Tuesday, 21 March 2017

Indonezja, Irian, Moluki, Celebes


17-20 maja, Nowa Gwinea - Irian Jaya, a stamtąd dalsza podróż morska na Wyspy Korzenne (Moluki)


W poniedziałek 17-go maja rano zaniosłem papiery do konsulatu indonezyjskiego, żeby wyrobić wizę. Myślałem, że mam wszystko co potrzebują, ale okazało się, że zamiast dwóch zdjęć paszportowych miałem tylko jedno. To był problem, bo w Vanimo nie ma odpowiedniego fotografa.  Przez taką głupotę nie dostałbym wizy i aż nie chciało mi się myśleć, że może musiałbym się wracać do Port Moresby. Przypomniałem jednak sobie, że mam ze sobą międzynarodowe prawo jazdy, które jest dokumentem ze zdjęciem. Ostrożnie wyrwałem je i pomimo tego, że była na nim mocno wytłoczona pieczątka kantonu Vaud - udało się, że pracownik konsulatu tego nie zauważył. O 14 wiza była gotowa. Uwinęli się dość szybko, a ja całkiem bylem z tego zadowolony.
Postanowiłem nie zostawać dłużej w Vanimo. Od razu poszedłem w okolice głównego placu, żeby złapać minibus jadący do granicy. Po pół godzinie się udało. Kierowca tego mikrobusa był pijany i zamierzał upić się jeszcze bardziej popijając z kolegami w szoferce piwo opakowane w gazety. Pomimo tego, po półtorej godziny dotarłem do granicy. Po jej przekroczeniu pierwsze co usłyszałem, to muezin puszczany z mikrofonu w jednostce graniczno - wojskowej.  To znak, że wkroczyłem do innego kraju, innej kultury i przypomnienie, że powoli wkraczam w strefę wpływów świata muzułmańskiego.
Długo szukałem taksówki, którą mógłbym dojechać do oddalonej o około 50 kilometrów Jayapury. Na darmo. Zatrzymała się jednak straż graniczna służbowym samochodem, a w niej  ci sami ludzie, którzy wcześniej podbijali mi wizę na granicy. Zaproponowali, ze za 50000 rupii czyli około 6 usd podwiozą mnie kawałek. Na pace ich pick-upa było już kilka osób . Dorabiają po pracy jako taksówka. Pojechałem z nimi. Podczas drogi powiedzieli mi, że statek na Moluki- czyli wyspy korzenne - nie wypływa jutro tak jak myślałem tylko dzisiaj i, że jeśli się pospieszę, to może uda mi się na niego wsiąść. Nie miałem jednak lokalnej waluty, a bilet musiałem kupić w rupiach w gotowce. W Jayapura chodziłem od banku do banku ,ale nigdzie nie mogłem  wymienić pieniędzy. Bankomaty też były pozamykane. W końcu znalazłem jeden, który mało bezpiecznie wyglądał, ale nie miałem innego wyboru. Kilka osób  obserwowało mnie podczas wybierania pieniędzy i nie było to przyjazne obserwowanie. Będę musiał sprawdzić niedługo rachunek mojej vizy czy ktoś się tam nie włamał. Szukając bankomatów zauważyłem, że zwyczaje się zmieniają. Na Melanezji i wschodniej części Nowej Gwinei - jak pisałem wcześniej - jest głupi według mnie zwyczaj trzymania się za ręce podczas rozmowy. Tutaj ten zwyczaj jest wypierany przez uderzanie rozmówcy palcem albo dwoma złączonymi palcami w przedramię. Uderzenia są dość mocne, co miałem wątpliwą przyjemność zaobserwować, gdy jeden z pracowników ochrony banku tłumaczył mi dlaczego bankomat nie działa. Podczas tłumaczenia non stop uderzał mnie w przedramię, żeby wymusić moją uwagę. W tym przypadku całkowicie niepotrzebnie.

Miałem już pieniądze. Wybrałem dostępny w tym bankomacie limit czyli półtora miliona rupi, czyli nieco ponad 150 usd  i od razu poszedłem do portu ,gdzie kupiłem bilet. Statek miał odpłynąć o 19-tej, ale w końcu odpłynął tuż przed północą. Dzisiaj był bardzo aktywny dzień i wszędzie zdążałem w ostatniej chwili, pomijam tu spóźniony statek. Bardzo męczący dzień.

