17-20
maja, Nowa Gwinea - Irian Jaya, a stamtąd dalsza podróż morska na
Wyspy Korzenne (Moluki)
W poniedziałek 17-go maja rano zaniosłem papiery do konsulatu indonezyjskiego, żeby wyrobić wizę. Myślałem, że mam wszystko co potrzebują, ale okazało się, że zamiast dwóch zdjęć paszportowych miałem tylko jedno. To był problem, bo w Vanimo nie ma odpowiedniego fotografa. Przez taką głupotę nie dostałbym wizy i aż nie chciało mi się myśleć, że może musiałbym się wracać do Port Moresby. Przypomniałem jednak sobie, że mam ze sobą międzynarodowe prawo jazdy, które jest dokumentem ze zdjęciem. Ostrożnie wyrwałem je i pomimo tego, że była na nim mocno wytłoczona pieczątka kantonu Vaud - udało się, że pracownik konsulatu tego nie zauważył. O 14 wiza była gotowa. Uwinęli się dość szybko, a ja całkiem bylem z tego zadowolony.
W poniedziałek 17-go maja rano zaniosłem papiery do konsulatu indonezyjskiego, żeby wyrobić wizę. Myślałem, że mam wszystko co potrzebują, ale okazało się, że zamiast dwóch zdjęć paszportowych miałem tylko jedno. To był problem, bo w Vanimo nie ma odpowiedniego fotografa. Przez taką głupotę nie dostałbym wizy i aż nie chciało mi się myśleć, że może musiałbym się wracać do Port Moresby. Przypomniałem jednak sobie, że mam ze sobą międzynarodowe prawo jazdy, które jest dokumentem ze zdjęciem. Ostrożnie wyrwałem je i pomimo tego, że była na nim mocno wytłoczona pieczątka kantonu Vaud - udało się, że pracownik konsulatu tego nie zauważył. O 14 wiza była gotowa. Uwinęli się dość szybko, a ja całkiem bylem z tego zadowolony.
Postanowiłem
nie zostawać dłużej w Vanimo. Od razu poszedłem w okolice
głównego placu, żeby złapać minibus jadący do granicy. Po pół
godzinie się udało. Kierowca tego mikrobusa był pijany i zamierzał
upić się jeszcze bardziej popijając z kolegami w szoferce piwo
opakowane w gazety. Pomimo tego, po półtorej godziny dotarłem do
granicy. Po jej przekroczeniu pierwsze co usłyszałem, to muezin
puszczany z mikrofonu w jednostce graniczno - wojskowej. To
znak, że wkroczyłem do innego kraju, innej kultury i przypomnienie,
że powoli wkraczam w strefę wpływów świata muzułmańskiego.
Długo
szukałem taksówki, którą mógłbym dojechać do oddalonej o około
50 kilometrów Jayapury. Na darmo. Zatrzymała się jednak straż
graniczna służbowym samochodem, a w niej ci sami ludzie,
którzy wcześniej podbijali mi wizę na granicy. Zaproponowali, ze
za 50000 rupii czyli około 6 usd podwiozą mnie kawałek. Na pace
ich pick-upa było już kilka osób . Dorabiają po pracy jako
taksówka. Pojechałem z nimi. Podczas drogi powiedzieli mi, że
statek na Moluki- czyli wyspy korzenne - nie wypływa jutro tak jak
myślałem tylko dzisiaj i, że jeśli się pospieszę, to może uda
mi się na niego wsiąść. Nie miałem jednak lokalnej waluty, a
bilet musiałem kupić w rupiach w gotowce. W Jayapura chodziłem od
banku do banku ,ale nigdzie nie mogłem wymienić pieniędzy.
Bankomaty też były pozamykane. W końcu znalazłem jeden, który
mało bezpiecznie wyglądał, ale nie miałem innego wyboru. Kilka
osób obserwowało mnie podczas wybierania pieniędzy i nie
było to przyjazne obserwowanie. Będę musiał sprawdzić niedługo
rachunek mojej vizy czy ktoś się tam nie włamał. Szukając
bankomatów zauważyłem, że zwyczaje się zmieniają. Na Melanezji
i wschodniej części Nowej Gwinei - jak pisałem wcześniej - jest
głupi według mnie zwyczaj trzymania się za ręce podczas rozmowy.
Tutaj ten zwyczaj jest wypierany przez uderzanie rozmówcy palcem
albo dwoma złączonymi palcami w przedramię. Uderzenia są dość
mocne, co miałem wątpliwą przyjemność zaobserwować, gdy jeden z
pracowników ochrony banku tłumaczył mi dlaczego bankomat nie
działa. Podczas tłumaczenia non stop uderzał mnie w przedramię,
żeby wymusić moją uwagę. W tym przypadku całkowicie
niepotrzebnie.
Miałem już pieniądze. Wybrałem dostępny w tym bankomacie limit czyli półtora miliona rupi, czyli nieco ponad 150 usd i od razu poszedłem do portu ,gdzie kupiłem bilet. Statek miał odpłynąć o 19-tej, ale w końcu odpłynął tuż przed północą. Dzisiaj był bardzo aktywny dzień i wszędzie zdążałem w ostatniej chwili, pomijam tu spóźniony statek. Bardzo męczący dzień.
W ten sposób znalazłem się na statku. Indonezyjskie statki czy promy to koszmar. Są dramatycznie przepełnione i brudne. Wnętrze pokładu wygląda gorzej niż szatnia w klubie rugby. Zapachy też są gorsze. Na dodatek brak tu jakiejkolwiek cyrkulacji powietrza i na zamkniętych pokładach jest gęsty dym z papierosów . Wydaje mi się, że tu wszyscy palą. Materac, który mi przydzielono był tak brudny, że od razu kupiłem sarong specjalnie po to, żeby go położyć na materacu i w ten sposób uniknąć kontaktu ze skórą. Mój materac był brudny, ale i tak miałem dużo szczęścia, że go w ogóle dostałem , bo inni śpią na podłodze, gdzie popadnie, tak więc czasem można na kogoś śpiącego albo leżącego wejść. Toalety - tutaj model ski fahren - już po kilku godzinach były nie do użycia. Nie sposób było do nich wejść, żeby się nie zabrudzić. Pominę tu jednak co drastyczniejsze opisy. Co więcej - cały czas jestem w strefie żucia orzecha betel co skutkuje tym, że cały pokład jest starannie opluty na czerwono. Śmieci są bezpośrednio rzucane na podłogę - jeśli wewnątrz pokładu, albo za burtę jeśli na zewnątrz. Setki - jeśli nie tysiące- butelek wylądowało dziś w oceanie. Jak sądzę- codziennie podobna ilość trafia za burtę. Na pokładzie widziałem duże plastikowe worki pełne śmieci, plastików, butelek, kartonów &c &c &c. Te worki ustawione były w taki sposób, że mam podejrzenia, że w nocy w odpowiednim momencie są wyrzucane do oceanu. To są jedynie moje podejrzenia, bo takiej akcji nie widziałem, jednak ilość śmieci pływających w morzu jest olbrzymia. Nigdzie wcześniej nie widziałem tak zabrudzonego akwenu jak tu w Indonezji.
