Tuesday, 21 March 2017

Kambodża




W dniu, w którym opuściłem Tajlandie wstałem o trzeciej rano. O piątej bylem na dworcu kolei żelaznej, a o szóstej siedziałem już w pociągu. Po sześciu godzinach dotarłem na granicę z Kambodżą. Tam spędziłem trzy godziny stojąc w różnych kolejkach i załatwiając przeróżne formalności. O piętnastej, już w Kambodży pojechałem autobusem do Siem Raep, które leży nieopodal ruin Angkor Wat.  Dotarłem do tego miasta około 19.30. Autobus był zadziwiająco przyjemny. Pierwsze wrażenia dotyczące ludzi i tego kraju też całkiem dobre. Pomocnik kierowcy podczas drogi rozdał wizytówki hoteli, zorganizował transport z dworca i chwilę po 20-tej bylem już w hotelu. Hotel całkiem w porządku. Pokój jest bardzo wygodny, z łazienką z gorącą wodą, tv, WiFi, klimatyzacją. Jest czysty i schludny. To wszystko za zaledwie 3 USD czyli jakieś 9 PLN.  Pomimo sporego zmęczenia wyszedłem na miasto późnym wieczorem i zjadłem kolację w restauracji na świeżym powietrzu za 2 i pół dolara. Kuchnia khmerska jest bardziej zbliżona do malajskiej niż tajskiej.  Ma to i plusy i minusy, ale nie mam ochoty rozwijać tego wątku. Tani jest ten kraj, a pomimo tego usługi są na niezłym poziomie - porównując z innymi krajami regionu. 

Dzisiaj dwa razy przeszła burza z silnym opadem. Raz w nocy, gdym wracał z obiadu z miasta, tak więc całkiem przemokłem.  


14 i 15 września spędziłem w Angkor. Wynająłem motorową rykszę (tzw. tuk tuk) z kierowcą. Przewodnika znalazłem na miejscu  i przez dwa dni zwiedzałem okoliczne świątynie. 

Na każdym kroku w Angkor Wat miejscowi chcą coś sprzedać. Są bardzo aktywni i często do znudzenia powtarzają swoja mantrę. W sprzedaży są koszulki z aplikacjami Angkor, pocztówki, przewodniki, figurki, woda mineralna, kokosy i wiele innych rzeczy. Każdy z tych produktów ma pierwszą cenę '' łan dala'' czyli jeden dolar. To tak na zainteresowanie. W momencie jednak, gdy sprzedający zauważy najmniejsze zainteresowanie ze strony turysty, cena jeden dolar już jest nieaktualna i wzrasta od 500 do 1000 procent.  Nie denerwuje mnie to jednak, a raczej śmieszy.  Chodząc po okolicy nie sposób jednak czegoś nie kupić. Często handlują tym dzieci i robią strasznie nieszczęśliwą minę jak odmówi się zakupu.

Podobno niektórzy turyści jako napiwki dla przewodników i kierowców zostawiają inną walutę. Z reguły są to wietnamskie dongi albo indonezyjskie rupie.
Obie waluty mają sporo zer na banknotach, ale wartość jest groszowa. Mój przewodnik żalił się, że głównie turyści z Ameryki  dają napiwki w dongach. Pokazał mi plik banknotów 2000 dongowych, które niedawno dostał od grupy amerykańskiej i pytał mnie ile jest to warte. Obliczyłem mu i jak sądzę przez to zepsułem mu humor na resztę dnia, bo widziałem, że łzy zakręciły mu się w oczach.

Dziś można jeszcze chodzić po ruinach świątyń. Niektóre schodki prowadzące na szczyt są bardzo strome i dość trudne do wchodzenia, ale mimo to każdy kto chce może po nich chodzić. Wydaje mi się, że w przeciągu najbliższych kilku lat może zostać to zabronione - tak jak to miało miejsce w przypadku piramid egipskich.                 


