Tuesday, 21 March 2017

Wietnam

 


1 października.  
Jestem w Sajgonie. Droga z Kambodży jest akceptowalnie   męcząca. Podczas drogi przeprawiłem się promem   przez rzekę Mekong. Tuz po przekroczeniu granicy lunął deszcz i padał przez kilka godzin bardzo intensywnie. Na drodze od granicy do Sajgonu widziałem kilka   poważnych wypadków samochodowych. Tutaj przepisy ruchu drogowego są jedynie   sugestią. Nigdzie nie widziałem tyle pojazdów jadących pod prąd jak tutaj, a w  ostatniej sekundzie salwujących się ucieczką na chodnik. Jeśli na tym chodniku  są piesi, to muszą szybko odskoczyć, bo z pieszymi nie liczy się tu nikt. Kto ma  większy pojazd - dyktuje warunki na drodze. Sajgon tętni życiem, a po ulicach   chaotycznie, we wszystkich możliwych kierunkach jeździ tysiące motorowerów. Szerokie    bulwary o francuskim charakterze cały czas przypominają o historii miasta. Ten    widok tysięcy jednośladów na szerokim bulwarze jest dość ciekawy. Na bulwarach porozwieszane są różne czerwone  flagi z symbolami gwiazd albo sierpa i młota. Tylko to jednak sugeruje, że  oficjalnie Wietnam jest krajem komunistycznym. Dotyczy to jednak tylko  polityki. Gospodarka, a szczególnie mały biznes - tak jak w Chinach i innych krajach Indochin – wygląda, że nie jest mocno regulowany, a cena zależy tylko o sprzedającego i kupującego.  Zresztą z tym komunizmem w Wietnamie jest - jak sądzę - tak jak z kapitalizmem i demokracją w Unii Europejskiej.  Oficjalnie oczywiście.  Przed   przyjazdem tutaj mówiono mi: to miasto jest bardzo drogie, być może jedno z najdroższych miast w Indochinach. Zauważam jednak , że nie jest to prawda.  Przeciwnie – uważam, że jest tu przyjemnie tanio. Drogo – tanio - wygląda to na  operowanie pojęciami względnymi, ale porównuję tutejsze ceny zarówno do Malajów,Tajlandii i Kambodży ciągle uważając, że jest tanio.
Jest tu problem  z prądem, który jest odłączany na wiele godzin. Dziś (2-go października) obudziłem się w nocy, ponieważ odłączono prąd, a tym samym przestały działać wentylatory i w pokoju zrobiło się bardzo duszno i gorąco. Dlatego w całym hotelu było kompletnie ciemno. Zasilanie wróciło dopiero o godzinie 15-tej. Podobno zdarza się to bardzo często w tym rejonie miasta (mieszkam w centrum).
9 października, sobota, środkowy Wietnam, Hue.

Wietnamczycy mają taki stosunek do tego miasta jak Polacy do Krakowa. Kulturowość i tradycje związane z miastem Hue przeciwstawiane są wielkomiejskości zarówno Sajgonu jak i Hanoi. Znajduje się tu siedziba dawnych królów, którą podziwia każdy mieszkanie, ale we mnie nie dość, że nie wzbudziła wielkiego zachwytu, to może nawet trochę rozczarowała. Miasto wygląda jak większość posowieckich miast. Ponieważ niedaleko stąd była linia demarkacyjna Wietnamu miasto było podczas ostatniej wojny kilka razy solidnie niszczone i tym właśnie mieszkańcy tłumaczą większość , jeśli nie wszelkie jego dzisiejsze ułomności. Ludzie są jednak bardzo mili i całkiem dobrze się tu czuję.