Miałem już pieniądze. Wybrałem dostępny w tym bankomacie limit czyli półtora miliona rupi, czyli nieco ponad 150 usd i od razu poszedłem do portu ,gdzie kupiłem bilet. Statek miał odpłynąć o 19-tej, ale w końcu odpłynął tuż przed północą. Dzisiaj był bardzo aktywny dzień i wszędzie zdążałem w ostatniej chwili, pomijam tu spóźniony statek. Bardzo męczący dzień.
W ten sposób znalazłem się na statku. Indonezyjskie statki czy promy to koszmar. Są dramatycznie przepełnione i brudne. Wnętrze pokładu wygląda gorzej niż szatnia w klubie rugby. Zapachy też są gorsze. Na dodatek brak tu jakiejkolwiek cyrkulacji powietrza i na zamkniętych pokładach jest gęsty dym z papierosów . Wydaje mi się, że tu wszyscy palą. Materac, który mi przydzielono był tak brudny, że od razu kupiłem sarong specjalnie po to, żeby go położyć na materacu i w ten sposób uniknąć kontaktu ze skórą. Mój materac był brudny, ale i tak miałem dużo szczęścia, że go w ogóle dostałem , bo inni śpią na podłodze, gdzie popadnie, tak więc czasem można na kogoś śpiącego albo leżącego wejść. Toalety - tutaj model ski fahren - już po kilku godzinach były nie do użycia. Nie sposób było do nich wejść, żeby się nie zabrudzić. Pominę tu jednak co drastyczniejsze opisy. Co więcej - cały czas jestem w strefie żucia orzecha betel co skutkuje tym, że cały pokład jest starannie opluty na czerwono. Śmieci są bezpośrednio rzucane na podłogę - jeśli wewnątrz pokładu, albo za burtę jeśli na zewnątrz. Setki - jeśli nie tysiące- butelek wylądowało dziś w oceanie. Jak sądzę- codziennie podobna ilość trafia za burtę. Na pokładzie widziałem duże plastikowe worki pełne śmieci, plastików, butelek, kartonów &c &c &c. Te worki ustawione były w taki sposób, że mam podejrzenia, że w nocy w odpowiednim momencie są wyrzucane do oceanu. To są jedynie moje podejrzenia, bo takiej akcji nie widziałem, jednak ilość śmieci pływających w morzu jest olbrzymia. Nigdzie wcześniej nie widziałem tak zabrudzonego akwenu jak tu w Indonezji.
Na
statku częste są kłótnie, przepychanki, a raz widziałem nawet
bójkę. Pomijam bójki przy wpychaniu się na pokład i wypychaniu z
pokładu bo to drobiazg. Przy wpłynięciu do portu i po
otwarciu wejścia na statek cała masa ludzi wpycha się na
siłę na statek nie czekając aż najpierw pasażerowie wysiądą.
To chociaż irytujące jest jak już wspomniałem detalem. Co
do bójek na statku. Mocno generalizując obraz tej bojki, której
byłem świadkiem - żółci pobili się z czarnymi i z tego co
zaobserwowałem, zaczęli żółci. W porcie Serui na wyspie Yapen
wsiadło wyjątkowo nieciekawe i chamskie towarzystwo wywołujące
awantury.
Irian
Jaya to cześć Indonezji, która jest mentalnie bliżej Papuy. Prowincja ta swego czasu chciała i - jak sądzę - ciągle chce się
oderwać od Jakarty. Jakarta natomiast, żeby przełamać żywioł
papuaski, wspiera osadnictwo innych indonezyjskich grup etnicznych na
terenie Irian Jaya. To doprowadza do sporów, które mogą się
kończyć tak jak tym razem na statku. Kapitanat i ochrona nie panują
nad sytuacją. Wygląda na to, że mało ich to obchodzi albo jest to
tak częste, że nie zwracają na to uwagi.
Statki
od zawsze były specyficznym środkiem transportu, który wymagał
zachowania szczególnej hierarchii, pionowej stratyfikacji wzajemnych
zależności i podległości w celu respektowania zasad regulujących
ludzkie emocje. Zbyt dużo ludzi na zbyt małym obszarze zawsze
wywoła większe czy mniejsze zamieszki. Tymczasem tutaj każdy
kucharz czy majtek myśli,
że może - jak równy z równym - rozmawiać z oficerem. Oficerowie
spoufalają się z pasażerami, co wynika z indonezyjskiego poczucia
egalitarności. W ten sposób jednak eliminują efekt rangi.
Tylko te nacje stworzyły morskie imperia, które na morzu zachowały
jasną hierarchię, nawet jeśli to niektórym wydaje się bardzo
brutalne. Egalitaryzm na statku zawsze doprowadzi do
anarchii.
Niektóre zwyczaje Indonezyjczyków są uciążliwe jeśli się z nimi tak blisko przebywa. Najbardziej irytujący zwyczaj to siadanie na cudzych łóżkach i jakby nigdy nic włączanie muzyki albo zapalanie papierosa. Nie jest nowością, że ta nacja przenosi na promy swoje domowe życie . Są tu cale rodziny z dobytkiem. Mają jakieś worki, woreczki, jedzenie , garnki, kury, jest nawet jeden prosiak. Czuję się jakbym był w jakiejś indonezyjskiej wiosce. Ponieważ jestem jedynym białym na pokładzie każdy chce się ze mną witać, czasem ta sama osoba kilkanaście razy w ciągu godziny. Czasem, gdy jem obiad, nie zważając na to przychodzą i wyciągają rękę do powitania. To bywa trudne. Ludzie chcą sobie robić ze mną zdjęcia. Wiem, że to jest dola każdego białego w Indonezji. Dużo osób prosi o adres żebyśmy do siebie pisywali, inni proponują, że przyjadą do mnie do Polandii. Ciężko niektórych zgubić. Jak się przyczepią to krzyż pański. Cały czas komentują co robię. Teraz, gdy piszę ten dziennik, jest wokół mnie spora grupka komentująca i przyglądająca się. Oczywiście chcą robić ze mną cześć.
Niektóre zwyczaje Indonezyjczyków są uciążliwe jeśli się z nimi tak blisko przebywa. Najbardziej irytujący zwyczaj to siadanie na cudzych łóżkach i jakby nigdy nic włączanie muzyki albo zapalanie papierosa. Nie jest nowością, że ta nacja przenosi na promy swoje domowe życie . Są tu cale rodziny z dobytkiem. Mają jakieś worki, woreczki, jedzenie , garnki, kury, jest nawet jeden prosiak. Czuję się jakbym był w jakiejś indonezyjskiej wiosce. Ponieważ jestem jedynym białym na pokładzie każdy chce się ze mną witać, czasem ta sama osoba kilkanaście razy w ciągu godziny. Czasem, gdy jem obiad, nie zważając na to przychodzą i wyciągają rękę do powitania. To bywa trudne. Ludzie chcą sobie robić ze mną zdjęcia. Wiem, że to jest dola każdego białego w Indonezji. Dużo osób prosi o adres żebyśmy do siebie pisywali, inni proponują, że przyjadą do mnie do Polandii. Ciężko niektórych zgubić. Jak się przyczepią to krzyż pański. Cały czas komentują co robię. Teraz, gdy piszę ten dziennik, jest wokół mnie spora grupka komentująca i przyglądająca się. Oczywiście chcą robić ze mną cześć.