W ten sposób znalazłem się na statku. Indonezyjskie statki czy promy to koszmar. Są dramatycznie przepełnione i brudne. Wnętrze pokładu wygląda gorzej niż szatnia w klubie rugby. Zapachy też są gorsze. Na dodatek brak tu jakiejkolwiek cyrkulacji powietrza i na zamkniętych pokładach jest gęsty dym z papierosów . Wydaje mi się, że tu wszyscy palą.  Materac, który mi przydzielono był tak brudny, że od razu kupiłem sarong specjalnie po to, żeby go położyć na materacu i w ten sposób uniknąć kontaktu ze skórą. Mój materac był brudny, ale i tak miałem dużo szczęścia, że go w ogóle dostałem , bo  inni śpią na podłodze, gdzie popadnie, tak więc czasem można na kogoś śpiącego albo leżącego wejść. Toalety - tutaj model ski fahren - już po kilku godzinach były nie do użycia. Nie sposób było do nich wejść, żeby się nie zabrudzić. Pominę tu jednak co drastyczniejsze opisy. Co więcej - cały czas jestem w strefie żucia orzecha betel co skutkuje tym, że cały pokład jest starannie opluty na czerwono. Śmieci są bezpośrednio rzucane na podłogę - jeśli wewnątrz pokładu, albo za burtę jeśli na zewnątrz. Setki - jeśli nie tysiące- butelek wylądowało dziś w oceanie. Jak sądzę- codziennie podobna ilość trafia za burtę. Na pokładzie widziałem duże plastikowe worki pełne śmieci, plastików, butelek, kartonów &c &c &c. Te worki ustawione były w taki sposób, że mam podejrzenia, że w nocy w odpowiednim momencie są wyrzucane do oceanu. To są jedynie moje podejrzenia, bo takiej akcji nie widziałem, jednak ilość śmieci pływających w morzu jest olbrzymia. Nigdzie wcześniej nie widziałem tak zabrudzonego akwenu jak tu w Indonezji. 
Na statku częste są kłótnie, przepychanki, a raz widziałem nawet bójkę. Pomijam bójki przy wpychaniu się na pokład i wypychaniu z pokładu bo to drobiazg.  Przy wpłynięciu do portu i po otwarciu wejścia na statek cała masa ludzi wpycha się  na siłę na statek nie czekając aż najpierw pasażerowie wysiądą. To chociaż irytujące jest jak już wspomniałem detalem.  Co do bójek na statku. Mocno generalizując obraz tej bojki, której byłem świadkiem - żółci pobili się z czarnymi i z tego co zaobserwowałem, zaczęli żółci. W porcie Serui na wyspie Yapen wsiadło wyjątkowo nieciekawe i chamskie towarzystwo wywołujące awantury.





Irian Jaya to cześć Indonezji, która jest mentalnie bliżej Papuy. Prowincja ta swego czasu chciała i - jak sądzę - ciągle chce się oderwać od Jakarty. Jakarta natomiast, żeby przełamać żywioł papuaski, wspiera osadnictwo innych indonezyjskich grup etnicznych na terenie Irian Jaya. To doprowadza do sporów, które mogą się kończyć tak jak tym razem na statku. Kapitanat i ochrona nie panują nad sytuacją. Wygląda na to, że mało ich to obchodzi albo jest to tak częste, że nie zwracają na to uwagi.
Statki od zawsze były specyficznym środkiem transportu, który wymagał zachowania szczególnej hierarchii, pionowej stratyfikacji wzajemnych zależności i podległości w celu respektowania zasad regulujących ludzkie emocje. Zbyt dużo ludzi na zbyt małym obszarze zawsze wywoła większe czy mniejsze zamieszki. Tymczasem tutaj każdy kucharz czy majtek myśli, że może - jak równy z równym - rozmawiać z oficerem. Oficerowie spoufalają się z pasażerami, co wynika z indonezyjskiego poczucia egalitarności. W ten sposób jednak eliminują efekt rangi.  Tylko te nacje stworzyły morskie imperia, które na morzu zachowały jasną hierarchię, nawet jeśli to niektórym wydaje się bardzo brutalne. Egalitaryzm na statku zawsze doprowadzi do anarchii.

Niektóre zwyczaje Indonezyjczyków są uciążliwe jeśli się z nimi tak blisko przebywa. Najbardziej irytujący zwyczaj to siadanie na cudzych łóżkach i jakby nigdy nic włączanie muzyki albo zapalanie papierosa. Nie jest nowością, że ta nacja przenosi na promy swoje domowe życie . Są tu cale rodziny z dobytkiem. Mają jakieś worki, woreczki, jedzenie , garnki, kury, jest nawet jeden prosiak. Czuję się jakbym był w jakiejś indonezyjskiej wiosce. Ponieważ jestem jedynym białym na pokładzie każdy chce się ze mną witać, czasem ta sama osoba kilkanaście razy w ciągu godziny. Czasem, gdy jem obiad, nie zważając na to przychodzą i wyciągają rękę do powitania. To bywa trudne. Ludzie chcą sobie robić ze mną zdjęcia. Wiem, że to jest dola każdego białego w Indonezji. Dużo osób prosi o adres żebyśmy do siebie pisywali, inni proponują, że przyjadą do mnie do Polandii. Ciężko niektórych zgubić. Jak się przyczepią to krzyż pański. Cały czas komentują co robię. Teraz, gdy piszę ten dziennik, jest wokół mnie spora grupka komentująca i przyglądająca się. Oczywiście chcą robić ze mną cześć.