Na ulicy w centrum widziałem dzisiaj jak jeden z tysiąca motocykli zderzył się z jedną z tysięcy turystek (jak się później okazało z Anglii). Nic się jej nie stało ale krzyku było co niemiara, a chwilę później mocna awantura z kierowcą, straszenie milicją, konsulatem, że ona mu jeszcze pokaże i że będzie go skarżyć o duże odszkodowanie i , że go zniszczy i puści z torbami. Typowe strzelanie z fuzji do wróbla. Było to wszystko i śmieszne i żałosne, chociaż pewnie nie dla Wietnamczyka, który mógł się spodziewać wszystkiego najgorszego po takiej histeryczce z Zachodu. Poza tym tych jej krzyków i gróźb - jak sądzę- nikt i tak nie zrozumiał, bo krzyczała po angielsku na dodatek z silnym akcentem londyńskim. Tak się złożyło, że widziałem całą akcję i to, że ta kobieta przebiegała przez jezdnię tam, gdzie nie powinna. Być może i ona i kierowca się trochę zagapili - natomiast wina była zdecydowanie po jej stronie. Zobaczyła mnie i podeszła wykrzykując (nie mówiąc ale krzycząc), że bierze mnie na świadka całego zajścia. Odpowiedziałem, że jak najbardziej - mogę złożyć zeznanie, ale zgodnie z tym, co widziałem będę zmuszony potwierdzić jej winę. Gdy to usłyszała powiedziała, że już mnie nie chce na świadka i żebym już odszedł z miejsca stłuczki. Cały ten cyrk zrobiła na oczach kilku tuzinów lokalnych gapiów. Takie wzorce zachowania Europejczycy coraz częściej przenoszą na inne kontynenty. Niestety to jest niepokojąca i trwała tendencja, która staje się typowym zachowaniem ‘'postępowych'’ Europejczyków. Dlaczego tak się dzieje łatwo mi wywnioskować, ale nie będę się oddawał tutaj tym dywagacjom.

Gdy później byłem w Hanoi, przy moim hotelu w centrum widziałem stłuczkę dwóch motorów. Po oględzinach dwaj Wietnamczycy sami ustalili kwotę pieniędzy na jaką wycenili szkodę. Było trochę krzyku, ale w końcu pieniądze przeszły z ręki do ręki i po pięciu minutach sprawa była zakończona, a ludzie rozeszli się w zgodzie. Jest oczywiste, że turyści z krajów Zachodu - jak w tym przypadku wymienionym wcześniej - nie umieją się znaleźć w tej rzeczywistości. Dla tej Angielki nawet błaha sprawa nie może być zamknięta bez protokołów, policjantów, sądów, prokuratorów, firm ubezpieczeniowych i obsługujących to wszystko rzeszy urzędników i tomów akt. Często to wszystko tylko po to , żeby ‘'wyciągnąć'’ pieniądze jako odszkodowanie. Myślę, że ta kobieta w ogóle nawet nie dopuściła do siebie, że taką błahą sprawę można rozwiązać samemu. Dziś na Zachodzie im bardziej skomplikuje się spraw - tym więcej ludzi na tym zarobi. Pomijana jest całkowicie dawna zasada, że dwóch ludzi może się ze sobą dogadać bez ‘'pomocy’' wyżej wymienionych służb. Pomiędzy dwoma zainteresowanymi osobami w każdej dziedzinie życia ‘'nowoczesne’' państwo musi przecież postawić wiele znaczących przeszkód i biurokratów różnej maści, co bardzo zwiększa koszty obsługi takich nieważnych zajść. Wietnam pomimo doklejonej ‘'łatki'’ komunizmu - na razie funkcjonuje inaczej i z tego co zdołałem zaobserwować- ludzie jeszcze przez kilka, a może kilkanaście lat będą mieli szanse sami rozwiązywać niektóre swoje sprawy, które nie kwalifikują się do udziału wszechobecnego i nachalnego państwa.

Przechodzenie przez ulicę w każdym mieście w Wietnamie wymaga pewnej sztuki, ponieważ mało kto respektuje światła , a ruch jest duży i chaotyczny. Zauważyłem jak to robią krajowcy i najlepiej przechodzić bardzo powoli, krok po kroku, stałym tempem - dając się wymijać motocyklistom według ich uznania. Taki wolny, jednostajny i przewidywalny chód powoduje, że motocykliści mają czas ocenić moją pozycję na ulicy i wyminąć (ominąć) mnie z którejś strony. Nie zwalniają przy wymijaniu, a czasem bez mała ocierają się o przechodniów ale pozwala to jednak jakoś uniknąć kraksy. Gdybym przebiegał przez ulicę byle szybciej - wielu z nich nie zdążyło by zmienić toru jazdy. Przyznaję, że nie lubię tego chaosu na drogach, ale to ja mam się dostosować, bo oni są u siebie i niech jeżdżą jak im wygodniej. Zresztą uważam, że ten sposób jazdy i wszechobecne trąbienie klaksonami jest tak głęboko w ich naturze, że nie widzę szansy na zmianę tych przyzwyczajeń. Jestem przekonany , ze taki będzie ruch uliczny w tym kraju przez wiele następnych pokoleń i nie zmieni tego turysta z Zachodu. I dobrze, niech Wietnam zostanie Wietnamem, a nie drugą Unią Europejską. W przeciwnym razie podróżowanie straciłoby sens.




