Tuesday, 28 February 2017

Melanezja, Wyspy Salomona

29  kwietnia, Honiara, Guadalcanal, Wyspy Salomona

Po wylądowaniu na  lotnisku pierwsze wrażenie, to uderzenie gorąca. Chociaż było zaledwie  nieco powyżej 30 stopni  odczułem to dość mocno. Z lotniska do  miasta jest około 10 kilometrów. Zamiast jednak brać taxi wsiadłem do  lokalnego busika i pojechałem do miasta z lokalnymi mieszkańcami. Podróżowanie przypomina to w Afryce. Mały bus zapełniony po brzegi  ludźmi i ich towarami. Z trudem udało mi się upchnąć swój bagaż. 
Mieszkańcy Honiary cały czas coś przeżuwają w ustach. Jak się późnej  dowiedziałem, to jest orzech betel choć początkowo myślałem, że to  jakiś owoc. Barwi on usta i zęby na krwisto czerwony kolor, tak więc  musiało minąć trochę czasu nim przyzwyczaiłem się do ich uśmiechu.  Przy żuciu tego orzecha strasznie często plują. Wygląda to fatalnie i  mało apetycznie. Na ulicach czy chodnikach - wszędzie widać te ich  wypluwki w kolorze krwi. 


Brak jest sklepów czy  supermarketów, które odpowiadałyby naszym przyzwyczajeniom. Sklep to  często ciemny magazyn pogrodzony siatkami i zabarykadowany w obronie przed raskolami czyli łobuzerią  - gdzie w temperaturze ponad  30 stopni powoli gotują się  wszystkie produkty.
Jak wnoszę z  pierwszych obserwacji niemal cały biznes sklepowy jest w rękach  Chińczyków. Byłem w wielu sklepach i zawsze podział ról był taki sam. Chińczyk albo Chinka siedzieli na podwyższeniu mając oko na cały  sklep i zajmowali się głównie liczeniem pieniędzy. Melanezyjczycy  byli od noszenia towaru i usługiwania klientom i swoim pryncypałom.  Chińczycy wydają im krótkie rozkazy w łamanym pidgin albo nawet po  chińsku, bo nie znają angielskiego. Są przy tym bardzo niemili. Nie  mogę oprzeć się wrażeni, ze Chińczycy patrzą na biednych krajowców z  pogardą.
Pewnego razu poszedłem do sklepu wieczorem, kiedy nie było już Melanezyjczyków. Chińczyk na taką okazję jest  przygotowany I ma pod ręką słownik angielsko - chiński. Ponieważ nie  mówią ani w pidgin ani po angielsku , każą pokazywać palcem nazwę  produktu w słowniku. Poza sklepami do Chińczyków należą : stacja  benzynowa, warsztaty samochodowe, licencjonowane sklepy z alkoholem,  hurtownie I restauracje. Ogólnie Chińczycy robią dokładnie to, co w  XVII I XVIII wieku robili Holendrzy i w XIX wieku Brytyjczycy. Na  dodatek Chińczycy kupują każdy kawałek ziemi na wyspie, który jest  wystawiony na sprzedaż I od razu ogradzają ten teren często  pozbawiając krajowców dostępu do rzeki. Wywołuje to pierwsze pomruki  niezadowolenia, bo dla krajowców rzeka to wanna I toaleta w jednym.
I o ile uważam, że skoro Chińczycy mają prawo własności to wolno im  robić ze swoją ziemią co im się podoba i grodzić na wszelkie sposoby, to wśród Melanezyjczyków pojęcie własności prywatnej jest trochę  inaczej rozumiane. Nie rozumieją dlaczego ta ziemia już nie jest ich.  Następuje tu oczywisty konflikt pomiędzy uznawanym przez tubylców  prawem zwyczajowym, a narzuconym z zewnątrz- miedzy innymi przez  działalność organizacji międzynarodowych - obcym prawem stanowionym, do  którego Chińczycy świetnie się dostosowują, a którego Melanezyjczycy  nie rozumieją. I ta sprawa jest tylko jednym z licznych podobnych  przykładów kompletnego niezrozumienia.
Rząd na tych wyspach jest  bardzo słaby. Może to pomagać w rozwoju wolnorynkowego biznesu, bo nie ma siły się mieszać w gospodarkę--- i to  jest plus, natomiast minusem jest to, że ugina się przed każdym  naciskiem ze strony organizacji międzynarodowych, a także przed pieniędzmi  Chińczyków.
Kupowanie ustaw jest na porządku dziennym, a niektóre grupy i organizacje lobbują bardzo mocno.  Łatwo wyciągnąć wniosek, że słaby rząd I rozbicie  tradycyjnych wartości klanowych i rodzinnych, które ma już tu miejsce,  jest dla niektórych rozwiązaniem idealnym. Dlatego taki stan będzie  utrzymywany i nikt  nie będzie się krajowców o zgodę czy aprobatę  pytał. Trudny jest los  Melanezyjczyków. Są wbici pomiędzy Chińczyków, u których mogą służyć w  ich biznesach i Bialych, którzy wbijają im z maniakalnym uporem nowe  prawa i nowe wizje świata i ładu moraln- obyczajowego. A przy tym wszystkim ten biedny  tubylec żuje sobie  orzech betela I głupkowato się uśmiecha. Jednak przyjdzie czas, w  którym tubylcy upomną się o ''swoje'' i już niedługo, z przyczyn które  wymieniłem, może tu dojść do jakiejś porządnej awantury.

Pierwszej nocy zatrzymałem się  w jednym z lepszych hoteli na wyspie, ale nie mogłem jednak nawet  wziąć prysznica, bo woda się zepsuła, a fachowcy nie potrafili sobie  dać z tą awarią rady. Poszedłem więc- z braku innego zajęcia- na  internet, ale  tu też się okazało, że serwer padł. Ponieważ nie chciałem pierwszej  nocy wychodzić na miasto, które nie wygląda zbyt przyjaźnie, wróciłem do hotelu i poszedłem sobie spać.  Wyspy Salomona  mogą być trudnym kierunkiem podróżniczym.


30 kwietnia, Honiara,Guadalcanal.