15-16 września,

Dziś (15) jeździłem na słoniu. Słoń ma bardzo delikatny chód i stawia swoje olbrzymie łapska z wyjątkową gracją. Może rozwinąć całkiem sporą prędkość, a przy tym cały czas porusza się bezszelestnie. Oczywiście jeśli idzie po otwartej przestrzeni, a nie w lesie.  Te słonie, które widać na zdjęciu mijałem w drodze do Angkor.  Szły naturalnym tempem, żeby w ciągu chwili przyspieszyć i osiągnąć- jak sądzę - prędkość około 20 kilometrów na godzinę.  Następny dzień (16) także spędziłem wśród słoni.

Dzisiaj czyli 18-go wyszedłem w południe na lunch, ale zatrzasnąłem w pokoju klucz. Po powrocie poinformowałem o tym człowieka w recepcji, który akurat grał ze swoimi kompanami w karty. Nie wiem dlaczego, ale nie mieli zapasowego klucza. Jeden z karciarzy przy mnie otworzył drzwi w ciągu pięciu sekund używając do tego treflowej damy. Dało mi to do myślenia jak słabo zabezpieczone są tutejsze hotele i domy.


18 września, cały dzień pochmurny, z lekkim deszczem. 
W hotelu zanika połączenie WiFi. Jest zakłócane połączeniem  z sąsiedniej restauracji I dlatego ostatnio z wielkim trudem mogę używać  internetu. Pomagają na ten problem dwa rozwiązania. Jedno to wytłumaczenie  sobie, żeby spojrzeć na to z innej perspektywy ,bo  czego ja chcę oczekiwać siedząc gdzieś w  głębokiej  kambodżańskiej (khmerskiej )  prowincji,   drugie rozwiązanie - to otwarcie drzwi od pokoju. Tak  zrobiłem dzisiaj. Rzeczywiście połączenie się trochę poprawiło, ale poza połączeniem  do pokoju wskoczyła mi żaba. Mała żabka wielkości około 3-4 centymetrów ale tak  skoczna, że poświęciłem 10 minut, żeby ją złapać, bo mam duży pokój. Wykonywała skoki na pół metra w całkowicie   nieprzewidzianym kierunku. Złapałem ją w końcu I wypuściłem na dwór, po czym   wróciłem do komputera ale już po kwadransie miałem znów tę samą żabę w pokoju.  


19 września, niedziela.
Cichy, spokojny dzień. Spacery i odpoczynek. Dziś w moim  obiedzie znalazłem w ryżu pająka i komara.  Czasem trafia się nawet  chitynowe skrzydełko karalucha. Na takie drobiazgi tutaj nikt nie  zwraca uwagi.   Być może dlatego, że w mieście jest nawet  ruchomy stragan  sprzedający smażone pająki, koniki polne, larwy I pospolite karaluchy.  Widziałem to już wcześniej w Tajlandii, ale  tutaj wydaje mi się, że to jedzenie jest bardziej popularne.  Te usmażone w jakiejś polewie pająki z  odnóżami miały prawie  10 cm długości.  Białe  smażone larwy natomiast wyglądają całkiem apetycznie.
 
Odkąd wyjechałem z Polinezji, a było to w marcu znalazłem się  w strefie ruchu lewostronnego. Dopiero w Kambodży powróciłem do ruchu  prawostronnego, ale zauważam, że muszę się do niego na nowo przyzwyczajać.  Odruchowo przechodząc przez ulicę spodziewam się, że pojazdy przejadą z innej  strony, a jadąc rykszą spodziewam się nieuchronnej kraksy sądząc, że kierowca  ignoruje przepisy. 