10 października, niedziela.

O świcie wyjechałem z Hue i po ponad pięciu godzinach w powolnym, lokalnym pociągu dotarłem do miasta Dong Hoi. Po drodze przekroczyłem starą linię demarkacyjną i tym samym wjechałem do Wietnamu północnego. Wietnam północny jest kompletnie innym krajem. Widać to na każdym kroku. Wydaje mi się jakbym dziś cofnął się o kilkanaście lat. Na ulicach prawie pusto i brak tysięcy motorów. Jest tu o wiele biedniej niż na południu.
Brak charakterystycznego dla południa Wietnamu zgiełku i chaosu. Prawie nie widać turystów. Ogólnie miasto jest ponure i przypomina mi otępiale osady argentyńskie w Patagonii.




Poniedziałek, 11 października. Późny wieczór. Pada deszcz ,a od wschodu nadciąga burza.

O drodze do Vinh w północnym Wietnamie i o Aodai czyli tradycyjnym ubraniu kobiecym.

Dziś zrobiłem sobie pobudkę o 4 rano, żeby wyrobić się na pociąg na 5.20 do oddalonego zaledwie o 200 kilometrów miasta Vinh. O 5 rano byłem na dworcu, ale okazało się, że pociąg spóźnił się 4 godziny. Zerwać się przed świtem tylko po to, żeby kolejne parę godzin spędzić na dworcu - to nie jest zbyt przyjemna afera. O 9 rano wyruszyłem, ale po około godzinie pociąg zatrzymał się w polu, żeby przepuścić maszynę nadjeżdżającą z naprzeciwka. Ten postój trwał 4 godziny, po czym rzeczywiście przejechał jakiś pociąg zwalniając tor. Kolejne 4 godziny potrzebowałem, żeby dojechać do celu, ponieważ pociąg często zwalniał do kilku kilometrów na godzinę - szczególnie przejeżdżając przez mosty. Zamiast dojechać do Vinh tak jak planowałem - około 9 rano - dotarłem tam dopiero o 18-stej i byłem nader wyczerpany, tak więc jedynie poszedłem na miasto, kupiłem coś do jedzeni, a później zamknąłem się w pokoju hotelowym wywieszając tabliczkę ‘'nie przeszkadzać'’. Na miasto po raz drugi poszedłem o ósmej wieczorem, gdy trochę udało mi się odpocząć. To miasto - jeśli chodzi o architekturę i organizację - jest powtórką z dnia wczorajszego. Niezmiennie jednak ludzie są bardzo sympatyczni i jest to kolejne miejsce w tym kraju, w którym całkiem dobrze się czuję i nie zmienia tego nawet niewydolna kolej żelazna. Zauważyłem, że ludzie częściej umieją powiedzieć parę zdań po niemiecku niż po angielsku. Myślę, że to wynik emigracji do Niemiec, który to kierunek być może w tym rejonie jest najbardziej popularny.

Pani recepcjonistka w hotelu przyjęła mnie w stożkowym kapeluszu i w białym, jedwabnym Aodai czyli narodowym stroju wietnamskim, w którym kobiety wyglądają bardzo przyjemnie. Dzisiaj z kilkoma osobami rozmawiałem na temat tego stroju, żeby coś więcej się dowiedzieć z pierwszej ręki i - jak widzę - temat jest równie rozległy jak kimono w Japonii.

Aodai składa się z jedwabnej góry z dwoma połami podobnymi do tych, jakie są w naszych męskich frakach, z tym że tutaj są te poły zarówno z przodu jak i z tylu i sięgają za kolana, a często do kostek. Do tego dochodzą spodnie także z satyny albo z jedwabiu. Najczęściej spotyka się białe, ale na odpowiednie uroczystości są też inne kolory - głównie poza białym - czerwień i błękit.
Widzę, że w tym mieście aodai jest bardzo popularne. Nawet w tradycyjnym Hue nie widziałem aodai tak często, a mam podstawy by sądzić, że zauważyłbym je, bo z reguły rzuca się to w oczy. Także w Sajgonie nie widziałem wiele tak ubranych kobiet. (Jak się później miało okazać - w Hanoi też nie jest to powszechny strój)