Poszedłem do przedstawicielstwa Papuy  Nowej Gwinei i złożyłem papiery wizowe. Zapłaciłem 143 salomońskich  dolarów i we środę mam przyjść ponownie, żeby odebrać wizę. Poza tym  poszedłem do biura Salomon Express żeby zarezerwować bilet na statek  na wyspę Malaita.

Przeniosłem się do innego hotelu. Hotel  Honiara jest tańszy, ale ma bieżącą wodę i dostałem całkiem  czysty pokój z moskitierami w oknach, tak więc odchodzi montowanie moskitiery.

Te czerwone zęby i usta tubylców  zabarwione orzechem betel wzbudziły moją ciekawość,   dlatego  dziś go spróbowałem. Ma wielkość spłaszczonej śliwki i jest zielony.  Żeby dostać się do środka trzeba oddzielić jego zieloną zewnętrzną  powłokę. Krajowcy używają do tej operacji zębów, które jeszcze im  pozostały.
Ja użyłem mojego nożyka. Zielona powłoka jest bardzo  włóknista i przypomina włókna orzecha kokosowego, a mimo to niektórzy  zjadają nawet tę cześć.
W środku jest zaskakująco miękkie jadro o  wielkości dużej czereśni .
Krajowcy rozgryzają je i żują. Ja rozciąłem je najpierw i środek był koloru ciemnej żółci wpadającej w beż. Przed żuciem zapach przypominał ten, jaki wydziela się  przy odrywaniu kory z drzewa liściastego. Rozgryzłem ten orzech i  zacząłem żuć. Po kilku chwilach poczułem eksplozję smaków i zapachów. 
Trudno je określić, ale przeważały nuty anyżu zmieszanego z cynamonem i  goździkami wpadającymi w tlenek cynku i inne stomatologiczne zapachy.  Każdy, kto kiedyś miał tymczasowe wypełnienie zęba, od razu przypomni  sobie ten zapach i smak.
Na dodatek smak jest całkowicie gorzki z lekkim  kwasem, co powoduje nieprzyjemne cierpnięcie ust i języka. Do tego  orzecha krajowcy żują  jako dodatek owoc betel, który wygląda jak długa na 15 centymetrów zielona bazia z  małymi białymi kulkami w  środku.  O ile orzech jest bardzo niesmaczny, to ta druga część  drzewa - jego owoc - jest po prostu nie zjadliwa i obrzydliwa.

Po kilku  minutach tego żucia postanowiłem nie męczyć się już dłużej i  wyplułem to świństwo. Kolor wypluwki był ciemno żółty, co może sugerować, że  poddałem się zbyt wcześnie. Dopiero po kwadransie kolor zmienia się  na pomarańczowy, a po prawie godzinie dobrego żucia staje się krwisto  czerwony. Brak jakichś walorów smakowych zdecydował, że nie mam ochoty  już więcej betela próbować. Każdy chwast z polskiej łąki smakuje  lepiej. Na dodatek ani owoc, ani orzech nie wywołują żadnych sensacji i  nie zaburzają naszej percepcji.
W każdym miejscu jadam pewne  specyficzne dla danego regionu przysmaki i czasem są one niezłe, a czasem są złe, ale betel był jak na razie najgorszy.



 1 maja, Guadalcanal.
Pomimo problemów z  komunikacją na tej wyspie, wynająłem człowieka z samochodem I pojechałem na  wycieczkę na wschód od Honiary. Dojechałem do wsi Aruligo po około  dwóch godzinach. Odległość jest zaledwie jakieś 40 kilometrów, ale  drogi po wyjeździe ze stolicy szybko się urywają i ponieważ brak  mostów trzeba się przeprawiać przez rzeki. Niektóre samochody utykają  w środku rzeki, inne się zalewają. Tak wygląda podróżowanie na tej  wyspie. 
 wioska Aruligo
W Aruligo chciałem pójść na wybrzeże, gdzie znajdują się  podwodne wraki z czasów II wojny światowej. Żeby przejść przez wioskę -  w tutejszym lokalnym zwyczaju jest prosić o zezwolenie lokalnych  wodzów .(Wódz to za duże określenie - lepiej pasuje kacyk, ale to z kolei w języku polskim nie jest dobrze rozumiane). Najlepiej mieć ze sobą jakieś prezenty, np orzechy betel.
Gdy  stałem na leśnej drodze i rozmawiałem z jednym z wodzów na temat zezwolenia - nagle z krzaków  wyskoczył jakiś inny wódz, który złapał mnie za rękę i też proponował,  że da mi zezwolenie.  Zdezorientowany, od którego mam je przyjąć, dałem im do zrozumienia, że mogę mieć dwa zezwolenia, a  orzechów betel starczy dla wszystkich. Dostałem więc zezwolenie, a na  dodatek wyznaczono jakiegoś chłopaka jako mojego przewodnika w drodze  na wybrzeże. To też jest lokalnym zwyczajem, że turysta nie chodzi sam  po wiosce. Po chwili okazało się, że poza tym jednym wyznaczonym  przewodnikiem dołączyło do mnie pięciu innych. Niezbyt często w tej  wsi jest ktoś obcy i chyba dlatego więcej osób chciało mieć rozrywkę  od codzienności, która zamyka się z reguły w siedzeniu na rowie, żuciu betela i komentowaniu przejeżdżającego co pewien czas  samochodu. Podobno przed trzema miesiącami był tu jeden biały  turysta.
Jedyną atrakcją tego miejsca są wspomniane już wraki z  czasów II wojny światowej. W 1942 roku wyspa była już w rękach japońskich. Amerykanie  wylądowali tutaj trochę później , bo  w sierpniu 1942 roku. W momencie rozładunku  i lądowania, o świcie 9-go sierpnia japońskie samoloty zbombardowały  amerykańskie statki, co okazało się być jedną z większych porażek  US Navy. Całe to wybrzeże usiane jest wrakami, ale większość turystów jeździ na plażę o nazwie botegi, gdzie jest łatwiejszy dostęp do wraków japońskich  samolotów leżących na dnie morza niedaleko od brzegu.  Doszliśmy  po około 20 minutach na brzeg i mój przewodnik wskazał mi miejsce,  gdzie jest wrak statku. Jest to około 150 metrów od brzegu, tak więc  popłynęliśmy tam. Wrak jest pordzewiały, obrośnięty glonami, całkiem duży i ciekawy. Jest to amerykański statek, ale więcej  informacji ani od przewodników, ani później w muzeum nie otrzymałem.
.  Za pomoc dałem mojemu przewodnikowi przedmiot, który - jak mi mówił - od  dawna był jego marzeniem - czyli moją lornetkę. Jak tylko ją u mnie  zobaczył zapaliły mu się oczy i patrzył przez nią jak zaczarowany,  co pewien czas wybuchając salwami śmiechu i zachwytu. Nie mogłem mu  jej odmówić.  Prawie cały dzień spędziłem na snorkelowaniu przy  wrakach i dawno tak miło nie spędziłem czasu.