Chciałem
podróżować w klasie ekonomicznej tak jak krajowcy mają
w zwyczaju i zobaczyć prawdziwą Indonezję, a nie plaże Bali czy
wieżowce Jakarty co jest kompletnie poza moim zainteresowaniem. To
doświadczenie jednak jest trudniejsze inż myślałem. Dla mnie jest
to swoista męczarnia, dla nich jedynie dzień powszedni, ich
rzeczywistość. Nigdy nie byłem zwolennikiem czy miłośnikiem
Azji Południowo- Wschodniej i spodziewałem się, że ta część
wiata będzie dla mnie trudna. Pierwsze dni w Indonezji wydają się
to potwierdzać. Mam całkowicie inne niż oni rozumienie
prywatności, ale nie jestem u siebie, tak więc znoszę to wszystko
tak jak tylko umiem najlepiej. Odliczam jednak godziny do końca
rejsu, chociaż czas w takich momentach lubi płynąć bardzo powoli.
Ten rejs wyznacza dołek w komforcie i przyjemności, które czerpię
w podróżach na morzu.
Udało się i 20 maja dopłynąłem na Wyspy Korzenne czyli Moluki.
Udało się i 20 maja dopłynąłem na Wyspy Korzenne czyli Moluki.
20
maja, Ternate, Moluki.
20 maja wczesnym wieczorem ujrzałem wyspę Ternate, jedną z wysp Moluków. Bardzo się ucieszyłem na widok tych wysp. Z tego miejsca Holendrzy przywozili do Europy gałkę muszkatołową, goździki i inne przyprawy i korzenie. Stąd nazwa Wyspy Korzenne. Z tamtej epoki pozostały ruiny fortów i... zapachy. Te zapachy czuję tu na każdym kroku. Przechodząc przez targ czy idąc ulicą widać rozłożone na płachtach różne korzenie i przyprawy. Najbardziej pachną suszące się na słońcu goździki. Często przy odpowiednim wietrze czuć ich zapach niosący się po okolicy.
Miasto Ternate i cała wyspa mają muzułmański charakter. Wszędzie widać kobiety poubierane od stop do głów i zakrywające całe ciała. Architektura też jest islamska. W mieście kończy się budowa nowego meczetu. Całkiem ładna budowla z żółto - zieloną kopułą, która stanie się, jak sądzę, wizytówka tego miasta.
20 maja wczesnym wieczorem ujrzałem wyspę Ternate, jedną z wysp Moluków. Bardzo się ucieszyłem na widok tych wysp. Z tego miejsca Holendrzy przywozili do Europy gałkę muszkatołową, goździki i inne przyprawy i korzenie. Stąd nazwa Wyspy Korzenne. Z tamtej epoki pozostały ruiny fortów i... zapachy. Te zapachy czuję tu na każdym kroku. Przechodząc przez targ czy idąc ulicą widać rozłożone na płachtach różne korzenie i przyprawy. Najbardziej pachną suszące się na słońcu goździki. Często przy odpowiednim wietrze czuć ich zapach niosący się po okolicy.
Miasto Ternate i cała wyspa mają muzułmański charakter. Wszędzie widać kobiety poubierane od stop do głów i zakrywające całe ciała. Architektura też jest islamska. W mieście kończy się budowa nowego meczetu. Całkiem ładna budowla z żółto - zieloną kopułą, która stanie się, jak sądzę, wizytówka tego miasta.
Poza
Ternate odwiedziłem też inne wyspy - Tidore jest dość ciekawą
małą wyspą. Jej charakter jest bardziej islamski niż Ternate.
Wyspa ta jednak jest o wiele biedniejsza niż Ternate co widać w
braku infrastruktury i w konstrukcjach domów.
Następnego dnia po przyjeździe kupiłem na targu siatkę pełną egzotycznych owoców. Wiele z nich mi nieznanych. Do wieczora spróbowałem wszystkie. Najciekawsze są salak i lanca. Salak ma wielkość szyszki sosny. Pokryty jest ''skórą węża''. Skóra bardzo łatwo odchodzi od miąższu i wygląda jak wylinka węża. Miąższ też łatwo odchodzi od pestki co czyni ten owoc łatwy w obsłudze i jedzeniu. Pestka jest brązowa i twarda, wielkości dużej fasoli. Smak trochę jak niedojrzałej truskawki. Konsystencja nieco mniej surowa niż nasze jabłko. Owoc ciekawy, ale po zjedzeniu kilku całkowicie odeszła mi ochota na niego i więcej już go nie jadłem.
Następnego dnia po przyjeździe kupiłem na targu siatkę pełną egzotycznych owoców. Wiele z nich mi nieznanych. Do wieczora spróbowałem wszystkie. Najciekawsze są salak i lanca. Salak ma wielkość szyszki sosny. Pokryty jest ''skórą węża''. Skóra bardzo łatwo odchodzi od miąższu i wygląda jak wylinka węża. Miąższ też łatwo odchodzi od pestki co czyni ten owoc łatwy w obsłudze i jedzeniu. Pestka jest brązowa i twarda, wielkości dużej fasoli. Smak trochę jak niedojrzałej truskawki. Konsystencja nieco mniej surowa niż nasze jabłko. Owoc ciekawy, ale po zjedzeniu kilku całkowicie odeszła mi ochota na niego i więcej już go nie jadłem.
Lanza
natomiast wygląda jak mały ziemniak. Środek to szklista dość
twarda galareta zawarta w czterech półksiężycowatych częściach.
Z reguły bardzo kwaśna, ale czasem - choć bardzo rzadko - trafia
się posmak słodyczy. Powłoka tej galarety jest niezjadliwie
gorzka. Samo dotknięcie jej językiem powoduje irytację i na długo
pozostawia nieprzyjemny, gorzki smak na ustach. Skóra tego owocu po
przekrojeniu wydziela mlecznobiałą, gęsta substancję, która też
jest bardzo gorzka i prawdopodobnie trująca. Lanza rośnie w gronach
tak jak winogrona i tak też jest sprzedawana.