Samo aodai - jak się później dowiedziałem - to nie jest jedynie odświętny ubiór. Jest kwintesencją ‘'wietnamskości’'. Wietnamczycy wiążą z tym ubiorem wiele swoich cech i dają tym samym sygnał mentalnej wspólnoty narodowej i kulturowej.
Ta ważna tradycja już prawie została poświęcona na ołtarzu nowoczesności i zaginęła, ale jednak w latach 90-tych XX wieku powróciła i - jak widzę na ulicach miast - staje się na powrót cechą identyfikującą pewne wietnamskie wartości. Pewne detale się jednak zmieniły. W poprzednich wiekach zakładano na siebie nawet pięć warstw materiału (satyny albo jedwabiu), co wyznaczało status społeczny, ale miało także znaczenie kulturowe, a nawet kosmologiczne. Na dodatek kryło też w sobie pewne przesądy dotyczące zdrowia, bogactwa i ogólnego powodzenia. Dziś - jak zauważyłem - jest to zaledwie jedna warstwa cienkiego jedwabiu zarzucona na ciało ale wątpię, żeby akurat ta zmiana komuś przeszkadzała. Mężczyznom na pewno nie, a i dla samych kobiet wygodniej jest zakładać jedną warstwę zamiast pięciu biorąc pod uwagę upalną wietnamską pogodę. Pomimo tych zmian, w dalszym ciągu jest to subtelny i elegancki ubiór.
Aktualnie noszenie aodai jest częste w oficjalnych wydarzeniach w korporacjach, w urzędach i szkołach wyższych. Poza tym jest oficjalnym ubiorem kobiet w liniach lotniczych. Ślub jest ważną okazją do założenia tego ubrania. Obsługa hotelu na przykład - zakładając aodai - daje wyraz poszanowania pewnych wartości i tradycji ale też szacunku. Sam ubiór jest podobno bardzo niewygodny w noszeniu, utrudnia ruchy, trudno w nim pracować i cały czas ‘'przypomina'’ o sobie. I właśnie ten brak wygody i to'‘przypominanie o sobie'’ ma być tak wielką zaletą aodai. Kobiety - jak same mi tłumaczyły - z chęcią je zakładają, bo czują swoistą magię tego ubioru. Poza tym mają oczywistą świadomość zalet jakie ze sobą niesie, od zwiększenia atrakcyjności fizycznej zaczynając, a na szeroko pojętym szacunku kończąc.

Jedna z kobiet, z którymi dziś rozmawiałem objaśniła mi kilka spraw dotyczących zarówno aodai , jak i Wietnamczyków. Sama mieszkała przez kilka lat w Niemczech i dlatego pozwoliła sobie na ocenę z punktu widzenia wietnamskiej emigracji. Nie cytuję jej, bo nie pamiętam dokładnie ale taki oto obraz wyłonił się z jej słów:

----- dla wietnamskiego emigranta w Ameryce, w Europie, czy choćby w Polsce - aodai oznacza tęsknotę za swoim krajem, swoimi stronami, często za wsią, bo przeważa tu charakter i mentalność wiejska. Oznacza nostalgię za podmokłymi zielonymi polami ryżowymi, gwarnym targiem rybnym, owocami w plecionym koszyku. Te zniekształcone przez emigracyjną odległość i wyidealizowane przez upływ czasu wspomnienia z biednego ale starego, dobrego Wietnamu zawsze mają zbieżny punkt. To spersonalizowana wietnamska dusza, która prawie zawsze przybiera postać kobiety ubranej w aodai.

Aodai jednak - trzeba pamiętać- dopiero od niedawna jest ubiorem dostępnym dla ogółu i trochę trudno mi sobie wyobrazić ubogą wieśniaczkę w jedwabiach. No ale to jest tak, jak napisałem wyżej - obraz arkadyjski, wysoce wyidealizowany i dlatego pewnie nie przeszkadza to Wietnamczykom – być może błędnie - utożsamiać całą wietnamską psyche z Aodai.

Dopiero dzisiaj zacząłem trochę rozumieć Wietnam.