Samo  wejście do morza z brzegu jest dość trudne. Przez pierwsze 20 metrów jest bardzo płytko i wszędzie wystają ostre skałki. Pomimo tego, że miałem na  sobie buty, raz po raz potykałem się o kolejne podwodne skały  przybrzeżne, albo o koralowiec. Mając na uwadze jak trudno goiły mi się skaleczenia gdym był na Polinezji, nie chciałem się potknąć, przewrócić i skaleczyć, dlatego szedłem bardzo uważnie sondując każdy krok i badając każdą porowatość w dnie morskim.  Jak sądzę - musiało to  wyglądać bardzo pokracznie, bo siedzący na brzegu moi pomocnicy przy  każdym potknięciu wybuchali salwami śmiechu. Mieli pewne powody, bo mój  przewodnik chociaż był boso przeszedł po koralach i skałach bez  problemu. Tutaj połowa ludzi nie używa w ogóle obuwia, dlatego ich  stopy stają się nienaturalnie spłaszczone, twarde i przypominają bardziej jakieś skorupy niż stopy, do których jesteśmy przyzwyczajeni. 

Zauważyłem wtedy, a później potwierdziłem to  obserwując ludzi na ulicy, że krajowcy wyśmiewają nawet najmniejszą  niezaradność fizyczną. Jeśli dotyczy to białego to tym lepiej, ale dla swoich też nie mają wiele litości. Wtedy  zaczynają popisywać się swoją doskonałością. Potknięcie na ulicy  zawsze jest kwitowane gromkim śmiechem, piskami i krzykami. Na dodatek ich twarze są bardzo mimiczne i plastyczne. Uwielbiają ponadto ubarwiać swoje  zachowanie różnymi onomatopejami. Wywalają przy tym często oczy i  język, pokazują czerwone zęby, żeby tylko zwiększyć ekspresję swojej  wypowiedzi. Należą do tej rasy ludzkiej, u której charakter wypisany  jest na twarzach. Te salwy śmiechu z czyjegoś potknięcia, czy nawet  błahego  upuszczenia jakiegoś przedmiotu nie są według mnie złośliwe.  Są jak  sądzę wywołane jedynie  efektem grupy i chęcią budowania w tej grupie  szczególnej atmosfery. Jak to zwykle bywa w takich grupach - na śmiech  jednego odpowiadają śmiechem inni - nawet jeśli nie zauważyli danego  śmiesznego wydarzenia. Często też powtarzają bezmyślnie czyjeś krzyki  czy imitują czyjeś ruchy. Grupa zachowuje się jednorodnie. Jest to taka  podświadoma akceptacja. Na te formy naśladownictwa, ten specyficzny  klakieryzm, tutejsze grupy są bardzo podatne. Generalizując - każe mi to  przypuszczać, że w tej populacji grupa jest ważniejsza niż jednostka.  Po zaledwie kilku dniach na tej wyspie już mnie nie dziwi dlaczego  tak jest.

2 maja, Honiara, niedziela.

Niedziela na Salomonach to dzień święty. Poza paroma chińskimi sklepikami na mieście nie można kupić nic poza  orzechami betel. Wszystko pozamykane, tak więc cały dzień jest raczej  nudny.

Pomiędzy mieszkańcami tych wysp występują  znaczne różnice wywołane ich przynależnością do danego klanu. Tutejsza populacja opiera swój porządek na klanowości. Kilkadziesiąt  rodzin (klanów) wykształciło specyficzne dialekty nazywane tu wantok (od angielskiego słowa one talk czyli - jedna mowa).
Członkowie tego  samego wantoku wspierają się wzajemnie i konkurują z innymi  wantokami. Jeśli kierowca autobusu usłyszy swój wantok , to nie bierze  od niego należności, sprawy poważniejsze też podlegają tej zasadzie.  Ogólnie kultura wantok wpływa na wszystko i wszystkich. Tak było zawsze i tak działa ten kraj.
Organizacje  międzynarodowe, których jest tu mnóstwo, próbują walczyć z tym  klanowym, według nich  prymitywnym, stadium socjologicznym poprzez wdrażanie  zachodnich rozwiązań.  Rozmawiałem często z krajowcami o tym i  dowiedziałem się, że do pracowników organizacji międzynarodowych nie  czują już szacunku. Kiedyś ten szacunek był, ale dziś już go nie ma. Według nich wywyższają się i mówią non stop  o pomocy, ale głównie chodzi im o  własne posady.  Jeden z krajowców, z którym rozmawiałem na temat  przeprawy jego statkiem na wyspę Savo powiedział mi, że sam kiedyś był  kierowcą w jednaj organizacji i był przerażony brakiem zrozumienia  lokalnej kultury i zwyczajów. Powiedział żebym któregoś wieczora  zajrzał do restauracji w hotelu Honiara (akurat tam mieszkam) i  zobaczył kto przyjeżdża, jakimi samochodami i na kogo bierze rachunek za swoje imprezy po pracy. Poza tym według niego - na żądanie jakiejś  organizacji międzynarodowej niedawno utworzono... Ministerstwo Kobiet (!?). Ministerstwo to walczy o wyzwolenie kobiet  melanezyjskich z tyranii ich tradycji. Według jego oceny to właśnie dlatego ostatnio pojawiło się  tyle młodych nachalnych kobiet publicznie pijących alkohol. To według  niego są te wyzwolone przez Ministerstwo kobiet i  organizacje feministyczne. Po upijaniu się w miejscu publicznym można najlepiej  poznać stopień ich wyzwolenia. Takie jednostki negujące tradycje są dla organizacji feministycznych awangardą nowoczesności, -- a reszta li tylko ciemnym ciemnogrodem
Na tych wyspach  publiczne picie alkoholu zawsze było i ciągle jest trudno akceptowalne  społecznie i było uznawane za jeden z większych problemów tej populacji. Jeśli to dotyczy kobiet to tym bardziej.  Kiedyś byłoby to nie do pomyślenia, dziś takie osoby nic  sobie nie robią z reguł czy norm zwyczajowych i porządku klanowego, bo mają  świadomość, że za nimi stoi ministerstwo i pół tuzina organizacji, które   na dodatek zachęcają do dalszej emancypacji.
Ten problem może  narastać, ale stopniowo. Celem Ministerstwa kobiet i organizacji  feministycznych jest ''wyzwolenie'' wszystkich kobiet, później ma być obowiązkowy 50-cio procentowy parytet kobiet we wszystkich  instytucjach. A raczej prawie wszystkich, bo jak sądzę, jedynie  instytucja małżeństwa nie zostanie objęta takim parytetem zgodnie z nowym porządkiem.