Cały jeden dzień poświęciłem na wejście na wulkan Gamalama, u którego podnóża leży miasto Ternate. Podjechałem taksówką - motorem do podnóża i stamtąd - w ciągu sześciu godzin - udało mi się wspiąć na górę. Na wysokości około 1500 metrów jest przyjemnie chłodno. Około 25 stopni. Przyjemny kontrast z miastem gdzie jest około 35 stopni C. Powietrze jest jednak wilgotne, a góra prawie zawsze zakryta jest chmurami. Dlatego właśnie nie miałem zbyt dobrych widoków.
Cały jeden dzień poświęciłem na wejście na wulkan Gamalama, u którego podnóża leży miasto Ternate. Podjechałem taksówką - motorem do podnóża i stamtąd - w ciągu sześciu godzin - udało mi się wspiąć na górę. Na wysokości około 1500 metrów jest przyjemnie chłodno. Około 25 stopni. Przyjemny kontrast z miastem gdzie jest około 35 stopni C. Powietrze jest jednak wilgotne, a góra prawie zawsze zakryta jest chmurami. Dlatego właśnie nie miałem zbyt dobrych widoków.
W
sumie spędziłem prawie 2 tygodnie na Wyspach Korzennych. go
czerwca wypłynąłem z Moluków i po krótkiej przeprawie
wylądowałem na wyspie Celebes nazywanej tutaj Sulawesi. Tym razem
na statku wykupiłem kabinę w pierwszej klasie. Podróż była
spokojna. Morze podczas przeprawy było w stanie 0-1 B. Jak okiem
sięgnąć, po horyzont płaska jak stół tafla wody.
O 6 wieczorem dotarłem do Bitung na wyspie Sulawesi. Miasto Bitung to port i cała portowa infrastruktura. Poza tym nie ma tu nic ciekawego, tak więc pomimo tego, że było już ciemno pojechałem mikrobusem do Manado, gdzie dojechałem po dwóch godzinach. Odległość jest zaledwie 50 kilometrów, ale podróżowanie na tych wyspach jest ciężkie i powolne.
O 6 wieczorem dotarłem do Bitung na wyspie Sulawesi. Miasto Bitung to port i cała portowa infrastruktura. Poza tym nie ma tu nic ciekawego, tak więc pomimo tego, że było już ciemno pojechałem mikrobusem do Manado, gdzie dojechałem po dwóch godzinach. Odległość jest zaledwie 50 kilometrów, ale podróżowanie na tych wyspach jest ciężkie i powolne.
Było
przed 9 wieczorem, gdy znalazłem hotel. Pomimo późnej pory
poszedłem na miasto, które całkowicie mnie zaskoczyło. Wydało mi
się całkiem nowoczesne z całkiem ładnymi ulicami i ledwie kilka
razy bylem zaczepiony przez miejscowych. Podczas przeprawy statkiem z
Moluków musiałem przepłynąć niewidoczną granicę - granicę
niezdrowego zainteresowania białymi ludźmi i ciągłego ich
zaczepiania. To miła odmiana od nachalności na Molukach. Całe
miasto, pomimo silnego chińskiego napływu, ma europejski charakter.
Architektura i ubiór kobiet są europejskie. Zastanawiam się
czy taka ocena Manado nie wynika z faktu, że przez ostatni miesiąc
podróżowałem po Salomonach, Nowych Gwineach, Brytaniach i Molukach
czyli bardzo głębokiej prowincji. Dopuszczam do siebie myśl, że
gdybym przybył do Manado z zachodu albo i z innej azjatyckiej
metropolii - mógłbym uznać to miejsce za ponurą dziurę.
Pamiętam, że podobny przypadek miałem w Mendozie w Argentynie. Gdy
kiedyś dotarłem do niej jadąc przez monotonną pampę - jej
winnice, szpalery topoli, parki i alamedy wydały mi się tak
pocieszne. Tylko dlatego jak sądzę, że przełamały monotonię
pampasów. Gdy jednak wjechałem do Mendozy z zachodu, z kordyliery -
znalazłem zakompleksioną mieścinę.
Jak
bardzo nasz odbiór zależy od tego skąd przyjeżdżamy.
Z
Celebes na Borneo.
Moja
droga do Toli -Toli na zachodzie Celebes okazała się być bardzo
długa i trudna. W sumie kilka dni spędziłem w różnych środkach
lokomocji. Ostatni odcinek z Buol do Toli-Toli miał co prawda
zaledwie nieco ponad 120 kilometrów , ale rozklekotany autobus
potrzebował aż dziewięciu godzin, żeby się z tym dystansem
uporać. Sama droga jest mało ciekawa. Kilometrami ciągną
się pola ryżowe, a w okolicach miejscowości Gorontalo brak
zupełnie innych upraw. Wszędzie ryż. Te poletka są
pozalewane wodą i poprzegradzanie groblami. Czasem, gdy promień
słońca padnie pod odpowiednim kątem wywołuje to ciekawe
refleksy na poszczególnych poletkach. Wszędzie widać
brodzących w błocie ludzi zmiękczających teren pod uprawę
starymi traktorkami albo wołami. Osada Buol jest brudna,
wyjątkowo nieciekawa i wyjątkowo zaniedbana. Przy domach
brud i błoto. Wygląd podwórek i domów nasuwał mi skojarzenia z
czymś pomiędzy oborą, a chlewem. A jednak mieszkali tam
ludzie, a w błocie przy domu brudne dzieci w poobdzieranych
szmatach wydawały się żyć w symbiozie z okolicznymi,
licznymi tu kozami. Żałosny to był widok. Matka i ojciec
pewnie w polu ryżowym, bo jest akurat pora sadzenia ryżu. Ryż
wymaga stałego zajęcia fizycznego, stałej pracy. Z reguły w
nieprzyjemnym pochyleniu pleców. Mieszkańcy być może dlatego
chodzą mocno przygarbieni ze względu na stwardnienie
mięśni od jednorodnego ruchu pleców. Mało jest równie
niewdzięcznych zajęć.
Po
dotarciu do Toli-Toli nie mogłem znaleźć żadnej porządnej
informacji o statku na Borneo. Każdy z kim rozmawiałem udzielał
mi sprzecznych informacji. Na dodatek znajomość
angielskiego jest praktycznie zerowa. Pomimo ścisłych
zaszłości historycznych także niderlandzki nie jest w ogóle
rozumiany.
Złapałem
w końcu taksówkę z dwoma taksówkarzami, którzy
powiedzieli, że zawiozą mnie do portu, bo statek odpływa za
kilka godzin. Na taką informację czekałem. Zamiast jednak do
portu wywieźli mnie za miasto i powiedzie, że dalej muszę
iść sam , chyba że dopłacę im potrójną stawkę. Byli dość
bezczelni i nieprzyjemni, tak więc im podziękowałem.
Wróciłem do miasta służbowym motorem z jakimś urzędnikiem.
Po dwóch godzinach znów więc byłem w mieście bez
żadnych informacji. Przypadkiem natknąłem się na pracownika
marynarki, który w końcu pokazał mi gdzie mam się udać. Do
portu dotarłem przed wieczorem i spóźniłem się na statek.