20 września, 
Rano pojechałem autobusem do Phnom Phen - stolicy Kambodży. Po drodze widać jak biedny jest ten kraj. W porównaniu z  terenami wiejskimi Siem Reap, to oaza bogactwa. Na wsiach ludzie żyją  w drewnianych chatach pokrytych głównie   blachą falistą. Wyglądają te domy jak jakieś stare szopy I jestem przekonany, że   w Europie zarówno krowy jak I wieprze cieszą się większym komfortem. Brak w tych  domach najbardziej podstawowych wygód. Jest to na dodatek teren zalewany wodą ,który teraz jest zalany częściowo ale wokół domów I tak powstają błotne bajora,   niektóre z nich dość głębokie, bo wiele razy widziałem mieszkańców brodzących w tym błocie po szyje. Nie wiem czy to była jakaś praca czy kąpiel - nie umiałem  sobie tego wówczas wytłumaczyć ale widziałem to wielokrotnie, tak więc musi być tego   jakieś proste wytłumaczenie. Krowy też często można zobaczyć brodzące po szyję  w wodzie. Ponieważ teren jest często zalewany przez wodę domy są postawione na  balach, a życie skupia się na piętrze. Najbardziej cenną rzeczą w całym gospodarstwie  jest krowa. Krowa - jak się później dowiedziałem, gdy bylem już w Phnom Pehn - kosztuje  do 300 dolarów amerykańskich I dlatego mało która rodzina pozwala sobie na  więcej sztuk niż jedna. Ziemia jest tu prawie nic nie warta, brak jest ruchomości  poza bicyklem, a mało kto posiada na wsi moto-bicykl (moto-rover). Wątpię czy  ludzie mają w domach odbiornik telewizyjny ponieważ w wielu miejscowościach   organizowane są świetlice, w których można oglądać TV. W mieście Siem Reap   takich świetlic jest dość dużo. Brak telewizora bynajmniej nie uważam żeby był  zły - jest szansa, że ludzie zachowają trochę zdrowego rozsądku. Piszę o tym w   charakterze wartości materialnej tego mebla. Obserwując te gospodarstwa i na podstawie rozmów z mieszkańcami w mieście - mam podstawy by  twierdzić, że  cała wartość majątku  zwykłej, wiejskiej  rodziny musi zamykać się w kwocie kilkuset dolarów amerykańskich czyli   jakieś ¾ do 1 uncji złota. To cała wartość majątku skupionego w rękach rodziny  i wypracowanego przez wiele lat (nie chcę napisać pokoleń, bo w przypadku  Kambodży jest to -jak powszechnie wiadomo- niefortunne stwierdzenie). Ludzie,   którzy mieli nieszczęście się tu urodzić nie nadrobią tych zaległości w przeciągu wielu pokoleń.  W miastach sytuacja wygląda inaczej, a na drogach widzi się wiele luksusowych samochodów. Z pewnością 7 na 8 takich samochodów należy do organizacyj międzynarodowych, ale jednak jakaś mała część tego społeczeństwa stawia pierwsze kroki na drodze do wzbogacenia się.
 
Wygląd wsi khmerskej trochę mi przypomina wieś paragwajską,  jak sądzę, przez płaskość terenu I rdzawo - czerwoną ziemię, z której ubite są  prawie wszystkie lokalne drogi. Tak jak w Paragwaju, szczególnie przy  Encarnacion,  ta czerwona ziemia specyficznie   kontrastuje z soczystą zielenią roślinności.  Paragwaj jednak jest o wiele bogatszym krajem, a ludzie są bardziej dumni.
 