W  moim hotelu  jest rzeczywiście restauracja. Jedna z droższych w  tym mieście. Dziś  było tam bardzo głośno do późna w nocy tak więc  wyszedłem sprawdzić o co chodzi. Na parkingu stało ze trzydzieści  nowych białych służbowych terenówek z nalepkami różnych  organizacji..-UN, różne NGO, a na jednej z nich była nawet  nalepka Unii  Europejskiej (?!).  W restauracji, przy długim na kilkadziesiąt  krzeseł stole, siedzieli sami biali  pracownicy tych organizacji. Część z nich była już mocno upita i bardzo krzykliwa. Nie dziwię się, ze krajowcy już nie  mają do nich szacunku. 
Organizacje międzynarodowe jawią się  jako nowoczesna forma kolonializmu. Świat zachodni najwyraźniej nie  jest w stanie wytrzymać zbyt długo bez ingerencji w wewnętrzne sprawy  społeczeństw, które ocenia jako niżej cywilizowane. Jakkolwiek taka  ingerencja miałaby się nazywać, to jest jednak ingerencja. W tym  wszystkim brak jest jednak dowodu szacunku dla innej,  niżej cywilizowanej kultury, której odbiera się tomistyczną wolną wolę  decydowania o własnym losie. Wyspy Salomona już niedługo zachowają  swoją tożsamość.
Nie mam jednak ochoty kontynuować tutaj tego tematu , bo czuję, że mógłby się z tego zrobić przydługi wpis.
2 maja, wieczór, Honiara.
Pochmurno i parno. Pojawiło się sporo komarów, tak więc łyknąłem malarone.

3 maja, Honiara.
Poszedłem do biura Solomom Express , żeby dowiedzieć się, że statek na wyspy Malaita  nie popłynie, bo jest  jakiś problem techniczny. Nie wchodząc w szczegóły  poszedłem do innego  biura, z którego też odszedłem z niczym.  Ostatecznie udało mi się  wynająć prywatną łódź I jutro rano wypływam na  Malaita. Wrócę do  Honiary jak sądzę już normalnym - czyli rejsowym - statkiem. 
Guadalcanalczycy nie lubią  się z Malaitanczykami i prowadzili ze sobą  kilka wojen. Jak sądzę - z  jakichś kompletnie błahych powodów jak to z  reguły bywa. Wypowiadają się  o Malaitanczykach jak najgorzej, tak więc  dobrze, ze tam płynę, będę  miał okazję zweryfikować ich poglądy.  Krystalizuje się też plan  popłynięcia na Savo, która to wyspa jest  aktywnym wulkanem. Wspomniany  wcześniej człowiek, ten który opowiadał  mi tak wiele o organizacjach  międzynarodowych na Salomonach, ma swoją  łódź i zgodziliśmy się na  cenę 400 dolarów salomońskich pod moim warunkiem, że będę jedynym turystą.

Do hotelu wprowadziło się kilka sympatycznych osób  dlatego poszliśmy wieczorem na miasto coś zjeść. Po zmroku zaczął  padać deszcz I wszyscy mocno zmokliśmy. Coraz więcej pojawia się  komarów I choć jeszcze wczoraj myślałem, że nie będę brał za często  profilaktycznych leków, to muszę zmienić swoje podejście, bo zaczyna to  marnie wyglądać. Myślę, że malarone było błędem i powinienem był wziąć  lariam, który co prawda ma więcej efektów ubocznych, ale jest mniej  uciążliwy w dozowaniu.
Najprzyjemniejszy sposób przeciw malarii czyli  gin z tonikiem nie wchodzi w grę, bo chociaż widziałem w sklepie  Bombay Sapphire to tutejszy tonik nie zawiera chininy.
.
4 maja,Malaita.

Prawie pięć godzin płynąłem do Auki na wyspie  Malaita. Pół godziny zatrzymaliśmy się na wyspie Nggela, żeby  dostarczyć do jakiejś wioski, której nazwy nie znam, parę worków z  ryżem i jakieś inne cuda. Okoliczne wody mają wyjątkową  transparentność i można bez trudu widzieć do 30 metrów wgłąb. Są  bardzo dobrym miejscem do snorkelingu i  jak na razie  jeszcze tutaj  nie ma turystyki masowej. 


Stamtąd przepłynęliśmy przez kanał Mboli  (Mboli passage), który przypomina rzekę w dżungli. Ostatnie dwie  godziny rejsu były trudne z bardzo dużą I nieprzyjemną dla żołądka fala, tak więc cieszyłem się, że zszedłem w końcu na ląd nawet jeśli  ten ląd nie wyglądał zbyt milo.