Chciałem podróżować w klasie ekonomicznej  tak jak krajowcy mają w zwyczaju i zobaczyć prawdziwą Indonezję, a nie plaże Bali czy wieżowce Jakarty co jest kompletnie poza moim zainteresowaniem. To doświadczenie jednak jest trudniejsze inż myślałem. Dla mnie jest to swoista męczarnia, dla nich jedynie dzień powszedni, ich rzeczywistość. Nigdy nie byłem zwolennikiem czy miłośnikiem  Azji Południowo- Wschodniej i spodziewałem się, że ta część wiata będzie dla mnie trudna. Pierwsze dni w Indonezji wydają się to potwierdzać. Mam całkowicie inne niż oni rozumienie prywatności, ale nie jestem u siebie, tak więc znoszę to wszystko tak jak tylko umiem najlepiej. Odliczam jednak godziny do końca rejsu, chociaż czas w takich momentach lubi płynąć bardzo powoli. Ten rejs wyznacza dołek w komforcie i przyjemności, które czerpię w podróżach na morzu.

Udało się i 20 maja dopłynąłem na Wyspy Korzenne czyli Moluki.

 20 maja, Ternate, Moluki.

20 maja wczesnym wieczorem ujrzałem wyspę Ternate, jedną z wysp Moluków. Bardzo się ucieszyłem na widok tych wysp. Z tego miejsca Holendrzy przywozili do Europy gałkę muszkatołową, goździki i inne przyprawy i korzenie. Stąd nazwa Wyspy Korzenne. Z tamtej epoki  pozostały ruiny fortów i... zapachy. Te zapachy czuję tu na każdym kroku. Przechodząc przez targ czy idąc ulicą widać rozłożone na płachtach różne korzenie i przyprawy. Najbardziej pachną suszące się na słońcu goździki. Często przy odpowiednim wietrze czuć ich zapach niosący się po okolicy.

Miasto Ternate i cała wyspa mają muzułmański charakter. Wszędzie widać kobiety poubierane od stop do głów i zakrywające całe ciała. Architektura też jest islamska. W mieście kończy się budowa nowego meczetu. Całkiem ładna budowla z żółto - zieloną kopułą, która stanie się, jak sądzę, wizytówka tego miasta.
Poza Ternate odwiedziłem też inne wyspy - Tidore jest dość ciekawą małą wyspą. Jej charakter jest bardziej islamski niż Ternate. Wyspa ta jednak jest o wiele biedniejsza niż Ternate co widać w braku infrastruktury i w konstrukcjach domów.

Następnego dnia po przyjeździe kupiłem na targu siatkę pełną egzotycznych owoców. Wiele z nich mi nieznanych. Do wieczora spróbowałem wszystkie. Najciekawsze są salak i lanca. Salak ma wielkość szyszki sosny. Pokryty jest ''skórą węża''. Skóra bardzo łatwo odchodzi od miąższu i wygląda jak wylinka węża. Miąższ też łatwo odchodzi od pestki co czyni ten owoc łatwy w obsłudze  i jedzeniu. Pestka jest brązowa i twarda, wielkości dużej fasoli. Smak trochę jak niedojrzałej truskawki. Konsystencja nieco mniej surowa niż nasze jabłko. Owoc ciekawy, ale po zjedzeniu kilku całkowicie odeszła mi ochota na niego i więcej już go nie jadłem.
Lanza natomiast wygląda jak mały ziemniak. Środek to szklista dość twarda galareta zawarta w czterech półksiężycowatych częściach. Z reguły bardzo kwaśna, ale czasem - choć bardzo rzadko - trafia się posmak słodyczy. Powłoka tej galarety jest niezjadliwie gorzka. Samo dotknięcie jej językiem powoduje irytację i na długo pozostawia nieprzyjemny, gorzki smak na ustach. Skóra tego owocu po przekrojeniu wydziela mlecznobiałą, gęsta substancję, która też jest bardzo gorzka i prawdopodobnie trująca. Lanza rośnie w gronach tak jak winogrona i tak też jest sprzedawana.

Cały jeden dzień poświęciłem na wejście na wulkan Gamalama, u którego podnóża leży miasto Ternate. Podjechałem taksówką - motorem do podnóża i stamtąd - w ciągu sześciu godzin - udało mi się wspiąć na górę.  Na wysokości około 1500 metrów jest przyjemnie chłodno. Około 25 stopni. Przyjemny kontrast z miastem gdzie jest około 35 stopni C. Powietrze jest jednak wilgotne, a góra prawie zawsze zakryta jest chmurami. Dlatego właśnie nie miałem zbyt dobrych widoków.



