspólne posiłki nie spuszczając z oka swojego
kramiku. Wszędzie kręciły się małe, kilkuletnie dzieci, które
jak tylko umieją pomagają rodzicom w prowadzeniu kramu. Często
taki kram angażuje całe kilkupokoleniowe rodziny i być może jest
jedynym źródłem utrzymania. Do tego wszędzie słychać klaksony
motorów, krzyki sprzedawców owoców i dzwonki ryksiarzy. Wszędzie
czuć zapachy gotowanego na ulicy jedzenia, widać wydobywającą się
z kotłów gęstą parę, a czasem przeszyje nozdrza ostry dym z
opiekanych na ogniu kurczów. Gdzie nie spojrzeć jest gwarno,
tłoczno i kolorowo.
Przechodząc
jedną z takich uliczek zwróciłem uwagę na galerię rysunku.
Galeria była wbita pomiędzy stoiska z jakimiś tanimi, tandetnym
ubraniami. Otoczona była z każdej strony gwarem, chaosem targu i
tysiącem barw sąsiednich straganów. W środku, poza szkicami
bezimiennych ludzi, nie było nikogo. Spokojna sepia galerii bardzo
mocno kontrastowała z tym otaczającym ją kiczem. Spodobał mi się
ten - tak charakterystyczny dla tego miasta - kontrast i dlatego
zrobiłem zdjęcie tej galerii.
No comments:
Post a Comment