Wobec takiego obrotu sprawy nie pozostało mi nic innego jak
zostać w tym żałosnym mieście cztery dni i czekać na
dzień, w którym miałem widoki na wypłynięcie w końcu z
Celebes na Borneo.
>
> Wynająłem pokój w hotelu nieopodal portu, od brzegu morza dzieliła mnie jedynie jedna ulica, przy której rozstawione były kramy z różnym jedzeniem. Raz nawet tam poszedłem coś zjeść, ale jak jest w zwyczaju w tych krajach - do jedzenia dodaje się dużą łyżkę stołową okrutnie pikantnego chili. Ponieważ z reguły jadam w ogóle nie pikantne rzeczy taka potrawa jest ciężka nie tyle do strawienia, co do przełknięcia. Woda ani żaden płyn nie pomaga , bo jedynie szybciej roznosi piekące przyprawy po układzie trawiennym.
>
> W tej części kraju w domach i większości hoteli brak jest w łazienkach umywalek, pryszniców czy wanien. Zamiast tego wszystkiego jest zbiornik o pojemności około 100 litrów. Jest to solidny, cementowy zbiornik wbudowany w ścianę, wystający z niej na pół metra, obity z reguły kafelkami. W środku nalewana jest woda prawie po sam brzeg. W zbiorniku pływa małe plastikowe wiaderko o pojemności jednego litra, które służy do czerpania tej wody i dalszej jej dystrybucji wedle uznania i potrzeby. Jest to oczywiście koszmarnie niewygodne. Tak się jednak składa, że nie ma innego wyjścia ,bo to jedyne źródło wody w toalecie i łazience, chociaż tutaj to z reguły jedno pomieszczenie. Gdym był w Ameryce Łacińskiej bardzo irytował mnie jeden paskudny zwyczaj powszechnie praktykowany w toaletach, który niestety był bardzo popularny we wszystkich tamtejszych krajach. Mianowicie, po pewnej oczywistej choć wstydliwej potrzebie fizjologicznej nie spłukiwano zużytego papieru w muszli klozetowej, a zamiast tego trzeba było ten papier wyrzucać do kosza, który na szczęście z reguły stal nieopodal. Mała to była pociecha, gdy wchodziło się do toalety nie w pierwszej kolejce. W tej części Indonezji natomiast, chociaż tak samo dotyczy to i Molukow i Irian Jaya- takiego problemu w ogóle nie było, a to z jednej prostej przyczyny. Nie używa się tu bowiem w ogóle papieru toaletowego. Na tym jednak skończę ten wątek i postaram się nim już więcej nie zajmować.
>
> Mając dużo wolnego czasu porobiłem kilka długich wycieczek po okolicy. Uderzający jest brud jaki pływa w morzu. Jest to co prawda przykra wizytówka całej Indonezji, ale tutaj sytuacja jest dramatyczna. Nie odważyłem się nawet zamoczyć nogi w wodzie, gdy widziałem do jakiego ścieku mieszkańcy ją doprowadzili. Nie dbają i nie szanują własnego podwórka.
Kilka godzin podczas jednego dnia spędziłem przyglądając się odpływowi i przypływowi morza. Przypływ w ciągu 45 minut zakrywa około 100 metrów brzegu zalewając go na pół metra wodą. To nie jest jakiś wyjątkowo duży i szybki przypływ.
>
> Jest tu na tej wyspie podobieństwo do Moluków. W wielu miejscach suszą się goździki porozkładane na kolorowych płachtach. Zapachy są te same. Goździki suszą się przez cztery dni. W tym czasie z wilgotnych, zielonych pędów, schnąc kurczą się, zmieniają barwę na brązową i tym samym przybierają formę goździków , które znamy i kupujemy w Europie. Ponieważ często przechodzą ulewy ludzie spędzają cały dzień przy suszących się goździkach, żeby zdążyć je zwinąć przed zmoczeniem. Po przejściu ulewy od razu rozkładane są na nowo. Ponieważ tych ulew w odpowiednich porach roku może być wiele - ta czynność może być powtarzana zadziwiająco często. Obserwowałem akcję zwijania płacht przed deszczem i rozkładania ich ponownie już po. Krajowcy doszli do oczywistej wprawy i w kilka minut cała praca jest wykonywana.
>
> W mieście Toli-Toli, podobnie jak w innych częściach Indonezji , brak jest księgarni i jakichkolwiek centrów kulturowych w naszym rozumieniu tego słowa. Nie sposób kupić cokolwiek do czytania, a właśnie skończyłem czytać Malay Archipelago p. Alfreda Wallace'a, który opisuje w nim swoje podróże po tych krajach przed 150 laty. Dzięki tej lekturze miałem okazję porównać jego opisy zarówno miejsc jak i ludzi i zobaczyć jakie zmiany stały się udziałem tej części świata w ciągu sześciu pokoleń, które dzieliły jego od mojej rezydencji na tych wyspach . W takim marnym miejscu jak Toli-Toli, z braku jakichkolwiek rozrywek, jest duża potrzeba posiadania jakiejś książki do czytania.
> Tutaj w sklepach papierniczych jest co prawda mały kącik z książkami, ale głównie są to podręczniki szkolne. Bardzo marnie wydane i co gorsza o dramatycznie niskiej jakości merytorycznej. Z ciekawości zajrzałem do dwóch dostępnych mi tematów- czyli podręcznika do języka angielskiego i do geografii. Nie było podręczników do nauk ścisłych, a innych z braku znajomości języka miejscowego nie mogłem ocenić. W obu wyżej wymienionych przypadkach roi się od błędów. Podręcznik do geografii nie jest wart papieru na jakim został wydany. Od dawna przeglądam różne mapy i książki geograficzne, ale tak słabej jakości nie widziałem nigdy wcześniej. Jest to o tyle przykre, że Indonezja jako bardzo młody naród już niedługo może wpompować na rynki pracy dziesiątki milionów niedouczonych ludzi. Taka niestety chyba jest jednak cena powszechnej, bezpłatnej edukacji.
>
> Co wieczór około zachodu słońca przechodzi tutaj silny opad deszczu czego naturalną konsekwencją jest odcięcie prądu. Mój hotel ma co prawda generator prądotwórczy, ale TV i klimatyzacje wtedy nie działają. Po kilku minutach bez klimatyzacji w pokoju robi się przeraźliwie duszno, parno i gorąco. Gdy odcięty zostaje prąd, w mieście niektórzy zapalają wtedy świeczki ale, z tego co zauważyłem, dużo sklepów i niektóre domy prywatne też posiadają własne generatory prądu. Gdy zostaną one wszystkie podłączone wszędzie słychać turkot przypominający turkot całej armii traktorów. Natomiast to odłączanie prądu może też być celowe, ponieważ w przeciwnym wypadku nie wiem jak wytłumaczyć to , że właściciel hotelu mógł przewidzieć godzinę ponownego włączenia prądu.