W sumie spędziłem prawie 2 tygodnie na Wyspach Korzennych. go czerwca wypłynąłem z Moluków i po krótkiej przeprawie wylądowałem na wyspie Celebes nazywanej tutaj Sulawesi. Tym razem na statku wykupiłem kabinę w pierwszej klasie. Podróż była spokojna. Morze podczas przeprawy było w stanie 0-1 B. Jak okiem sięgnąć, po horyzont płaska jak stół tafla wody.

O 6 wieczorem dotarłem do Bitung na wyspie Sulawesi. Miasto Bitung to port i cała portowa infrastruktura. Poza tym nie ma tu nic ciekawego, tak więc pomimo tego, że było już ciemno pojechałem mikrobusem do Manado, gdzie dojechałem po dwóch godzinach. Odległość jest zaledwie 50 kilometrów, ale podróżowanie na tych wyspach jest ciężkie i powolne. 
Było przed 9 wieczorem, gdy znalazłem hotel. Pomimo późnej pory poszedłem na miasto, które całkowicie mnie zaskoczyło. Wydało mi się całkiem nowoczesne z całkiem ładnymi ulicami i ledwie kilka razy bylem zaczepiony przez miejscowych. Podczas przeprawy statkiem z Moluków musiałem przepłynąć niewidoczną granicę - granicę niezdrowego zainteresowania białymi ludźmi i ciągłego ich zaczepiania. To miła odmiana od nachalności na Molukach. Całe miasto, pomimo silnego chińskiego napływu, ma europejski charakter. Architektura i ubiór kobiet są europejskie.  Zastanawiam się czy taka ocena Manado nie wynika z faktu, że przez ostatni miesiąc podróżowałem po Salomonach, Nowych Gwineach, Brytaniach i Molukach czyli bardzo głębokiej prowincji. Dopuszczam do siebie myśl, że gdybym przybył do Manado z zachodu albo i z innej azjatyckiej metropolii - mógłbym uznać to miejsce za ponurą dziurę.  Pamiętam, że podobny przypadek miałem w Mendozie w Argentynie. Gdy kiedyś dotarłem do niej jadąc przez monotonną pampę - jej winnice, szpalery topoli, parki i alamedy wydały mi się tak pocieszne. Tylko dlatego jak sądzę, że przełamały monotonię pampasów. Gdy jednak wjechałem do Mendozy z zachodu, z kordyliery - znalazłem zakompleksioną mieścinę.
Jak bardzo nasz odbiór zależy od tego skąd przyjeżdżamy.  




Z Celebes na Borneo.