Po południu dojechałem do  stolicy tego kraju i pierwsze wrażenie było bardzo nieciekawe. Na dworcu nie  było wcześniej umówionego człowieka z hotelu. Zamiast tego dziesiątki  agresywnych ryksiarzy, naganiaczy hotelowych, sprzedawców rzeczy legalnych i  nielegalnych i wszelkiej maści innych ‘'pomocników'’ rzuciło się na tych kilku białych   turystów wysiadających z autobusu. Po prostu  nie sposób się od nich odpędzić. Czekałem na umówionego człowieka pół godziny, ale  ponieważ nikt się nie pojawił znalazłem inny hotel ,z którego nie jestem za  bardzo zadowolony.
       Na każdym kroku  widzę, że w tym  mieście  ludziom się lepią ręce do pieniędzy - są bardzo nachalni i mało  przyjemni. Żeby zdobyć pieniądze posuwają się do podstępów i oszustw. Miasto  jest bardzo źle zorganizowane i ogólnie ma charakter, którego nie lubię. Muszę  tu jednak zostać parę dni, żeby wyrobić kilka wiz do następnych krajów.  Na początek wiza wietnamska za 140 PLN.  Wiza jest wg mnie jedynie kolejnym podatkiem.   Bo czym innym jest WIZA jak nie uciążliwością wymyśloną przez rządy, oczywiście  w jakimś celu. W tym  przypadku jest podatkiem nałożonym na obcokrajowców. A jak to z podatkami bywa - rządy wymyślają różne dla nich nazwy, żeby ukryć słowo ‘'podatek’' i żeby ludzie  się nie zorientowali, że jest to de facto podatek.  Nazwa ‘'wiza'’ jest to bezpieczna  nazwa podatku. Wszyscy są do niej już dobrze przyzwyczajeni, traktują ten podatek jako coś oczywistego i dlatego płacą, nikt się już nie zastanawia. Zapłaciłem i ja.  Jedyny plus tego podatku jest taki, że nie jest obowiązkowy i ściągany pod groźbą kary. Zawsze można zrezygnować z odwiedzenia jakiegoś kraju.  Żeby przedrzeć się do Chin lądem ja jednak nie miałem innego wyjścia.

21 września, Phnom Pehn. Gorący, parny, słoneczny i dlatego dla   mnie bardzo ciężki dzień.  
Wrzesień w Indochinach nie ma tego charakterystycznego  klimatu schyłku lata, który tak łatwo wyczuć na Mazowszu. Nie przynosi ze sobą tego  specyficznego spokoju i odpoczynku, który jest tak kojący po upalnym lecie. Nie  przynosi  pierwszych chłodnych nocy, pierwszych   mgieł zalegających na polach, wyraźnie krótszego dnia i delikatnej  zmiany barw liści.  Ludzie w Indochinach, którym nie  jest dane odczucie czterech pór roku i tej ezoterycznej   siły przejścia z lata do jesieni, nie są w stanie zrozumieć pewnych   abstrakcyjnych pojęć z tą porą związanych i swoistego efemerycznego przełamania   dwóch mitologicznych światów. Rozumienie pojęcia ''czterech por roku’',  rozumienie września - wyznacza granice rozumienia pewnych granic kulturowych i cywilizacyjnych.
To mój drugi kolejny wrzesień poza Europą. Poprzedni   spędziłem w Ameryce Południowej - i choć odpowiadał on naszej wczesnej wiośnie – podobieństwa z naszą wczesną jesienią były bardzo wyraźne.  Poświęciłem wtedy na to trochę miejsca  w moich relacjach z Banda Oriental czyli   dzisiejszego Urugwaju i dlatego nie mam potrzeby szerzej wracać do tego  dzisiaj.

   Niezależnie od tego, co w Europie o tym   miesiącu sądzą (mając swoje oczywiste powody) osoby w wieku szkolnym - wrzesień dla  ludzi naszej strefy klimatycznej jest pod wieloma względami miesiącem najbardziej  komfortowym i optymalnym. W Indochinach  natomiast jest tylko jednym z kolejnych miesięcy, bez przesadnej historii.
  
Pomimo tylu miesięcy spędzonych w tropikalnym klimacie cały  czas czuję, że jestem do niego nieprzystosowany. Konstytucji organizmu  nie da się zmienić w ciągu miesięcy czy nawet lat. Na podstawie wielu obserwacji zauważam, że odpowiednia temperatura dla mnie  nie powinna przekraczać 20 stopni w powszechnie dziś używanej stustopniowej skali   wrzenia wody. W przeciwnym razie, tak jak dziś, poruszam się jak mucha w maści  i jeśli tylko bym mógł ograniczyłbym swoją działalność do minimum. W przeciwieństwie   do Ameryki Łacińskiej - w Indochinach nie wymyślono jednak sjesty. Mam swoją   hipotezę dlaczego tak jest, ale nie zamierzam zanudzać tym P.T. czytelników.  
 