Auki to stolica prowincji Malaita, ale pomimo tej prestiżowej nazwy to marna dziura i na każdym kroku widać jej prowincjonalność. Pomimo tego, że ma ledwie 4 i pół  tysiąca mieszkańców jest jednym z główniejszych miast na Salomonach.  Nie jednak sama prowincjonalność tego miejsca jest najgorsza do  zaakceptowania, ale brud jaki jest dookoła, szczególnie na  przyportowym targu. 


Udało mi się jednak znaleźć wyjątkowo czysty  hotel, co trochę rozmiękczyło moją ocenę. Zatrzymałem się tutaj prawie  dwa dni i cieszyłem tanimi kokosami. Za sztukę kokosa, który daje  ponad pół litra płynu płaciłem 80 groszy polskich. W najlepszej  restauracji na wyspie zamówiłem białego tuńczyka w sosie kokosowym i  za cały obiad zapłaciłem zaledwie 25 PLN.
  W tutejszych wioskach poza  stolicą jest tradycja grzebania zmarłych tuż przy domach. Widziałem  to dziś  w wiosce Lilisiana na zachód od Auki. Dopiero od niedawna grzebie  się zmarłych na wyznaczonym do tego za wioską cmentarzu.  Rodziny i tak wolą pochować bliskich przy domu, a raczej przy chacie. Wygląda to tak, że przy wejściu do chaty  jest grób albo nawet ze dwa. Wieś wygląda jak rzadko zabudowany  cmentarz. Przez wioskę przepływa rzeka, która służy mieszkańcom do  prania ubrań i do kąpieli. Dlatego jest ciągle zagrożenie, że  niebezpieczne substancje pochodzące z dekompozycji ciał albo z niedalekiej  toalety zatrują rzekę. Toaleta to cześć wioski przy plaży - tam  wszyscy ''chadzają'' , bo kanalizacji nie ma. Smrodu dużego też nie ma, bo  pewne potrzeby są załatwiane bezpośrednio z oceanem - a ocean  pochłonie prawie wszystko. Jeśli nie zabierze tego ocean, to  pozjadają wałęsające się brudne, czarne świnie. Patrząc na brud jaki tu  wszędzie jest czasem myślę, że jedynymi czyścicielami brudów – nawet tych najbardziej przykrych są poczciwe wieprze.

5 maja, Malaita

Wypłynąłem tego  dnia z Malaity  w drogę powrotną do Honiary na głównej wyspie - Guadalcanal. Gdy  czekałem na statek- tym razem już regularny  statek łączący te dwie wyspy - dosiadł się do mnie biały człowiek, lekko szpakowaty,  w wieku około 45 lat i zaczęliśmy rozmowę. Statek jak zwykle  się spóźniał, bo tutaj dwie czy cztery godziny spóźnienia są w  normie - tak więc mieliśmy ponad godzinę na rozmowę. Jak się okazało - człowiek ten jest biskupem Malaity. Nie miałem szansy poznać tego, bo  jego skromny ubiór na to nie wskazywał. Katoliccy biskupi z reguły  wyglądają bardziej wystrojeni. Rozmawialiśmy o tym, co na tej wyspie  mnie najbardziej zainteresowało czyli o zwyczaju grzebania zmarłych  przy domach. Jak się od biskupa dowiedziałem - głównie  ceremoniał grzebania przy domach dotyczy zmarłych dzieci. Do końca mnie to  wyjaśnienie nie usatysfakcjonowało, bo z tego  co ja zauważyłem, to grobowce były zbyt duże. Powiedział mi też o problemie z zatruciem  wody jaki co pewien czas występuje. Cały teren wioski jest na  podmokłym namorzynowym podłożu i z  tego co widziałem - musi być często  zalewany. Domy też są często stawiane  na palach - jak sądzę - właśnie z  tej przyczyny.

Pożegnałem się z biskupem
gdy statek dopłynął. On  nie płynął ze mną tylko czekał na jakichś swoich gości. Na statku  natomiast przysiadł się do mnie jeden z Malaitanczykow i zaczął  nachalną rozmowę łapiąc mnie za rękę i nie chcąc jej puścić. Jest na  tych wyspach taki zwyczaj, że jeśli jest prowadzona ważna rozmowa -  rozmawiający trzymają się mocno za ręce. Albo lepiej - ten któremu  bardziej na rozmowie zależy trzyma drugą osobę za ręce. Naturalnie , żeby mu nie uciekła w trakcie tłumaczenia jakiejś rzeczy. Nie ma  różnicy jakie płcie ze sobą rozmawiają - często widać te same płcie  rozmawiające i trzymające się za ręce. Tak więc mój nowy rozmówca trzymał mnie za ręce i  wkładał mi do głowy jakieś absurdy typu, że Malaitanczycy  są  najinteligentniejszą rasą ludzką, że tworzy się tu ruch niepodległościowy, że jak w końcu oderwą się od tego paskudnego Guadalcanalu, to zbudują tu szczęśliwe i bogate społeczeństwo. Na  dodatek nie wiedzieć czemu  powoływał się ciągle na przykład Timoru Wschodniego, tak jakby  był to dobry przykład. Nie chciało mi się z nim gadać, ale stałem i  słuchałem, bo na statku trudno jest uciec. On, jak sądzę, żeby  urozmaicić pokaz elokwencji, co pewien czas spluwał na czerwono  farbą z betela i gruźliczo kasłał. Było to mało sympatyczne. W końcu  powiedział, że wie ze jestem w dobrych kontaktach z biskupem, bo widział jak rozmawialiśmy i poprosił mnie, żebym szepnął mu słowo w  celu poparcia ruchu wyzwoleńczego Malaity. Po tym co widziałem na  tej wyspie śmiem wątpić w prawdziwość zapewnień tego  Malaitanczyka.  Nie widziałem ani szczególnej inteligencji, ani  szczególnej pomysłowości wśród jego ludu. Natomiast ogólnie uważam, że  Malaitanczycy są mniej sympatyczni od mieszkańców Guadalcanal.  Potwierdziła się jednak teza jak duże animozje są pomiędzy  mieszkańcami tych wysp. Na żadnej z nich nie usłyszałem nawet  jednego dobrego słowa o mieszkańcach sąsiedniej wyspy.

