W
dniu, w którym opuściłem Tajlandie wstałem o trzeciej rano. O
piątej bylem na dworcu kolei żelaznej, a o szóstej siedziałem już
w pociągu. Po sześciu godzinach dotarłem na granicę z Kambodżą.
Tam spędziłem trzy godziny stojąc w różnych kolejkach i
załatwiając przeróżne formalności. O piętnastej, już w
Kambodży pojechałem autobusem do Siem Raep, które leży nieopodal
ruin Angkor Wat. Dotarłem do tego miasta około 19.30. Autobus
był zadziwiająco przyjemny. Pierwsze wrażenia dotyczące ludzi i
tego kraju też całkiem dobre. Pomocnik kierowcy podczas drogi
rozdał wizytówki hoteli, zorganizował transport z dworca i chwilę
po 20-tej bylem już w hotelu. Hotel całkiem w porządku. Pokój
jest bardzo wygodny, z łazienką z gorącą wodą, tv, WiFi,
klimatyzacją. Jest czysty i schludny. To wszystko za zaledwie 3 USD
czyli jakieś 9 PLN. Pomimo sporego zmęczenia wyszedłem na
miasto późnym wieczorem i zjadłem kolację w restauracji na
świeżym powietrzu za 2 i pół dolara. Kuchnia khmerska jest
bardziej zbliżona do malajskiej niż tajskiej. Ma to i plusy i
minusy, ale nie mam ochoty rozwijać tego wątku. Tani jest ten kraj,
a pomimo tego usługi są na niezłym poziomie - porównując z
innymi krajami regionu.
Dzisiaj dwa razy przeszła burza z silnym opadem. Raz w nocy, gdym wracał z obiadu z miasta, tak więc całkiem przemokłem.
14 i 15 września spędziłem w Angkor. Wynająłem motorową rykszę (tzw. tuk tuk) z kierowcą. Przewodnika znalazłem na miejscu i przez dwa dni zwiedzałem okoliczne świątynie.
Dzisiaj dwa razy przeszła burza z silnym opadem. Raz w nocy, gdym wracał z obiadu z miasta, tak więc całkiem przemokłem.
14 i 15 września spędziłem w Angkor. Wynająłem motorową rykszę (tzw. tuk tuk) z kierowcą. Przewodnika znalazłem na miejscu i przez dwa dni zwiedzałem okoliczne świątynie.
Na
każdym kroku w Angkor Wat miejscowi chcą coś sprzedać. Są bardzo
aktywni i często do znudzenia powtarzają swoja mantrę. W sprzedaży
są koszulki z aplikacjami Angkor, pocztówki, przewodniki, figurki,
woda mineralna, kokosy i wiele innych rzeczy. Każdy z tych produktów
ma pierwszą cenę '' łan dala'' czyli jeden dolar. To tak na
zainteresowanie. W momencie jednak, gdy sprzedający zauważy
najmniejsze zainteresowanie ze strony turysty, cena jeden dolar już
jest nieaktualna i wzrasta od 500 do 1000 procent. Nie
denerwuje mnie to jednak, a raczej śmieszy. Chodząc po
okolicy nie sposób jednak czegoś nie kupić. Często handlują tym
dzieci i robią strasznie nieszczęśliwą minę jak odmówi się
zakupu.
Podobno
niektórzy turyści jako napiwki dla przewodników i kierowców
zostawiają inną walutę. Z reguły są to wietnamskie dongi albo
indonezyjskie rupie.
Obie
waluty mają sporo zer na banknotach, ale wartość jest groszowa.
Mój przewodnik żalił się, że głównie turyści z Ameryki
dają napiwki w dongach. Pokazał mi plik banknotów 2000 dongowych,
które niedawno dostał od grupy amerykańskiej i pytał mnie ile
jest to warte. Obliczyłem mu i jak sądzę przez to zepsułem mu
humor na resztę dnia, bo widziałem, że łzy zakręciły mu się w
oczach.
Dziś można jeszcze chodzić po ruinach świątyń. Niektóre schodki prowadzące na szczyt są bardzo strome i dość trudne do wchodzenia, ale mimo to każdy kto chce może po nich chodzić. Wydaje mi się, że w przeciągu najbliższych kilku lat może zostać to zabronione - tak jak to miało miejsce w przypadku piramid egipskich.