Pomimo tej pogody dzisiaj miałem dość zabiegany dzień. Musiałem   pozałatwiać parę spraw i zmusiłem się do wysiłku zamiast poświęcić ten dzień na odpoczynek. Pisząc to siedzę już w hotelu I jestem całkiem zmęczony. Dzień  już się kończy, jest późny wrześniowy  wieczór  ale ciągle jest nieakceptowalnie gorąco. Mam w pokoju dwa wentylatory, których   śmigła wydają głośne warkoty. Nie mogę otworzyć okna, bo zostałbym pożarty przez  insekty. Na korytarzu w hotelu, na ścianach przy żarówkach gromadzą się małe gekony - u mnie w pokoju ich nie ma chociaż one akurat mi nie przeszkadzają, a do ich '‘cmokania’' jestem przyzwyczajony. Gekony oczywiście gromadzą się przy żarówkach tylko dlatego, że światło żarówek przyciąga owady ,a to właśnie owady przyciągają   gekony.
  
        Dzisiejsza wizyta w ambasadzie chińskiej okazała się całkiem niepotrzebna, bo z powodu jakiegoś   tajemniczego święta ambasada była zamknięta. Byłem tym nieco zirytowany i dlatego nie chciało mi się nawet poszukać jakie tym razem święto jest przyczyną zamknięcia placówki.  Poza tym bylem w ambasadzie   wietnamskiej…- z podobnym rezultatem. W tym drugim przypadku trochę to   niefortunnie wyszło, bo cały czas w tym budynku, do którego nie było dziś wejścia  jest mój passport. Dziś miałem go odebrać - tak mi urzędnik w ambasadzie  obiecał - ale urzędnicy postanowili inaczej. Płacę urzędnikowi za tę usługę ale -mimo wszystko - to urzędnik jest panem i decyduje według własnego uznania. Może  naobiecywać, co mu się podoba i tak nie ma to żadnego znaczenia. Poza mną kilka   innych osób też zostało tak wprowadzonych w błąd.
    Pojechałem na drugi koniec miasta, żeby   sprawdzić dwa inne hotele pod kątem zarówno wygody jak i dostępu WiFi. Tak jak  mam w całkiem rozsądnym- jak sądzę – zwyczaju, przed kursem ustaliłem z ryksiarzem  stawkę za przejazd. Pomimo to,  po  dojechaniu na miejsce zapragnął zarobić za kurs 350 procent więcej niż   ustaliliśmy dukając po angielsku, że nie sądził, że to będzie tak daleko, chociaż   wcześniej mówił, że dokładnie wie, gdzie jest miejsce mojej destynacji. Później  chciał sprzedać mi jakieś narkotyki ( piszę '‘jakieś'', żeby nie wchodzić w szczegóły, dodam tylko ,że na laudanum byłoby jak znalazł ) i koniecznie zawieźć na ’'masaż'',a usłyszawszy odmowę w desperacji chciał się popisywać znajomością  boksu tajskiego (waga piórkowa). Dałem mu do zrozumienia, żeby spróbował swoich  sztuczek gdzie indziej i myślę, że się w końcu zrozumieliśmy. To jednak kolejna   taka akcja w tym mieście i zaczyna być to na tyle uciążliwe, że chciałbym już   pozałatwiać te wizy, które mnie tu trzymają, wyjechać stad - i nigdy więcej nie wrócić. Często ryksiarze albo taksówkarze chcą na siłę zachęcić do różnych  nielegalnych działalności, nad którymi nawet nie chce mi się rozwodzić. Właściciel hotelu powiedział mi, że połowa z  nich jest pewnie  podstawiona przez milicję, żeby '’wkopać'’ białego, a później  zażądać łapówki, ale reszta - jak sądzę - działa ‘bona fide’ nie zdając sobie  sprawy z konsekwencyj. Dobrze, że zdarza się to w Phnom Pehn - mieście,  które i tak u mnie skazane jest już na ogień piekielny. Pomijając już tego zadziornego ryksiarza–boksera - także w tych   dwóch hotelach nic nie załatwiłem. W pierwszym była wycieczka chińska    wypełniająca wszystkie pokoje. Tuz przy hotelu przed prywatnym domem napotkałem  uroczystości pogrzebowe. Trumna ozdobiona kwiatami stała przy ulicy, a wokół jakieś dwa tuziny ludzi ubranych na biało brało udział w stypie. Przy tym grała muzyka  i początkowo- zanim zauważyłem trumnę – myślałem, że to jakieś ‘'party'’. W tym samym czasie nieopodal stadionu  sportowego nastąpił jakiś wybuch, który wywołał pożar ze słupem intensywnego czarnego dymu osiągającego setki metrów wysokości. Dlatego właśnie mijało mnie  wiele wozów strażackich, a okoliczna ludność biegła na miejsce pożaru głodna  sensacji. Natomiast w drugim hotelu napotkałem na ten sam błąd enkrypcji w połączeniu WiFi, który mam w aktualnym hotelu, dlatego tej akomodacji też nie  zaakceptowałem. Dziwne, że w Siem Reap, w każdym miejscu łączyłem się bez  problem, a tutaj wszędzie napotykam tę przeklętą enkrypcję i hasło, które musi być albo 40-sto albo 104-ro bitowe. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie  niefortunny fakt, że hasło zarówno 9-cio jak i 10-cio  literowo-cyfrowe jest nieakceptowalne we   wszystkich tych miejscach niezależnie od włączonego czy odłączonego WAP’u.  Natomiast internet w publicznych miejscach  jest tak wolny, że odebranie i wysłanie jednego maila może trwać nawet godzinę  - dlatego na wstawienie tego dziennika na blog albo wstawienie zdjęć nawet ni mam co liczyć. Tak więc mając word’a w laptopie mogę co prawda spokojnie sobie pisać   ten dziennik wieczorem w hotelu tak jak robię to tera, ale nie mam pewności  kiedy będę mógł go opublikować.
 