6 maja, Honiara,
Odebrałem wizę do Papuy Nowej Gwinei i  poszedłem do banku wymienić pieniądze. W banku kątem oka zerknąłem na rynek pieniężny. Banki płacą za roczną lokatę 1 procent, a  pożyczają ten pieniądz na jeden rok po 17-18 procent. W tym spreadzie  widać brak konkurencji na rynku usług bankowych.
Resztę dnia spędziłem w hotelu. Dziś  jednak jak dla mnie było za gorąco żebym zdecydował się na większą  aktywność. Poza tym po wizycie w ambasadzie papuaskiej aktywności na  razie mi się odechciało. Do tej pory nie chciałem uprzedzać moich  planów, ale od pewnego czasu próbowałem zorganizować prywatną wyprawę  wgłąb Nowej Gwinei albo Nowej Brytanii w celu poszukiwania nowych  gatunków roślin i zwierząt. Korespondencja z władzami w Port Moresby  i Rabaul była trudna . Niedawno otrzymałem odpowiedź sugerującą  przekazanie środków finansowych na jakiś rządowy fundusz albo  aplikowanie o dołączenie mnie do jakiejś rządowej wyprawy. Ponieważ  moje zamierzenia wykraczały poza obie te opcje, odebrałem te  propozycje jako odmowę. Pomimo to zależało mi na tej wyprawie tak  bardzo, że ponowiłem próbę. Gdy dziś bylem w ambasadzie papuaskiej  dowiedziałem się, że nic z tego nie wyjdzie. Rząd odradza prywatne  ekspedycje wgłąb wyspy ponieważ nie byłby w stanie aktualnie  zapewnić bezpieczeństwa ze względu na eskalacje walk plemiennych i  wybuch epidemii cholery w Port Moresby. Próbowałem tłumaczyć, że  planuje udać się w miejsce, które jest oddalone o 250 kilometrów od  walk plemiennych, o których wiem i słyszałem. Tłumaczyłem, że cholera w  Port Moresby w ogóle nijak się ma do mojej wyprawy (zmarło zaledwie 3 osoby gdzieś w slamsach niedaleko dzielnicy portowej).  Mimo wszystko  musiałem się poddać. To duże rozczarowanie dla mnie, bo liczyłem, że  się jakoś uda. Nowa Gwinea jest cały czas do odkrycia i duży procent  nowych dla nauki okazów odkrywany jest właśnie tutaj. Wyprawy są cały  czas i nic do tego mają walki plemienne. Koncesje - jak sądzę - są jednak  przyznawane w sposób eliminujący prywatne przedsięwzięcia. No ale  nic na to już nie poradzę. Duże rozczarowanie.
.
7 maja, Honiara
Rano poszedłem do apteki, żeby dokupić  malarone, który bardzo szybko ''wychodzi'' Dowiedziałem się, że malarone  nie ma, bo nawet jakby był, to ze względu na wysoką cenę nikt by go i  tak nie kupował. Lariamu też nie było. Na niego akurat i tak nie  miałem recepty. Kupiłem za to  bez recepty chloroquine. 28 tabletek  starczy mi na 14 tygodni. Za wszystko zapłaciłem 1.12 euro czyli  oznacza to, że chloroquine jest około 100 razy tańszy od malarone. Jestem zadowolony, bo zamiast codziennego łykania będę łykał raz na  tydzień.
Na targu kupiłem soursop czyli  melanezyjska odmianę latynoamerykańskiego owocu chilimoya. Owoc wielkości  piłki ręcznej kosztował niecałą złotówkę. Gdy kupowałem ten owoc  ludzie pytali mnie po co to robię. Po co kupuję akurat ten owoc. Gdy  niosłem go do hotelu, przechodnie pokazywali na niego i komentowali  mój zakup. Coś było nie tak. W hotelu, gdy spytałem o co chodzi , dowiedziałem się, że to nie jest owoc dla białych ludzi, dlatego było  takie zdziwienie. Nie mogłem jednak się dowiedzieć niczego więcej  dlaczego nie jest dla białych, bo wszyscy nabierali wody w usta.  Chyba przypadkiem dotknąłem do jakiegoś tabu. Lubię chilimoye i zawsze, gdy mogłem kupowałem ją i w Ameryce Południowej i na wyspach Polinezji. Tutejsza odmiana jest mniej smaczna, bardziej kwaśna. Ma jednak mniej pestek. Pestki chilimoyi są bardzo twarde i przypominają małe czarne karaluchy.


8 maja, Honiara- Savo
Popłynąłem na wyspę Savo. Ponieważ brak  jest regularnych połączeń, za 400 dolarów salomońskich, czyli jakieś 40  euro, wynająłem łódkę i przewodnika. Łódka mała i bardzo marna. Zaledwie 5 metrów długości i silnik ledwie 15 koni  mechanicznych. Gdy zobaczyłem jak frywolnie unoszą ją fale  postanowiłem, że zostawię w hotelu wszystkie rzeczy, które mogłyby nie  przetrwać przymusowego ''wodowania'' w oceanie albo powrotu wpław.
Cena 400 dolarów była dla mnie  całkowicie  akceptowalna, tak więc nie próbowałem nadto jej negocjować. Tutaj targowanie nie jest w dobrym  tonie.  Ostatecznie można się zapytać o ''druga cenę'' i wtedy można  usłyszeć cenę niższą albo powtórkę pierwszej.
Co do samej wycieczki na tę wyspę, albo raczej  wysepkę.  Savo to wyspa wulkaniczna. Za pozwolenie wejścia na wulkan wziąłem ze sobą 20-funtowy worek ryżu w prezencie dla malej wioski, która tam się  znajduje. Gdy wylądowaliśmy na brzegu zostaliśmy otoczeni przez  grupkę ciekawskich dzieci.  Jedno z nich - mały chłopiec - zapytał   mnie czy poza ryżem przypadkiem nie przywiozłem jakichś papierosów, bo  on by sobie chętnie zapalił. Rozczarowałem jednak to biedne dziecko nie  dając mu papierosów.  Ryż plus 25 dolarów salomońskich dla  przewodnika pozwoliły mi pochodzić po wulkanie. To czynny wulkan z  interwałem 100-150 lat pomiędzy wybuchami. Ostatni wybuch był jakieś 150 lat temu, tak więc czas najwyższy, żeby Savo się ponownie obudził.  Na razie wyrzuca z ziemi gorące źródła. Woda w tych źródłach jest tak  gorąca, że ugotowaliśmy w niej ryż na lunch. Do tego mieliśmy ananasy i wodę kokosową i w ciągu kwadransa piknik na brzegu wulkanu był gotowy.
Tego dnia - pomimo tego, że używam filtru przeciwsłonecznego nr 70 - słońce trochę mnie opaliło. Wydaje mi się, że spray musiał zostać częściowo zmyty przez fale, które parę razy mnie zmoczyły podczas przeprawy.
Wczesnym wieczorem dotarłem do Honiary. Tuż po wejściu do hotelu lunął deszcz z taką siłą, że w ciągu kilku  godzin spadło chyba tyle deszczu ile na Mazowszu w ciągu roku.