Dziś można jeszcze chodzić po ruinach świątyń. Niektóre schodki prowadzące na szczyt są bardzo strome i dość trudne do wchodzenia, ale mimo to każdy kto chce może po nich chodzić. Wydaje mi się, że w przeciągu najbliższych kilku lat może zostać to zabronione - tak jak to miało miejsce w przypadku piramid egipskich.
15-16 września,
Dziś (15) jeździłem na słoniu. Słoń ma bardzo delikatny chód i stawia swoje olbrzymie łapska z wyjątkową gracją. Może rozwinąć całkiem sporą prędkość, a przy tym cały czas porusza się bezszelestnie. Oczywiście jeśli idzie po otwartej przestrzeni, a nie w lesie. Te słonie, które widać na zdjęciu mijałem w drodze do Angkor. Szły naturalnym tempem, żeby w ciągu chwili przyspieszyć i osiągnąć- jak sądzę - prędkość około 20 kilometrów na godzinę. Następny dzień (16) także spędziłem wśród słoni.
Dzisiaj czyli 18-go wyszedłem w południe na lunch, ale zatrzasnąłem w pokoju klucz. Po powrocie poinformowałem o tym człowieka w recepcji, który akurat grał ze swoimi kompanami w karty. Nie wiem dlaczego, ale nie mieli zapasowego klucza. Jeden z karciarzy przy mnie otworzył drzwi w ciągu pięciu sekund używając do tego treflowej damy. Dało mi to do myślenia jak słabo zabezpieczone są tutejsze hotele i domy.
18 września, cały dzień pochmurny,
z lekkim deszczem.
W hotelu zanika połączenie WiFi.
Jest zakłócane połączeniem z sąsiedniej restauracji I
dlatego ostatnio z wielkim trudem mogę używać internetu.
Pomagają na ten problem dwa rozwiązania. Jedno to wytłumaczenie
sobie, żeby spojrzeć na to z innej perspektywy ,bo czego ja
chcę oczekiwać siedząc gdzieś w głębokiej
kambodżańskiej (khmerskiej ) prowincji, drugie
rozwiązanie - to otwarcie drzwi od pokoju. Tak zrobiłem
dzisiaj. Rzeczywiście połączenie się trochę poprawiło, ale poza
połączeniem do pokoju wskoczyła mi żaba. Mała żabka
wielkości około 3-4 centymetrów ale tak skoczna, że
poświęciłem 10 minut, żeby ją złapać, bo mam duży pokój.
Wykonywała skoki na pół metra w całkowicie
nieprzewidzianym kierunku. Złapałem ją w końcu I wypuściłem na
dwór, po czym wróciłem do komputera ale już po
kwadransie miałem znów tę samą żabę w pokoju.
19 września, niedziela.
Cichy, spokojny dzień. Spacery i
odpoczynek. Dziś w moim obiedzie znalazłem w ryżu
pająka i komara. Czasem trafia się nawet chitynowe
skrzydełko karalucha. Na takie drobiazgi tutaj nikt nie zwraca
uwagi. Być może dlatego, że w mieście jest nawet
ruchomy stragan sprzedający smażone pająki, koniki polne,
larwy I pospolite karaluchy. Widziałem to już wcześniej w
Tajlandii, ale tutaj wydaje mi się, że to jedzenie jest
bardziej popularne. Te usmażone w jakiejś polewie pająki z
odnóżami miały prawie 10 cm długości. Białe
smażone larwy natomiast wyglądają całkiem apetycznie.
Odkąd wyjechałem z Polinezji, a było
to w marcu znalazłem się w strefie ruchu lewostronnego.
Dopiero w Kambodży powróciłem do ruchu prawostronnego, ale
zauważam, że muszę się do niego na nowo przyzwyczajać.
Odruchowo przechodząc przez ulicę spodziewam się, że pojazdy
przejadą z innej strony, a jadąc rykszą spodziewam się
nieuchronnej kraksy sądząc, że kierowca ignoruje przepisy.
20 września,
Rano pojechałem autobusem do Phnom
Phen - stolicy Kambodży. Po drodze widać jak biedny jest ten kraj.