Moja droga do Toli -Toli na zachodzie Celebes okazała się być bardzo długa i trudna. W sumie kilka dni spędziłem w różnych środkach lokomocji. Ostatni odcinek z Buol do Toli-Toli miał co prawda zaledwie  nieco ponad 120 kilometrów , ale rozklekotany autobus potrzebował aż  dziewięciu godzin, żeby się z tym dystansem uporać. Sama droga jest mało  ciekawa. Kilometrami ciągną się pola ryżowe, a w okolicach miejscowości  Gorontalo brak zupełnie innych upraw. Wszędzie ryż. Te poletka są   pozalewane wodą i poprzegradzanie groblami. Czasem, gdy promień słońca  padnie pod odpowiednim kątem wywołuje to ciekawe refleksy na  poszczególnych poletkach. Wszędzie widać brodzących w błocie ludzi  zmiękczających teren pod uprawę starymi traktorkami albo wołami.   Osada Buol jest brudna, wyjątkowo nieciekawa i wyjątkowo zaniedbana.  Przy domach  brud i błoto. Wygląd podwórek i domów nasuwał mi skojarzenia z czymś  pomiędzy oborą, a chlewem. A jednak mieszkali tam ludzie, a w błocie przy  domu brudne dzieci w poobdzieranych szmatach wydawały się żyć w  symbiozie z okolicznymi, licznymi tu kozami. Żałosny to był widok.  Matka i ojciec pewnie w polu ryżowym, bo jest akurat pora sadzenia ryżu.  Ryż wymaga stałego zajęcia fizycznego, stałej pracy. Z reguły w  nieprzyjemnym pochyleniu pleców. Mieszkańcy być może dlatego chodzą  mocno przygarbieni  ze względu na stwardnienie mięśni od jednorodnego  ruchu pleców. Mało jest równie niewdzięcznych zajęć.
Po dotarciu do Toli-Toli nie mogłem znaleźć żadnej porządnej  informacji o statku na Borneo. Każdy z kim rozmawiałem udzielał mi  sprzecznych informacji. Na dodatek znajomość angielskiego  jest praktycznie zerowa. Pomimo ścisłych zaszłości historycznych  także niderlandzki nie jest w ogóle rozumiany.
Złapałem w końcu  taksówkę z dwoma taksówkarzami, którzy powiedzieli, że zawiozą mnie do portu, bo statek odpływa za kilka godzin. Na taką informację czekałem.  Zamiast jednak do portu wywieźli mnie za miasto i powiedzie, że dalej  muszę iść sam , chyba że dopłacę im potrójną stawkę. Byli dość bezczelni  i nieprzyjemni, tak więc im podziękowałem. Wróciłem do miasta służbowym  motorem z jakimś urzędnikiem. Po dwóch godzinach znów więc  byłem w mieście bez żadnych informacji. Przypadkiem natknąłem się na pracownika  marynarki, który w końcu pokazał mi gdzie mam się udać. Do portu  dotarłem przed wieczorem i spóźniłem się na statek. Wobec takiego  obrotu sprawy nie pozostało mi nic innego jak zostać w tym żałosnym  mieście cztery dni i czekać na dzień, w którym  miałem widoki na wypłynięcie w końcu z Celebes na Borneo.
>
> Wynająłem pokój w  hotelu nieopodal portu, od brzegu morza dzieliła mnie jedynie jedna  ulica, przy której rozstawione były kramy z różnym jedzeniem. Raz nawet  tam poszedłem coś zjeść, ale jak jest w zwyczaju w tych krajach - do  jedzenia dodaje się dużą łyżkę stołową okrutnie pikantnego chili.  Ponieważ z reguły jadam w ogóle nie pikantne rzeczy taka potrawa jest  ciężka nie tyle do strawienia, co do przełknięcia. Woda ani żaden płyn nie pomaga , bo jedynie szybciej roznosi piekące przyprawy po układzie  trawiennym.
>
> W tej części kraju w  domach i większości hoteli brak jest w łazienkach umywalek, pryszniców  czy wanien.  Zamiast tego wszystkiego jest zbiornik o pojemności około 100  litrów. Jest to solidny, cementowy zbiornik wbudowany w ścianę,  wystający z niej na pół metra, obity z reguły kafelkami. W środku  nalewana jest woda prawie po sam brzeg. W zbiorniku pływa małe  plastikowe wiaderko o pojemności jednego litra, które służy do czerpania tej wody i dalszej jej dystrybucji wedle uznania i potrzeby.  Jest to oczywiście koszmarnie niewygodne.   Tak się jednak składa, że nie ma innego wyjścia ,bo to  jedyne źródło  wody w toalecie i łazience, chociaż tutaj to z reguły jedno  pomieszczenie. Gdym był w Ameryce Łacińskiej bardzo irytował mnie jeden  paskudny zwyczaj powszechnie praktykowany w toaletach, który niestety  był bardzo popularny we wszystkich tamtejszych krajach. Mianowicie, po  pewnej oczywistej choć wstydliwej potrzebie fizjologicznej nie  spłukiwano zużytego papieru w muszli klozetowej, a zamiast tego trzeba  było ten papier wyrzucać do kosza, który na szczęście z reguły stal  nieopodal.  Mała to była pociecha, gdy wchodziło się do toalety nie w  pierwszej kolejce. W tej części Indonezji natomiast, chociaż tak samo  dotyczy to i  Molukow i  Irian Jaya-  takiego problemu w ogóle nie  było, a to z jednej prostej przyczyny. Nie używa się tu bowiem w ogóle papieru  toaletowego. Na tym jednak skończę ten wątek i postaram się nim już  więcej nie zajmować.
>
> Mając dużo  wolnego czasu porobiłem kilka długich wycieczek po okolicy. Uderzający  jest brud jaki pływa w morzu. Jest to co prawda przykra wizytówka całej  Indonezji, ale tutaj sytuacja jest dramatyczna. Nie odważyłem się nawet  zamoczyć nogi w wodzie, gdy widziałem do jakiego ścieku mieszkańcy ją  doprowadzili. Nie dbają i nie szanują własnego podwórka.