9 maja, niedziela, Honiara
Dzień odpoczynku i przepakowania bagażu  przed jutrzejszym wylotem z Wysp Salomona. Im dłużej podróżuję, tym  mniej waży mój bagaż. Albo umiem się lepiej spakować, albo staję się  zbyt leniwy, żeby więcej dźwigać.
.

Australia, Tasmania

Australia, Tasmania- Nowa Holandia, Ziemia Van Diemena - VDL.



7-go kwietnia wylądowałem w Australii w Sydney i zatrzymałem się tam około tygodnia. Poza oczywistymi atrakcjami jak opera i ogrody botaniczne - 10 kwietnia wybrałem się ze znajomą na stadion olimpijski na mecz National Rugby League.

Po dwóch dniach spędzonych w Melbourne poleciałem do Hobart na Tasmanii. O Melbourne - pomimo chęci - nie mam nic szczególnego do napisania. Miasto jest całkiem pospolite.


15-go kwietnia wylądowałem na Ziemi Van Diemen’a czyli dzisiejszej Tasmanii. Trafiłem tu na bardzo dobrą pogodę. Złota tasmańska jesień z pełnym słońcem i temperaturą powyżej 20 stopni C. Hobart, choć jest bardzo przyjemne ,to po kilku dniach wynająłem samochód  Mitsubishi Magna 3.0 l w automacie - to duże kwadratowe pudło, w którym bagażnik otwiera się jak drzwi do obory. Pomimo tego jednak byłem całkiem zadowolony z tego wyboru.  W ciągu czterech dni objechałem całą wyspę.

I klimat i wygląd wyspy bardzo mi odpowiadają i czuję się tu zdecydowanie lepiej niż w ''kontynentalnej'' Australii.


Diabły tasmańskie są głośne, nieco pokraczne, niezbyt szybkie, kłótliwe, a na dodatek mają słaby słuch i wzrok. To wszystko powoduje, że ciężko im coś upolować. Nie mogą powstrzymać się od agresywnej kłótni jeśli czują w pobliżu kawałek mięsa. Starają się przy tym szeroko rozdzierać szczęki pokazując czerwone wnętrze. Pomimo tego, że starają się wyglądać bardzo groźnie są dość sympatyczne. Żyją do sześciu lat i jeśli nie padną na atak serca, to padają na raka twarzy. Populacja jest raczej skazana na wymarcie. Jest to chyba kwestia czasu.  Na filmie widać parę diabłów w porze karmienia. Film zrobiłem w przytułku dla diabłów niedaleko Port Arthur.  





Nowa Zelandia

21-23 marca, Auckland, Nowa Zelandia.
 Cook Strait


Wylądowałem w Auckland i po bardzo dokładnej kontroli bagażu znalazłem się w Nowej Zelandii. Celnicy byli tak niemili, że kazali mi wyjąć całą zawartość plecaka i dokładnie sprawdzili jakie wwożę lekarstwa sprawdzając w bazie danych czy nie mają zabronionego składu.  Cała operacja przeciągnęła się do trzech godzin ponieważ była spora kolejka do kontroli.
Tego samego dnia spotkałem się z moją znajomą, która przyleciała do Auckland z Queensland w Australii. 

Zatrzymałem się dwa dni w Auckland. Miasto jest  mało ciekawe i pomimo ładnego położenia nad brzegiem morza jest źle zorganizowane. To dziwne, że tak udane położenie nie przełożyło się na urok miasta. Poza tym jest nie za bardzo lubiane nawet przez samych Nowozelandczyków, którzy mawiają na nie bloody Auckland. Nie jestem tym nawet za bardzo zaskoczony



24 marca,Wellington, Nowa Zelandia.

Autokarem pojechałem do Wellington. Cały dzień był deszczowy, a podróż męcząca ponieważ w tym kraju poziom usług autobusowych jest zaskakująco niski.  Po drodze na chwilę zatrzymałem się w Taupo przy największym jeziorze w Nowej Zelandii.



25 marca, Wellington, Nowa Zelandia.

Dziś było słonecznie, ale mocno wiało od morza. Zrobiłem wycieczkę po mieście. W jednym z muzeów oglądałem oryginał traktatu z Waitangi. To najważniejszy dokument historyczny w tym kraju podpisany w 1840 roku pomiędzy Brytyjczykami, a szefami plemion maoryskich. 

Wellington jest o wiele milsze dla oka niż Auckland. Ludzie też wydają się bardziej mili i zrelaksowani.



.
26-28, Picton, Wyspa Poludniowa, Nowa Zelandia,

26-go marca przepłynęłem cieśninę Cooka  i po trzech godzinach znalazłem się na Wyspie Południowej. Podczas przeprawy miałem dość ładną pogodę, ale niedaleko Picton zaczął wiać bardzo silny wiatr.  Cała przeprawa trochę mi przypomniała chilijskie fiordy.