W porównaniu z terenami wiejskimi Siem Reap, to oaza bogactwa.
Na wsiach ludzie żyją w drewnianych chatach pokrytych
głównie blachą falistą. Wyglądają te domy jak
jakieś stare szopy I jestem przekonany, że w Europie
zarówno krowy jak I wieprze cieszą się większym komfortem. Brak w
tych domach najbardziej podstawowych wygód. Jest to na dodatek
teren zalewany wodą ,który teraz jest zalany częściowo ale wokół
domów I tak powstają błotne bajora, niektóre z nich
dość głębokie, bo wiele razy widziałem mieszkańców brodzących
w tym błocie po szyje. Nie wiem czy to była jakaś praca czy kąpiel
- nie umiałem sobie tego wówczas wytłumaczyć ale widziałem
to wielokrotnie, tak więc musi być tego jakieś proste
wytłumaczenie. Krowy też często można zobaczyć brodzące po
szyję w wodzie. Ponieważ teren jest często zalewany przez
wodę domy są postawione na balach, a życie skupia się na
piętrze. Najbardziej cenną rzeczą w całym gospodarstwie
jest krowa. Krowa - jak się później dowiedziałem, gdy bylem już
w Phnom Pehn - kosztuje do 300 dolarów amerykańskich I
dlatego mało która rodzina pozwala sobie na więcej sztuk niż
jedna. Ziemia jest tu prawie nic nie warta, brak jest ruchomości
poza bicyklem, a mało kto posiada na wsi moto-bicykl (moto-rover).
Wątpię czy ludzie mają w domach odbiornik telewizyjny
ponieważ w wielu miejscowościach organizowane są
świetlice, w których można oglądać TV. W mieście Siem Reap
takich świetlic jest dość dużo. Brak telewizora bynajmniej nie
uważam żeby był zły - jest szansa, że ludzie zachowają
trochę zdrowego rozsądku. Piszę o tym w charakterze
wartości materialnej tego mebla. Obserwując te gospodarstwa i na
podstawie rozmów z mieszkańcami w mieście - mam podstawy by
twierdzić, że cała wartość majątku zwykłej,
wiejskiej rodziny musi zamykać się w kwocie kilkuset dolarów
amerykańskich czyli jakieś ¾ do 1 uncji złota. To
cała wartość majątku skupionego w rękach rodziny i
wypracowanego przez wiele lat (nie chcę napisać pokoleń, bo w
przypadku Kambodży jest to -jak powszechnie wiadomo-
niefortunne stwierdzenie). Ludzie, którzy mieli
nieszczęście się tu urodzić nie nadrobią tych zaległości w
przeciągu wielu pokoleń. W miastach sytuacja wygląda
inaczej, a na drogach widzi się wiele luksusowych samochodów. Z
pewnością 7 na 8 takich samochodów należy do organizacyj
międzynarodowych, ale jednak jakaś mała część tego
społeczeństwa stawia pierwsze kroki na drodze do wzbogacenia się.
Wygląd wsi khmerskej trochę mi
przypomina wieś paragwajską, jak sądzę, przez płaskość
terenu I rdzawo - czerwoną ziemię, z której ubite są prawie
wszystkie lokalne drogi. Tak jak w Paragwaju, szczególnie przy
Encarnacion, ta czerwona ziemia specyficznie
kontrastuje z soczystą zielenią roślinności. Paragwaj
jednak jest o wiele bogatszym krajem, a ludzie są bardziej dumni.
Po południu dojechałem do
stolicy tego kraju i pierwsze wrażenie było bardzo nieciekawe. Na
dworcu nie było wcześniej umówionego człowieka z hotelu.
Zamiast tego dziesiątki agresywnych ryksiarzy, naganiaczy
hotelowych, sprzedawców rzeczy legalnych i nielegalnych i
wszelkiej maści innych ‘'pomocników'’ rzuciło się na tych
kilku białych turystów wysiadających z autobusu. Po
prostu nie sposób się od nich odpędzić. Czekałem na
umówionego człowieka pół godziny, ale ponieważ nikt się
nie pojawił znalazłem inny hotel ,z którego nie jestem za
bardzo zadowolony.