Kilka  godzin podczas jednego dnia spędziłem przyglądając się odpływowi i  przypływowi morza. Przypływ w ciągu 45 minut zakrywa około 100 metrów  brzegu zalewając go na pół metra wodą. To nie jest jakiś wyjątkowo duży  i szybki przypływ.
>
> Jest  tu na tej wyspie  podobieństwo do Moluków. W wielu miejscach suszą się goździki  porozkładane na kolorowych płachtach. Zapachy są te same. Goździki suszą  się przez cztery dni. W tym czasie z wilgotnych,  zielonych pędów, schnąc  kurczą się, zmieniają barwę na brązową i tym samym przybierają formę  goździków , które znamy i  kupujemy w Europie. Ponieważ często przechodzą ulewy  ludzie spędzają cały dzień przy suszących się goździkach, żeby zdążyć je  zwinąć przed zmoczeniem. Po przejściu ulewy od razu rozkładane są na  nowo. Ponieważ tych ulew w odpowiednich porach roku może być wiele - ta  czynność może być powtarzana zadziwiająco często. Obserwowałem akcję  zwijania płacht przed deszczem i rozkładania ich ponownie już po.  Krajowcy doszli do oczywistej wprawy i w kilka minut cała praca jest  wykonywana.
>
> W mieście Toli-Toli,  podobnie jak w innych częściach Indonezji , brak jest księgarni i  jakichkolwiek centrów kulturowych w naszym rozumieniu tego słowa. Nie  sposób kupić cokolwiek do czytania, a właśnie   skończyłem   czytać   Malay  Archipelago  p. Alfreda Wallace'a, który opisuje w nim swoje podróże po  tych krajach przed 150 laty. Dzięki tej lekturze miałem okazję porównać jego opisy zarówno  miejsc jak i ludzi i zobaczyć jakie zmiany stały się udziałem tej  części świata w ciągu sześciu pokoleń, które dzieliły jego od mojej rezydencji na tych wyspach .  W takim marnym miejscu jak  Toli-Toli, z braku jakichkolwiek rozrywek, jest duża potrzeba posiadania  jakiejś książki do czytania.
> Tutaj w sklepach papierniczych  jest co prawda  mały kącik z książkami, ale głównie są to podręczniki szkolne.  Bardzo marnie wydane i co gorsza o dramatycznie niskiej jakości  merytorycznej. Z ciekawości zajrzałem do dwóch dostępnych mi tematów- czyli podręcznika do języka angielskiego i do geografii.  Nie było  podręczników do nauk ścisłych, a innych z braku znajomości języka  miejscowego nie mogłem ocenić. W obu wyżej wymienionych przypadkach  roi się od błędów. Podręcznik do geografii nie jest wart  papieru na jakim został wydany. Od dawna przeglądam różne mapy i książki geograficzne, ale tak  słabej jakości nie widziałem nigdy wcześniej.  Jest to o tyle przykre, że  Indonezja jako bardzo młody naród już niedługo może wpompować na rynki  pracy dziesiątki milionów niedouczonych ludzi. Taka niestety chyba jest  jednak cena powszechnej, bezpłatnej edukacji.
>
> Co wieczór około zachodu słońca przechodzi tutaj silny opad deszczu  czego naturalną konsekwencją jest odcięcie prądu. Mój hotel ma co  prawda generator prądotwórczy, ale TV i  klimatyzacje wtedy nie działają.  Po kilku  minutach bez klimatyzacji w pokoju   robi się przeraźliwie duszno, parno i gorąco.  Gdy odcięty zostaje prąd, w mieście niektórzy zapalają wtedy świeczki  ale, z tego co zauważyłem, dużo sklepów i niektóre domy prywatne też  posiadają własne generatory prądu. Gdy zostaną one wszystkie podłączone  wszędzie słychać turkot przypominający turkot całej armii traktorów.  Natomiast to odłączanie prądu może też być celowe, ponieważ w przeciwnym  wypadku nie wiem jak wytłumaczyć to , że właściciel hotelu mógł przewidzieć godzinę  ponownego włączenia prądu.
>
> Codziennie o 5 rano budzi mnie swoją śpiewną modlitwą imam.  O tej godzinie  zaczyna się shubruh czyli pierwsza modlitwa muzułmańska, która potrafi  trwać trzy godziny, aż do ósmej rano. Te śpiewne modlitwy imama  wytrącają mnie bardzo nieprzyjemnie ze snu. Muszę przyznać, że śpiew  jest dość dramatyczny i wzbudza pewien niepokój. Myślę, że głównie  poprzez bardzo orientalną nutę, do której nie jestem w ogóle  przyzwyczajony, a którą moje ucho odbiera jako coś bardzo obcego. Przez  cały czas pobytu w tym kraju nie zdołałem się do tego przyzwyczaić. Na dodatek około 6  rano dołączają się do orkiestry koguty, a czasem i koty nie zostają w  tyle. Trudno się wyspać.

>
> 13-go  czerwca wsiadłem na statek płynący na Borneo. Na statku było dość mało  ludzi i było całkiem czysto jak na indonezyjskie warunki.  Na pokładzie  płynęło też kilkanaście owiec. W nocy owce były bardzo aktywne i  dlatego słabo spałem. Zamiast 14 go czerwca o 6 rano jak było w planie,  statek dobił do Tarakan na Borneo dopiero o 5 wieczorem. Po raz kolejny  przez to spóźniłem się na następny statek. Nie chciałem zostawać w  Tarakan, bo to kolejna marna osada, których ostatnio za dużo widywałem i  jestem już marnymi osadami całkiem znużony. Pomimo to jednak zmuszony  byłem przeczekać tu kolejne dwa dni czekając na inny statek. 16-go  czerwca kończy mi się wiza indonezyjska i do tego czasu chcę opuścić  ten kraj.