>
> Codziennie o 5 rano budzi mnie swoją śpiewną modlitwą imam. O tej godzinie zaczyna się shubruh czyli pierwsza modlitwa muzułmańska, która potrafi trwać trzy godziny, aż do ósmej rano. Te śpiewne modlitwy imama wytrącają mnie bardzo nieprzyjemnie ze snu. Muszę przyznać, że śpiew jest dość dramatyczny i wzbudza pewien niepokój. Myślę, że głównie poprzez bardzo orientalną nutę, do której nie jestem w ogóle przyzwyczajony, a którą moje ucho odbiera jako coś bardzo obcego. Przez cały czas pobytu w tym kraju nie zdołałem się do tego przyzwyczaić. Na dodatek około 6 rano dołączają się do orkiestry koguty, a czasem i koty nie zostają w tyle. Trudno się wyspać.
>
> Wynająłem pokój w hotelu nieopodal portu, od brzegu morza dzieliła mnie jedynie jedna ulica, przy której rozstawione były kramy z różnym jedzeniem. Raz nawet tam poszedłem coś zjeść, ale jak jest w zwyczaju w tych krajach - do jedzenia dodaje się dużą łyżkę stołową okrutnie pikantnego chili. Ponieważ z reguły jadam w ogóle nie pikantne rzeczy taka potrawa jest ciężka nie tyle do strawienia, co do przełknięcia. Woda ani żaden płyn nie pomaga , bo jedynie szybciej roznosi piekące przyprawy po układzie trawiennym.
>
> W tej części kraju w domach i większości hoteli brak jest w łazienkach umywalek, pryszniców czy wanien. Zamiast tego wszystkiego jest zbiornik o pojemności około 100 litrów. Jest to solidny, cementowy zbiornik wbudowany w ścianę, wystający z niej na pół metra, obity z reguły kafelkami. W środku nalewana jest woda prawie po sam brzeg. W zbiorniku pływa małe plastikowe wiaderko o pojemności jednego litra, które służy do czerpania tej wody i dalszej jej dystrybucji wedle uznania i potrzeby. Jest to oczywiście koszmarnie niewygodne. Tak się jednak składa, że nie ma innego wyjścia ,bo to jedyne źródło wody w toalecie i łazience, chociaż tutaj to z reguły jedno pomieszczenie. Gdym był w Ameryce Łacińskiej bardzo irytował mnie jeden paskudny zwyczaj powszechnie praktykowany w toaletach, który niestety był bardzo popularny we wszystkich tamtejszych krajach. Mianowicie, po pewnej oczywistej choć wstydliwej potrzebie fizjologicznej nie spłukiwano zużytego papieru w muszli klozetowej, a zamiast tego trzeba było ten papier wyrzucać do kosza, który na szczęście z reguły stal nieopodal. Mała to była pociecha, gdy wchodziło się do toalety nie w pierwszej kolejce. W tej części Indonezji natomiast, chociaż tak samo dotyczy to i Molukow i Irian Jaya- takiego problemu w ogóle nie było, a to z jednej prostej przyczyny. Nie używa się tu bowiem w ogóle papieru toaletowego. Na tym jednak skończę ten wątek i postaram się nim już więcej nie zajmować.
>
> Mając dużo wolnego czasu porobiłem kilka długich wycieczek po okolicy. Uderzający jest brud jaki pływa w morzu. Jest to co prawda przykra wizytówka całej Indonezji, ale tutaj sytuacja jest dramatyczna. Nie odważyłem się nawet zamoczyć nogi w wodzie, gdy widziałem do jakiego ścieku mieszkańcy ją doprowadzili. Nie dbają i nie szanują własnego podwórka.
Kilka godzin podczas jednego dnia spędziłem przyglądając się odpływowi i przypływowi morza. Przypływ w ciągu 45 minut zakrywa około 100 metrów brzegu zalewając go na pół metra wodą. To nie jest jakiś wyjątkowo duży i szybki przypływ.
>
> Jest tu na tej wyspie podobieństwo do Moluków. W wielu miejscach suszą się goździki porozkładane na kolorowych płachtach. Zapachy są te same. Goździki suszą się przez cztery dni. W tym czasie z wilgotnych, zielonych pędów, schnąc kurczą się, zmieniają barwę na brązową i tym samym przybierają formę goździków , które znamy i kupujemy w Europie. Ponieważ często przechodzą ulewy ludzie spędzają cały dzień przy suszących się goździkach, żeby zdążyć je zwinąć przed zmoczeniem. Po przejściu ulewy od razu rozkładane są na nowo. Ponieważ tych ulew w odpowiednich porach roku może być wiele - ta czynność może być powtarzana zadziwiająco często. Obserwowałem akcję zwijania płacht przed deszczem i rozkładania ich ponownie już po. Krajowcy doszli do oczywistej wprawy i w kilka minut cała praca jest wykonywana.
>
> W mieście Toli-Toli, podobnie jak w innych częściach Indonezji , brak jest księgarni i jakichkolwiek centrów kulturowych w naszym rozumieniu tego słowa. Nie sposób kupić cokolwiek do czytania, a właśnie skończyłem czytać Malay Archipelago p. Alfreda Wallace'a, który opisuje w nim swoje podróże po tych krajach przed 150 laty. Dzięki tej lekturze miałem okazję porównać jego opisy zarówno miejsc jak i ludzi i zobaczyć jakie zmiany stały się udziałem tej części świata w ciągu sześciu pokoleń, które dzieliły jego od mojej rezydencji na tych wyspach . W takim marnym miejscu jak Toli-Toli, z braku jakichkolwiek rozrywek, jest duża potrzeba posiadania jakiejś książki do czytania.
> Tutaj w sklepach papierniczych jest co prawda mały kącik z książkami, ale głównie są to podręczniki szkolne. Bardzo marnie wydane i co gorsza o dramatycznie niskiej jakości merytorycznej. Z ciekawości zajrzałem do dwóch dostępnych mi tematów- czyli podręcznika do języka angielskiego i do geografii. Nie było podręczników do nauk ścisłych, a innych z braku znajomości języka miejscowego nie mogłem ocenić. W obu wyżej wymienionych przypadkach roi się od błędów. Podręcznik do geografii nie jest wart papieru na jakim został wydany. Od dawna przeglądam różne mapy i książki geograficzne, ale tak słabej jakości nie widziałem nigdy wcześniej. Jest to o tyle przykre, że Indonezja jako bardzo młody naród już niedługo może wpompować na rynki pracy dziesiątki milionów niedouczonych ludzi. Taka niestety chyba jest jednak cena powszechnej, bezpłatnej edukacji.