Na
każdym kroku widzę, że w tym mieście ludziom
się lepią ręce do pieniędzy - są bardzo nachalni i mało
przyjemni. Żeby zdobyć pieniądze posuwają się do podstępów i
oszustw. Miasto jest bardzo źle zorganizowane i ogólnie ma
charakter, którego nie lubię. Muszę tu jednak zostać parę
dni, żeby wyrobić kilka wiz do następnych krajów. Na
początek wiza wietnamska za 140 PLN. Wiza jest wg mnie jedynie
kolejnym podatkiem. Bo czym innym jest WIZA jak nie
uciążliwością wymyśloną przez rządy, oczywiście w
jakimś celu. W tym przypadku jest podatkiem nałożonym na
obcokrajowców. A jak to z podatkami bywa - rządy wymyślają
różne dla nich nazwy, żeby ukryć słowo ‘'podatek’' i
żeby ludzie się nie zorientowali, że jest to de facto
podatek. Nazwa ‘'wiza'’ jest to bezpieczna nazwa
podatku. Wszyscy są do niej już dobrze przyzwyczajeni, traktują
ten podatek jako coś oczywistego i dlatego płacą, nikt się już
nie zastanawia. Zapłaciłem i ja. Jedyny plus tego podatku
jest taki, że nie jest obowiązkowy i ściągany pod groźbą kary.
Zawsze można zrezygnować z odwiedzenia jakiegoś kraju. Żeby
przedrzeć się do Chin lądem ja jednak nie miałem innego wyjścia.
21 września, Phnom Pehn. Gorący,
parny, słoneczny i dlatego dla mnie bardzo ciężki
dzień.
Wrzesień w Indochinach nie ma tego
charakterystycznego klimatu schyłku lata, który tak łatwo
wyczuć na Mazowszu. Nie przynosi ze sobą tego specyficznego
spokoju i odpoczynku, który jest tak kojący po upalnym lecie.
Nie przynosi pierwszych chłodnych nocy,
pierwszych mgieł zalegających na polach, wyraźnie
krótszego dnia i delikatnej zmiany barw liści. Ludzie
w Indochinach, którym nie jest dane odczucie czterech pór
roku i tej ezoterycznej siły przejścia z lata do
jesieni, nie są w stanie zrozumieć pewnych
abstrakcyjnych pojęć z tą porą związanych i swoistego
efemerycznego przełamania dwóch mitologicznych światów.
Rozumienie pojęcia ''czterech por roku’', rozumienie
września - wyznacza granice rozumienia pewnych granic kulturowych i
cywilizacyjnych.
To mój drugi kolejny wrzesień poza
Europą. Poprzedni spędziłem w Ameryce Południowej - i
choć odpowiadał on naszej wczesnej wiośnie – podobieństwa z
naszą wczesną jesienią były bardzo wyraźne. Poświęciłem
wtedy na to trochę miejsca w moich relacjach z Banda Oriental
czyli dzisiejszego Urugwaju i dlatego nie mam potrzeby
szerzej wracać do tego dzisiaj.
Niezależnie od tego, co w Europie o tym miesiącu sądzą (mając swoje oczywiste powody) osoby w wieku szkolnym - wrzesień dla ludzi naszej strefy klimatycznej jest pod wieloma względami miesiącem najbardziej komfortowym i optymalnym. W Indochinach natomiast jest tylko jednym z kolejnych miesięcy, bez przesadnej historii.
Pomimo tylu miesięcy spędzonych w
tropikalnym klimacie cały czas czuję, że jestem do niego
nieprzystosowany. Konstytucji organizmu nie da się zmienić w
ciągu miesięcy czy nawet lat. Na podstawie wielu obserwacji
zauważam, że odpowiednia temperatura dla mnie nie
powinna przekraczać 20 stopni w powszechnie dziś używanej
stustopniowej skali wrzenia wody. W przeciwnym razie, tak
jak dziś, poruszam się jak mucha w maści i jeśli tylko bym
mógł ograniczyłbym swoją działalność do minimum. W
przeciwieństwie do Ameryki Łacińskiej - w Indochinach
nie wymyślono jednak sjesty. Mam swoją hipotezę
dlaczego tak jest, ale nie zamierzam zanudzać tym P.T. czytelników.