Z portu w Tarakan do miasta jest około 30 kilometrów.  Ponieważ lokalne moto-taksówki,  za transport do centrum chciały ode mnie  dokładnie dziesięciokrotną stawkę w porównaniu z tym, co płacą krajowcy, zdecydowałem że poszukam innej możliwości i nie będę się dawał tak  prosto oszukiwać, chociaż cena i tak była dla mnie  do zaakceptowania, ale chodziło zasadę.  Jeśli zgodziłbym się na taką stawkę później krajowcy śmieliby się za moimi plecami z głupiego białego, że tak łatwo można od niego  wyciągnąć pieniądze. Te skoki cen są bardzo irytujące.  Kilka razy  zauważyłem, że zawyżają ceny w sposób mocno bezczelny. Często zgadzają  się na cenę przed usługą, ale w trakcie na przykład jazdy zatrzymują się  i mówią, że coś się psuje w motorze albo automobilu  i jeśli chcę jechać dalej, to trzeba  tyle a tyle dopłacić. W Tarakan ustaliłem cenę pokoju w hotelu na  105000 rupii, natomiast już po opłaceniu pierwszej nocy człowiek z  recepcji przyszedł i powiedział, że muszę dopłacić 20000 rupii za  telewizor i drugie tyle za klimatyzację. Zaśmiałem się tylko i  powiedziałem, że chyba sobie żartuje. Po kilkunastu minutach jednak  jakimś przypadkiem  zgasło u mnie w pokoju światło. Tylko w moim. Pan z recepcji wykręcił  mi korki i  przyszedł do mnie po dopłatę za włączenie światła.

Z portu Tarakan  do miasta dojechałem te 30 kilometrów  z grupą muzułmanów, którzy zaproponowali mi  podwiezienie. Okazało się, że są wykładowcami szariatu na uniwersytecie.  Byli na dodatek tak mili, że następnego dnia zaprosili mnie do meczetu, a  ponieważ w meczecie nie byłem,  pomimo upału i ciężkości tutejszego  powietrza założyłem długie spodnie i poszedłem. Przed wejściem  założyłem na głowę songkok czyli muzułmański beret no i zdjąłem buty.  Akurat była przerwa pomiędzy dhuhur, a ashar czyli pomiędzy drugą i  trzecią modlitwą, ale pomimo tego wszyscy obecni w meczecie ubrani  jeszcze byli w biały gubah (czyli muzułmańską sutannę). Mahometanie mają  pięć modlitw w ciągu dnia. Pierwsza, o której już wcześniej wspomniałem  to shubah o świcie, o 5 rano, druga to dhuhur o 12.30, trzecia to ashar  o 15.30, a dwie ostatnie to maghrib o 17.30 i isya o 19.00, kiedy słońce  już zachodzi.
Biały gubah jest zakładany z reguły w czasie modlitwy, są  też inne kolory gubahow. Czarny jest też kolorem modlitwy ale zakładany jest  w  momencie trwania wojny. Poza tym w piątek - czyli najważniejszy dzień  Mahometan - zakładany jest zielony gubah. Zielony kolor ma symbolizować  prawdopodobny kolor muzułmańskiego raju. Na co dzień nosi się z reguły  gubah granatowy albo niebieski, chociaż też dużo widziałem na ulicach  ludzi w białych czyli modlitewnych kolorach. Meczet, w którym byłem jest  dość nowym budynkiem  i dość nowoczesnym, chociaż  ogólnie jest to dość skromne miejsce. Trochę mnie zdziwiła obecność głośników, klimatyzatorów i wentylatorów.  Chyba dlatego były tam te klimatyzatory, że budynek nie jest tak dobrze  naturalnie chłodzony jak świątynie chrześcijańskie.  Z zewnątrz wygląda  całkiem jak dom mieszkalny i przeszedłbym obok niego nie zauważając  jego domniemanej wartości religijno - duchowej.

Moja wiedza na temat i  meczetu i Mahometan była jednak tak mizerna, że spodziewałem się całkiem  innej świątyni i całkiem innych w niej ludzi. Naszą wiedzę o tej religii  i tych ludziach jednak zawdzięczamy nie ich poznaniu ale wątpliwej  jakości informacjom medialnym.  Dla większości pewnie jest to zgraja  brodatych  terrorystów myślących tylko o tym jak wysadzić kogoś w powietrze.  Tymczasem ci ludzie, których tu poznałem byli całkowitym zaprzeczeniem  pewnych tez. Nasza kultura opiera się jednak na przekonaniach, o których  się nie dyskutuje i dlatego jest tak dramatyczny brak zrozumienia dla  tej  religii. Tymczasem - jak sądzę - oni głównie chcą być zostawieni w spokoju , żeby całe życie czytać sobie koran i szukać swojej drogi.  A to, że  trafiają się wariaci nie dotyczy tylko jednej grupy. Ci Mahometanie  byli bardzo wobec mnie mili i uprzejmi pomimo pewnie wielu faux pas  jakie podczas wizyty w meczecie popełniłem.  Ich styl mówienia był logiczny, artykulacja wyraźna i dobra, a ton głosu przyjemnie spokojny. Nie przerywali sobie nawzajem w swoich wypowiedziach i najwyraźniej starali się wypaść bardzo dobrze. W kraju, gdzie każdy macha rekami i krzyczy, żeby zwrócić uwagę na to, co ma do powiedzenia, to przyjemna odmiana. Zauważyłem, że są dobrze zbalansowani wewnętrznie i dlatego mogą sobie pozwolić na spokój wypowiedzi. Nie mogę jednak oprzeć się wrażeniu, że bylem tam obcy i odczuwałem przez to pewien dystans, który w innym przypadku mógłbym odebrać jako nieufność.