>
> Co wieczór około zachodu słońca przechodzi tutaj silny opad deszczu czego naturalną konsekwencją jest odcięcie prądu. Mój hotel ma co prawda generator prądotwórczy, ale TV i klimatyzacje wtedy nie działają. Po kilku minutach bez klimatyzacji w pokoju robi się przeraźliwie duszno, parno i gorąco. Gdy odcięty zostaje prąd, w mieście niektórzy zapalają wtedy świeczki ale, z tego co zauważyłem, dużo sklepów i niektóre domy prywatne też posiadają własne generatory prądu. Gdy zostaną one wszystkie podłączone wszędzie słychać turkot przypominający turkot całej armii traktorów. Natomiast to odłączanie prądu może też być celowe, ponieważ w przeciwnym wypadku nie wiem jak wytłumaczyć to , że właściciel hotelu mógł przewidzieć godzinę ponownego włączenia prądu.
>
> Codziennie o 5 rano budzi mnie swoją śpiewną modlitwą imam. O tej godzinie zaczyna się shubruh czyli pierwsza modlitwa muzułmańska, która potrafi trwać trzy godziny, aż do ósmej rano. Te śpiewne modlitwy imama wytrącają mnie bardzo nieprzyjemnie ze snu. Muszę przyznać, że śpiew jest dość dramatyczny i wzbudza pewien niepokój. Myślę, że głównie poprzez bardzo orientalną nutę, do której nie jestem w ogóle przyzwyczajony, a którą moje ucho odbiera jako coś bardzo obcego. Przez cały czas pobytu w tym kraju nie zdołałem się do tego przyzwyczaić. Na dodatek około 6 rano dołączają się do orkiestry koguty, a czasem i koty nie zostają w tyle. Trudno się wyspać.
>
> 13-go czerwca wsiadłem na statek płynący na Borneo. Na statku było dość mało ludzi i było całkiem czysto jak na indonezyjskie warunki. Na pokładzie płynęło też kilkanaście owiec. W nocy owce były bardzo aktywne i dlatego słabo spałem. Zamiast 14 go czerwca o 6 rano jak było w planie, statek dobił do Tarakan na Borneo dopiero o 5 wieczorem. Po raz kolejny przez to spóźniłem się na następny statek. Nie chciałem zostawać w Tarakan, bo to kolejna marna osada, których ostatnio za dużo widywałem i jestem już marnymi osadami całkiem znużony. Pomimo to jednak zmuszony byłem przeczekać tu kolejne dwa dni czekając na inny statek. 16-go czerwca kończy mi się wiza indonezyjska i do tego czasu chcę opuścić ten kraj.
Z
portu w Tarakan do miasta jest około 30 kilometrów. Ponieważ
lokalne moto-taksówki, za transport do centrum chciały ode
mnie dokładnie dziesięciokrotną stawkę w porównaniu z tym,
co płacą krajowcy, zdecydowałem że poszukam innej możliwości i
nie będę się dawał tak prosto oszukiwać, chociaż cena i
tak była dla mnie do zaakceptowania, ale chodziło zasadę.
Jeśli zgodziłbym się na taką stawkę później krajowcy śmieliby
się za moimi plecami z głupiego białego, że tak łatwo można od
niego wyciągnąć pieniądze. Te skoki cen są bardzo
irytujące. Kilka razy zauważyłem, że zawyżają ceny
w sposób mocno bezczelny. Często zgadzają się na cenę
przed usługą, ale w trakcie na przykład jazdy zatrzymują się
i mówią, że coś się psuje w motorze albo automobilu i
jeśli chcę jechać dalej, to trzeba tyle a tyle dopłacić. W
Tarakan ustaliłem cenę pokoju w hotelu na 105000 rupii,
natomiast już po opłaceniu pierwszej nocy człowiek z
recepcji przyszedł i powiedział, że muszę dopłacić 20000 rupii
za telewizor i drugie tyle za klimatyzację. Zaśmiałem się
tylko i powiedziałem, że chyba sobie żartuje. Po kilkunastu
minutach jednak jakimś przypadkiem zgasło u mnie w
pokoju światło. Tylko w moim. Pan z recepcji wykręcił mi
korki i przyszedł do mnie po dopłatę za włączenie światła.
Z portu Tarakan do miasta dojechałem te 30 kilometrów z grupą muzułmanów, którzy zaproponowali mi podwiezienie. Okazało się, że są wykładowcami szariatu na uniwersytecie. Byli na dodatek tak mili, że następnego dnia zaprosili mnie do meczetu, a ponieważ w meczecie nie byłem, pomimo upału i ciężkości tutejszego powietrza założyłem długie spodnie i poszedłem. Przed wejściem założyłem na głowę songkok czyli muzułmański beret no i zdjąłem buty. Akurat była przerwa pomiędzy dhuhur, a ashar czyli pomiędzy drugą i trzecią modlitwą, ale pomimo tego wszyscy obecni w meczecie ubrani jeszcze byli w biały gubah (czyli muzułmańską sutannę). Mahometanie mają pięć modlitw w ciągu dnia. Pierwsza, o której już wcześniej wspomniałem to shubah o świcie, o 5 rano, druga to dhuhur o 12.30, trzecia to ashar o 15.30, a dwie ostatnie to maghrib o 17.30 i isya o 19.00, kiedy słońce już zachodzi.
Biały
gubah jest zakładany z reguły w czasie modlitwy, są też
inne kolory gubahow. Czarny jest też kolorem modlitwy ale zakładany
jest w momencie trwania wojny. Poza tym w piątek - czyli
najważniejszy dzień Mahometan - zakładany jest zielony
gubah. Zielony kolor ma symbolizować prawdopodobny kolor
muzułmańskiego raju. Na co dzień nosi się z reguły gubah
granatowy albo niebieski, chociaż też dużo widziałem na ulicach
ludzi w białych czyli modlitewnych kolorach. Meczet, w którym byłem
jest dość nowym budynkiem i dość nowoczesnym,
chociaż ogólnie jest to dość skromne miejsce. Trochę mnie
zdziwiła obecność głośników, klimatyzatorów i wentylatorów.
Chyba dlatego były tam te klimatyzatory, że budynek nie jest tak
dobrze naturalnie chłodzony jak świątynie chrześcijańskie.
Z zewnątrz wygląda całkiem jak dom mieszkalny i przeszedłbym
obok niego nie zauważając jego domniemanej wartości
religijno - duchowej.
Moja
wiedza na temat i meczetu i Mahometan była jednak tak mizerna,
że spodziewałem się całkiem innej świątyni i całkiem
innych w niej ludzi. Naszą wiedzę o tej religii i tych
ludziach jednak zawdzięczamy nie ich poznaniu ale wątpliwej
jakości informacjom medialnym. Dla większości pewnie jest to
zgraja brodatych terrorystów myślących tylko o tym jak
wysadzić kogoś w powietrze. Tymczasem ci ludzie, których tu
poznałem byli całkowitym zaprzeczeniem pewnych tez. Nasza
kultura opiera się jednak na przekonaniach, o których się
nie dyskutuje i dlatego jest tak dramatyczny brak zrozumienia dla
tej religii. Tymczasem - jak sądzę - oni głównie chcą być
zostawieni w spokoju , żeby całe życie czytać sobie koran i
szukać swojej drogi. A to, że trafiają się wariaci
nie dotyczy tylko jednej grupy. Ci Mahometanie byli bardzo
wobec mnie mili i uprzejmi pomimo pewnie wielu faux pas jakie
podczas wizyty w meczecie popełniłem. Ich styl mówienia był
logiczny, artykulacja wyraźna i dobra, a ton głosu przyjemnie
spokojny. Nie przerywali sobie nawzajem w swoich wypowiedziach i
najwyraźniej starali się wypaść bardzo dobrze. W kraju, gdzie
każdy macha rekami i krzyczy, żeby zwrócić uwagę na to, co ma do
powiedzenia, to przyjemna odmiana. Zauważyłem, że są dobrze
zbalansowani wewnętrznie i dlatego mogą sobie pozwolić na spokój
wypowiedzi. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że bylem tam
obcy i odczuwałem przez to pewien dystans, który w innym przypadku
mógłbym odebrać jako nieufność.