Pomimo tej pogody dzisiaj miałem dość
zabiegany dzień. Musiałem pozałatwiać parę spraw i
zmusiłem się do wysiłku zamiast poświęcić ten dzień na
odpoczynek. Pisząc to siedzę już w hotelu I jestem całkiem
zmęczony. Dzień już się kończy, jest późny wrześniowy
wieczór ale ciągle jest nieakceptowalnie gorąco. Mam w
pokoju dwa wentylatory, których śmigła wydają głośne
warkoty. Nie mogę otworzyć okna, bo zostałbym pożarty
przez insekty. Na korytarzu w hotelu, na ścianach przy
żarówkach gromadzą się małe gekony - u mnie w pokoju ich nie ma
chociaż one akurat mi nie przeszkadzają, a do ich '‘cmokania’'
jestem przyzwyczajony. Gekony oczywiście gromadzą się przy
żarówkach tylko dlatego, że światło żarówek przyciąga
owady ,a to właśnie owady przyciągają gekony.
Dzisiejsza
wizyta w ambasadzie chińskiej okazała się całkiem niepotrzebna,
bo z powodu jakiegoś tajemniczego święta ambasada była
zamknięta. Byłem tym nieco zirytowany i dlatego nie chciało mi się
nawet poszukać jakie tym razem święto jest przyczyną zamknięcia
placówki. Poza tym bylem w ambasadzie
wietnamskiej…- z podobnym rezultatem. W tym drugim przypadku trochę
to niefortunnie wyszło, bo cały czas w tym budynku, do
którego nie było dziś wejścia jest mój passport. Dziś
miałem go odebrać - tak mi urzędnik w ambasadzie obiecał -
ale urzędnicy postanowili inaczej. Płacę urzędnikowi za tę
usługę ale -mimo wszystko - to urzędnik jest panem i decyduje
według własnego uznania. Może naobiecywać, co mu się
podoba i tak nie ma to żadnego znaczenia. Poza mną kilka
innych osób też zostało tak wprowadzonych w błąd.
Pojechałem
na drugi koniec miasta, żeby sprawdzić dwa inne hotele
pod kątem zarówno wygody jak i dostępu WiFi. Tak jak mam w
całkiem rozsądnym- jak sądzę – zwyczaju, przed kursem ustaliłem
z ryksiarzem stawkę za przejazd. Pomimo to,
po dojechaniu na miejsce zapragnął zarobić za
kurs 350 procent więcej niż ustaliliśmy dukając po
angielsku, że nie sądził, że to będzie tak daleko, chociaż
wcześniej mówił, że dokładnie wie, gdzie jest miejsce mojej
destynacji. Później chciał sprzedać mi jakieś
narkotyki ( piszę '‘jakieś'', żeby nie wchodzić w szczegóły,
dodam tylko ,że na laudanum byłoby jak znalazł ) i koniecznie
zawieźć na ’'masaż'',a usłyszawszy odmowę w desperacji chciał
się popisywać znajomością boksu tajskiego (waga piórkowa).
Dałem mu do zrozumienia, żeby spróbował swoich sztuczek
gdzie indziej i myślę, że się w końcu zrozumieliśmy. To jednak
kolejna taka akcja w tym mieście i zaczyna być to na
tyle uciążliwe, że chciałbym już pozałatwiać te
wizy, które mnie tu trzymają, wyjechać stad - i nigdy więcej nie
wrócić. Często
ryksiarze albo taksówkarze chcą na siłę zachęcić do różnych
nielegalnych działalności, nad którymi nawet nie chce mi się
rozwodzić. Właściciel hotelu powiedział mi, że połowa
z nich jest pewnie podstawiona przez milicję,
żeby '’wkopać'’ białego, a później zażądać
łapówki, ale reszta - jak sądzę - działa ‘bona
fide’ nie
zdając sobie sprawy z konsekwencyj. Dobrze, że zdarza się to
w Phnom Pehn - mieście, które i tak u mnie skazane jest już
na ogień piekielny. Pomijając już tego zadziornego
ryksiarza–boksera - także w tych dwóch hotelach nic
nie załatwiłem. W pierwszym była wycieczka chińska
wypełniająca wszystkie pokoje.