Meczet  jest wewnątrz podzielony na umowne części. W centralnej części, która  odpowiada ołtarzowi europejskich kościołów jest miejsce dla imama.  Najbliżej niego rozłożone są dywaniki przeznaczone dla Hafizow, czyli  mahometan znających cały koran na pamięć. Jeśli podczas modlitwy, przy czytaniu koranu imam pomylił by się (niech Allach broni) to Hafizi od  razu go poprawiają. Ci, którzy nie znają koranu albo znają go słabo nie  są dopuszczani tak blisko imama, ale jeśli mimo to któryś usiadł by tam - został by poproszony o przejście bliżej drzwi wyjściowych.
> Niedaleko drzwi wejściowych spało kilka osób. Podobno podróżni  Mahometanie mogą zostać w meczecie trzy dni i trzy noce śpiąc na dywanach na posadzce  ale muszą poprosić o zgodę  Allacha.  Nie wiem czy ten limit trzech dni to jakiś standard, czy dotyczy to jedynie tej części świata. Moi ''przewodnicy'' po meczecie choć byli  ludźmi młodymi- wszyscy byli Hafizami biegłymi w sprawach koranicznych.  Poza tym większość z nich całkiem dobrze posługiwała się językiem  angielskim poza swoim językiem lokalnym i obowiązkowym arabskim. Ich  wykształcenie jest całkiem inne i na podstawie pewnych obserwacji wnoszę, że całkiem lepsze od wykształcenia młodych ludzi należących zarówno  do innych religii w tym  kraju jak i świeckich nurtów. Poza koranem posiadają oni  ogólną wiedzę i ogólne zainteresowanie  otaczającym światem i rządzącymi nim prawami, co czyni że rozmowa z  nimi może być interesująca. Już następne pokolenie może wykształcić  całkiem inny podział w populacji indonezyjskiej. Nie zdziwię się jeśli  najważniejszą kastą będą dobrze wykształceni muzułmanie, a kasta im  podległa - niedouczeni chrześcijanie, animiści czy świeccy obywatele.

> Z  innych ''ciekawostek'' dotyczących ich religii dodam po krotce, że uważają,  że lewa strona ciała człowieka jest nieczysta i należy jedynie do ludzkiej nieczystej fizjologii. Dlatego jedzą wyłącznie prawą ręką  Piszą tylko prawą ręką. Trudno być tu mańkutem. Jeśli leworęczność jest  zaobserwowana u dziecka dokłada się wszelkich starań, żeby jak najwcześniej  usprawnić  jego rękę prawą kosztem lewej. Wkładają buty prawa noga jako pierwsza.  Nie dotykają się nawzajem lewą ręką. Pozdrawiając kogoś pozdrawiają też prawą ręką. Nie dotykają swoich głów uważając tę cześć ciała za świętą.  Dlatego stale noszą songkoki na głowach, żeby- jak mi jeden z nich  powiedział - szatan nie przeniósł na ich głowy nieczystości.  Nie dotykają  alkoholu, co jest powszechnie jak sądzę wiadome, natomiast palą tytoń w  strasznie dużych ilościach. Tytoń jednak według nich nie zaburza  percepcji, co według nich ma miejsce podczas picia alkoholu. Nie jedzą wieprzowiny , bo podobno w koranie jest to mięso zakazane jako posiadające ''wirusa'',  którego nie sposób się pozbyć nawet poprzez gotowanie. Wirus jest tu  jak sądzę uogólnieniem, a chodzi o nieczystość.  Zauważyłem, że cala ich  religia opiera się na kontraście świętości i nieczystości . Nie dotykają  też mięsa, które pochodzi od zwierząt mających kły. Trochę mnie to  zastanowiło, bo wydaje mi się, że tak samo można zgeneralizować mięsną  dietę  chrześcijan i Żydów. Nie jadamy chyba zwierząt, które mają kły.
>
> 16 czerwca, czyli dokładnie w dniu ekspiracji mojej wizy, wypłynąłem  z Indonezji i po pięciogodzinnej przeprawie dopłynąłem do miasta Tawaow Sabah na malezyjskiej części Borneo. Z Tawao późnym wieczorem  pojechałem do Kota Kinabalu ,gdzie aktualnie się znajduję


No comments:

Post a Comment