Meczet jest wewnątrz podzielony na umowne części. W centralnej części, która odpowiada ołtarzowi europejskich kościołów jest miejsce dla imama. Najbliżej niego rozłożone są dywaniki przeznaczone dla Hafizow, czyli mahometan znających cały koran na pamięć. Jeśli podczas modlitwy, przy czytaniu koranu imam pomylił by się (niech Allach broni) to Hafizi od razu go poprawiają. Ci, którzy nie znają koranu albo znają go słabo nie są dopuszczani tak blisko imama, ale jeśli mimo to któryś usiadł by tam - został by poproszony o przejście bliżej drzwi wyjściowych.
> Niedaleko drzwi wejściowych spało kilka osób. Podobno podróżni Mahometanie mogą zostać w meczecie trzy dni i trzy noce śpiąc na dywanach na posadzce ale muszą poprosić o zgodę Allacha. Nie wiem czy ten limit trzech dni to jakiś standard, czy dotyczy to jedynie tej części świata. Moi ''przewodnicy'' po meczecie choć byli ludźmi młodymi- wszyscy byli Hafizami biegłymi w sprawach koranicznych. Poza tym większość z nich całkiem dobrze posługiwała się językiem angielskim poza swoim językiem lokalnym i obowiązkowym arabskim. Ich wykształcenie jest całkiem inne i na podstawie pewnych obserwacji wnoszę, że całkiem lepsze od wykształcenia młodych ludzi należących zarówno do innych religii w tym kraju jak i świeckich nurtów. Poza koranem posiadają oni ogólną wiedzę i ogólne zainteresowanie otaczającym światem i rządzącymi nim prawami, co czyni że rozmowa z nimi może być interesująca. Już następne pokolenie może wykształcić całkiem inny podział w populacji indonezyjskiej. Nie zdziwię się jeśli najważniejszą kastą będą dobrze wykształceni muzułmanie, a kasta im podległa - niedouczeni chrześcijanie, animiści czy świeccy obywatele.
Meczet jest wewnątrz podzielony na umowne części. W centralnej części, która odpowiada ołtarzowi europejskich kościołów jest miejsce dla imama. Najbliżej niego rozłożone są dywaniki przeznaczone dla Hafizow, czyli mahometan znających cały koran na pamięć. Jeśli podczas modlitwy, przy czytaniu koranu imam pomylił by się (niech Allach broni) to Hafizi od razu go poprawiają. Ci, którzy nie znają koranu albo znają go słabo nie są dopuszczani tak blisko imama, ale jeśli mimo to któryś usiadł by tam - został by poproszony o przejście bliżej drzwi wyjściowych.
> Niedaleko drzwi wejściowych spało kilka osób. Podobno podróżni Mahometanie mogą zostać w meczecie trzy dni i trzy noce śpiąc na dywanach na posadzce ale muszą poprosić o zgodę Allacha. Nie wiem czy ten limit trzech dni to jakiś standard, czy dotyczy to jedynie tej części świata. Moi ''przewodnicy'' po meczecie choć byli ludźmi młodymi- wszyscy byli Hafizami biegłymi w sprawach koranicznych. Poza tym większość z nich całkiem dobrze posługiwała się językiem angielskim poza swoim językiem lokalnym i obowiązkowym arabskim. Ich wykształcenie jest całkiem inne i na podstawie pewnych obserwacji wnoszę, że całkiem lepsze od wykształcenia młodych ludzi należących zarówno do innych religii w tym kraju jak i świeckich nurtów. Poza koranem posiadają oni ogólną wiedzę i ogólne zainteresowanie otaczającym światem i rządzącymi nim prawami, co czyni że rozmowa z nimi może być interesująca. Już następne pokolenie może wykształcić całkiem inny podział w populacji indonezyjskiej. Nie zdziwię się jeśli najważniejszą kastą będą dobrze wykształceni muzułmanie, a kasta im podległa - niedouczeni chrześcijanie, animiści czy świeccy obywatele.
> Z innych ''ciekawostek'' dotyczących ich religii dodam po krotce, że uważają, że lewa strona ciała człowieka jest nieczysta i należy jedynie do ludzkiej nieczystej fizjologii. Dlatego jedzą wyłącznie prawą ręką Piszą tylko prawą ręką. Trudno być tu mańkutem. Jeśli leworęczność jest zaobserwowana u dziecka dokłada się wszelkich starań, żeby jak najwcześniej usprawnić jego rękę prawą kosztem lewej. Wkładają buty prawa noga jako pierwsza. Nie dotykają się nawzajem lewą ręką. Pozdrawiając kogoś pozdrawiają też prawą ręką. Nie dotykają swoich głów uważając tę cześć ciała za świętą. Dlatego stale noszą songkoki na głowach, żeby- jak mi jeden z nich powiedział - szatan nie przeniósł na ich głowy nieczystości. Nie dotykają alkoholu, co jest powszechnie jak sądzę wiadome, natomiast palą tytoń w strasznie dużych ilościach. Tytoń jednak według nich nie zaburza percepcji, co według nich ma miejsce podczas picia alkoholu. Nie jedzą wieprzowiny , bo podobno w koranie jest to mięso zakazane jako posiadające ''wirusa'', którego nie sposób się pozbyć nawet poprzez gotowanie. Wirus jest tu jak sądzę uogólnieniem, a chodzi o nieczystość. Zauważyłem, że cala ich religia opiera się na kontraście świętości i nieczystości . Nie dotykają też mięsa, które pochodzi od zwierząt mających kły. Trochę mnie to zastanowiło, bo wydaje mi się, że tak samo można zgeneralizować mięsną dietę chrześcijan i Żydów. Nie jadamy chyba zwierząt, które mają kły.
>
> 16 czerwca, czyli dokładnie w dniu ekspiracji mojej wizy, wypłynąłem z Indonezji i po pięciogodzinnej przeprawie dopłynąłem do miasta Tawaow Sabah na malezyjskiej części Borneo. Z Tawao późnym wieczorem pojechałem do Kota Kinabalu ,gdzie aktualnie się znajduję
No comments:
Post a Comment