Trochę niepotrzebnie tak szybko wyjechałem z całkiem przyjemnego   Siem Reap. Te dwa miasta są całkowicie inne. Jeśli ktoś będąc w Kambodży   odwiedzi tylko Phnom Pehn, a nie Siem Reap - będzie tym miastem, a zachowując prawa  generalizacji – jak śmiem twierdzić- pewnie i całym krajem wysoce rozczarowany.  W stolicy wszystko jest nie-tak. Po Siem Reap  nastawiłem się bardzo pozytywnie do zarówno całej Kambodży jak i stolicy tego  kraju ale Phnom Pehn jak na razie, po Nowej Zelandii, to chyba największe   rozczarowanie całej podróży.
 
Wieczorem poszedłem na miasto (lub ‘do miasta’- bo wiem ze  nie tylko ludzie z Mazowsza czytają mój blog) kupić wodę i - jak się okazało - najbliższym miejscem był sklep z alkoholami (w polskim języku cały czas  śmiesznie nazywany – od dawnego  państwowego   monopolu spirytusowego - monopolowym. Nota bene w Australii i innych przyległych   małych krajach nazywany bottle shop czyli sklep butelkowy). Ceny alkoholi bardzo  niskie dlatego oprócz wody wyszedłem z wcześniej nie zamierzoną - ¾ litrową  butelką dobrego, ciemnego i ‘'gęstego’' portwajnu za 7 i ½  papierowych dolarów unii   północnoamerykańskiej, potocznie zwanej USA.

22 września,
Ponownie byłem w chińskiej ambasadzie i tym razem   dowiedziałem się, że będzie zamknięta przez cały tydzień. Obawiam się, że będę   musiał zostać w Phon Penh dłużej niż planowałem.


27 września.
Mam wizę chińską, to dobrze, bo ambasada zamyka się na   kolejny tydzień. Zdumiewające jest jak się pracuje (nie pracuje) w tej  instytucji.  Można łatwo sobie wyobrazić   jak długa była kolejka interesantów, którzy chcieli wyrobić się pomiędzy  kolejnymi wakacjami urzędniczymi.
Dziś wieczorem przeszła burza ale nie przyniosła ze sobą   deszczu.

No comments:

Post a Comment