12 października,

Rano wyjechałem z Vinh i tym razem autobusem pojechałem do Hanoi. W autobusie brak miejsc siedzących. Zamiast tego są trzy rzędy foteli tak rozłożonych, że przypominają łóżka. Jest to całkiem wygodny sposób podróżowania. W Ameryce Łacińskiej za luksus uchodzą autobusy coche cama, które jednak w porównaniu z tutejszymi są o wiele gorsze. Problemem tu jest jedynie fatalny stan dróg. Dziś przejechałem niecałe 300 kilometrów, ale znów zajęło to bardzo dużo czasu. Dziewięć godzin, ponieważ trzy godziny autobus stał w korku, żeby przejechać tunel o długości ledwie stu metrów.

Kierowca musiał się uważać za kierowce Formuły 1 , bo tam gdzie tylko mógł - głównie przed samym Hanoi, gdzie zaczyna się lepsza droga - jechał jak szalony i ryzyko wypadku było całkiem spore. Jeśli będzie to tylko możliwe, to następnym razem wybiorę pociąg, który jest bezpieczniejszy.


Już po zmroku dotarłem do Hanoi. Wychodząc z dworca zostałem zaatakowany przez dziesiątki taksówkarzy. Tak agresywnie każdy mnie ciągnął do swojej taksówki, że było to mało przyjemne. Wybrałem jednak jedną taksę dość szybko, bo atmosfera była trudna. Rosjaninowi, z którym razem jechaliśmy autobusem, podarli koszulę, a jeden z panów taksówkarzy nie chcąc zaakceptować jego odmowy kopnął go w plecy i zanosiło się na większą awanturę. W ostatniej chwili Rosjanin wskoczył w do mojej taksówki i razem odjechaliśmy z dworca. Tak więc pierwsze wrażenie w Hanoi jest bardzo negatywne - ale tylko pierwsze. Teraz już się zainstalowałem w hotelu w centrum, wziąłem kąpiel, zjadłem w restauracji pizze z zakalcem, wypiłem do tego lokalne piwo i wszystko zaczęło powoli lepiej wyglądać. Dziś jednak wcześniej się planuję położyć spać, żeby w końcu trochę wypocząć, bo czuję że ostatnio ciągle jestem w biegu.




13-14 października,

Dwa dni w Hanoi. Zorganizowałem w tym czasie wyjazd (niestety autobusem) do Land Son, miasta położonego nieopodal granicy z Chinami. Wyruszam jutro rano (15-go). Poza tym nie mogę się pochwalić przesadną aktywnością.

Poszedłem na targ, tam gdzie kupić i sprzedać można wszystko, co podpowiada wyobraźnia. Lubię chodzić na targi, bo tam jest prawdziwy obraz miasta i jego mieszkańców. W Hanoi każdy metr kwadratowy powierzchni targu jest wykorzystany na to, żeby upchnąć tam jeszcze kilka czerwonych, chińskich lampionów, jeszcze parę ubranek dziecięcych albo jeszcze kilka owoców mango. Wszystko na sprzedaż. Wokół stoisk tętni codzienne życie mieszkańców. Gdy tam byłem - właśnie rozstawiane były stoliki przy, których sprzedający jadają wspólne posiłki nie spuszczając z oka swojego kramiku. Wszędzie kręciły się małe, kilkuletnie dzieci, które jak tylko umieją pomagają rodzicom w prowadzeniu kramu. Często taki kram angażuje całe kilkupokoleniowe rodziny i być może jest jedynym źródłem utrzymania. Do tego wszędzie słychać klaksony motorów, krzyki sprzedawców owoców i dzwonki ryksiarzy. Wszędzie czuć zapachy gotowanego na ulicy jedzenia, widać wydobywającą się z kotłów gęstą parę, a czasem przeszyje nozdrza ostry dym z opiekanych na ogniu kurczów. Gdzie nie spojrzeć jest gwarno, tłoczno i kolorowo.
Przechodząc jedną z takich uliczek zwróciłem uwagę na galerię rysunku. Galeria była wbita pomiędzy stoiska z jakimiś tanimi, tandetnym ubraniami. Otoczona była z każdej strony gwarem, chaosem targu i tysiącem barw sąsiednich straganów. W środku, poza szkicami bezimiennych ludzi, nie było nikogo. Spokojna sepia galerii bardzo mocno kontrastowała z tym otaczającym ją kiczem. Spodobał mi się ten - tak charakterystyczny dla tego miasta - kontrast i dlatego zrobiłem zdjęcie tej galerii.


No comments:

Post a Comment