Tuz przy hotelu przed prywatnym
domem napotkałem uroczystości pogrzebowe. Trumna
ozdobiona kwiatami stała przy ulicy, a wokół jakieś dwa
tuziny ludzi ubranych na biało brało udział w stypie. Przy tym
grała muzyka i początkowo- zanim zauważyłem trumnę –
myślałem, że to jakieś ‘'party'’.
W tym samym czasie nieopodal stadionu sportowego nastąpił
jakiś wybuch, który wywołał pożar ze słupem
intensywnego czarnego dymu osiągającego setki metrów
wysokości. Dlatego właśnie mijało mnie wiele wozów
strażackich, a okoliczna ludność biegła na miejsce pożaru
głodna sensacji. Natomiast w drugim hotelu napotkałem na ten
sam błąd enkrypcji w połączeniu WiFi, który mam w aktualnym
hotelu, dlatego tej akomodacji też nie zaakceptowałem.
Dziwne, że w Siem Reap, w każdym miejscu łączyłem się
bez problem, a tutaj wszędzie napotykam tę przeklętą
enkrypcję i hasło, które musi być albo 40-sto albo 104-ro bitowe.
Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie niefortunny
fakt, że hasło zarówno 9-cio jak i 10-cio literowo-cyfrowe
jest nieakceptowalne we wszystkich tych miejscach
niezależnie od włączonego czy odłączonego WAP’u.
Natomiast internet w publicznych miejscach jest tak wolny, że
odebranie i wysłanie jednego maila może trwać nawet godzinę -
dlatego na wstawienie tego dziennika na blog albo wstawienie zdjęć
nawet ni mam co liczyć. Tak więc mając word’a w laptopie mogę
co prawda spokojnie sobie pisać ten dziennik wieczorem w
hotelu tak jak robię to tera, ale nie mam pewności kiedy będę
mógł go opublikować.
Trochę niepotrzebnie tak szybko
wyjechałem z całkiem przyjemnego Siem Reap. Te dwa
miasta są całkowicie inne. Jeśli ktoś będąc w Kambodży
odwiedzi tylko Phnom Pehn, a nie Siem Reap - będzie tym miastem, a
zachowując prawa generalizacji – jak śmiem twierdzić-
pewnie i całym krajem wysoce rozczarowany. W stolicy wszystko
jest nie-tak. Po Siem Reap nastawiłem się bardzo pozytywnie
do zarówno całej Kambodży jak i stolicy tego kraju ale Phnom
Pehn jak na razie, po Nowej Zelandii, to chyba największe
rozczarowanie całej podróży.
Wieczorem poszedłem na miasto (lub
‘do miasta’- bo wiem ze nie tylko ludzie z Mazowsza
czytają mój blog) kupić wodę i - jak się okazało -
najbliższym miejscem był sklep z alkoholami (w polskim języku cały
czas śmiesznie nazywany – od dawnego państwowego
monopolu spirytusowego - monopolowym. Nota bene w Australii i innych
przyległych małych krajach nazywany bottle shop czyli
sklep butelkowy). Ceny alkoholi bardzo niskie dlatego
oprócz wody wyszedłem z wcześniej nie zamierzoną - ¾ litrową
butelką dobrego, ciemnego i ‘'gęstego’' portwajnu za 7 i ½
papierowych dolarów unii północnoamerykańskiej,
potocznie zwanej USA.
22 września,
Ponownie byłem w chińskiej
ambasadzie i tym razem dowiedziałem się, że
będzie zamknięta przez cały tydzień. Obawiam się, że będę
musiał zostać w Phon Penh dłużej niż planowałem.
27 września.
Mam wizę chińską, to dobrze, bo
ambasada zamyka się na kolejny tydzień. Zdumiewające
jest jak się pracuje (nie pracuje) w tej instytucji.
Można łatwo sobie wyobrazić jak długa była kolejka
interesantów, którzy chcieli wyrobić się pomiędzy kolejnymi
wakacjami urzędniczymi.
Dziś wieczorem przeszła burza ale
nie przyniosła ze sobą deszczu.
No comments:
Post a Comment