Samo Picton to mała mieścina i zostałem tu dwa dni tylko dlatego, że nie było szans na wcześniejsze połączenie wgłąb wyspy. Wszystkie autobusy były wykupione, a zaplanowałem wynająć auto dopiero w Christchurch. Tak więc były to dni leniwych spacerów po okolicy. Zatrzymałem się jednak w wyjątkowo miłym hostelu Wedgwood, którego elewacja zewnętrzna przypominała kolekcje Jasper co nie było jak sądzę przypadkiem.



29-31 marca, Christchurch, Wyspa Poludniowa, Nowa Zelandia.

Od 31go marca - na prawie tydzień wypożyczyliśmy samochód i zamierzaliśmy wyjechać na południe. Dziś jednak musiałem pójść do agencji i zrezygnować z wynajmu. Jeszcze gdyśmy byli w
bloody Auckland –znajoma przewróciła się na śliskiej jezdni i skaleczyła w kilku miejscach nogę. Wczoraj, czyli 30-go noga napuchła, a niezaleczona rana uległa zainfekowaniu. Poszliśmy do szpitala  i po godzinie tam spędzonej i dożylnym antybiotyku wróciliśmy do hostelu.  Dziś jednak czyli 31-go stan nogi był znacznie gorszy,  tak więc ponownie pojechaliśmy do szpitala i po kolejnym dożylnym antybiotyku i po rozmowie z panem doktorem podjęliśmy decyzję o odwołaniu auta i zostaniu w Christchurch tak długo jak to będzie potrzebne, żeby podleczyć nogę. 



1-4 kwietnia, Christchurch-Queenstown, Wyspa Poludniowa,Nowa Zelandia

Cały czas jesteśmy w Christchurch i poza codziennymi wizytami w Moorhouse Medical Centre nic szczególnego nie robimy.

Christchurch porównuje się na każdym kroku do Oxford i Cambridge.  Poszedłem do miasta na dłuższy spacer- nad rzekę Avon, która przepływa przez to miasto. Ta część rzeczywiście przypomniała mi rzekę Cam w Cambridge. Zadrzewione, cieniste brzegi, leniwa rzeka, łódki - wolno pływające z turystami - w których za napęd służy długi kij do odpychania od dna.  Do tego piknikowa atmosfera na brzegu. Poza jednak tą częścią mało widzę porównań.

Jak sądzę Latimer square  ma być odpowiedzią miasta Christchurch na Parker's Piece w Cambridge. Jeśli takie rzeczywiście miało być założenie, to jest to odpowiedź zupełnie nieudana.  Trawniki też są na całkiem innym poziomie. Jednak porządny trawnik rośnie kilkaset lat. Tutaj jeszcze trzeba w takim razie czasu. Ogólnie jednak miasto jest dość miłe. Z pewnością milsze od Auckland, ale to akurat nie jest takie trudne.  W Christchurch można spędzić parę leniwych dni bez przesadnego poświęcenia, ale tydzień tylko tutaj to trochę za dużo. 

Dopiero 4-go kwietnia opuściliśmy Christchurch i pojechaliśmy do Queenstown.  Okazało się, że jak dotąd to najładniejsze miasto, które mieliśmy okazję odwiedzić w tym kraju. Jest wbite pomiędzy góry i jezioro i pomimo tego, że przypomina nieco ruchliwe alpejskie kurorty - jest całkiem przyjemne. Mieliśmy na ten sam dzień wykupione bilety autobusowe do Dunedin, ale ponieważ miasto nam się spodobało zrezygnowaliśmy z wykupionych już biletów i zdecydowaliśmy się tu zostać jedną noc. Rozmawialiśmy z kilkoma osobami wcześniej o tym mieście i wszyscy mówili, że to nic ciekawego, i że jest to raczej zwyczajny hub na trasie do Milford Sound. Po raz kolejny rzeczywistość okazała się inna. Tym razem na korzyść tego miasta. Uważam, że miasto to było udanym wyborem.

Czuć jednak, że jesień jest już zaawansowana. Drzewa tracą liście, a wieczory są przeraźliwie zimne.  Kupiłem sobie czekoladę z orzechami Macadamia.  W supermarkecie - co mnie bardzo zdziwiło - były śledzie w occie importowane z ... Białorusi. To jedno z większych zaskoczeń.



5 kwietnia, Dunedin, Wyspa Poludniowa, Nowa Zelandia.

Tylko jeden dzień zostaliśmy w Queenstown. Dziś rano wyjechaliśmy do Dunedin na wschodnim wybrzeżu, gdzie dojechaliśmy po południu. Miasto jest brzydkie. Najładniejszy budynek to dworzec kolei żelaznej i katedra anglikańska  z ciemnego kamienia. Poza tym, jak mi się wydaje, fabryka czekolady Cadbury  jest tu głównym pracodawcą i całe miasto z niej żyje. Co do zabudowy to przeważa charakter architektury  fabrycznej i przypomina bardziej jakąś marną argentyńską mieścinę niż szkockie Dunedin.


6-7 kwietnia, Christchurch, Auckland.
6-go cały dzień w Christchurch , a następnego dnia (7-go), o 3.30 rano musiałem wstać, żeby przejechać na lotnisko na lot do Auckland. Tam czekałem 7 godzin na lotnisku na swoje kolejne połączenie do Sydney.  Siedem godzin na tym lotnisku to bardzo dużo, tak więc kilka razy przeszedłem sklepy duty free. Najdroższą wódką okazał się żyrardowski Belvedere z odmiany żyta ''dańkowskie złote''. Cena to 100 NZD (200 PLN) za litr.

Nasze wrażenia z reguły zależą od wcześniejszych wyobrażeń. Wyobrażenia z kolei są kształtowane poprzez - albo rozmowy z ludźmi, albo odbiór pewnych obrazów wizualnych z filmów i tv. Przed wyjazdem do Nowej Zelandii nie spotkałem prawie żadnej osoby, która  nie mówiłaby dobrze  o tym kraju. Było zaledwie parę wyjątków.  Zdecydowana większość opinii wahała się w wąskim przedziale od zachwytu do zauroczenia.
Po wylądowaniu w Auckland zauważyłem, że opinie te są dość przesadzone. Miasto w ogóle nie wydało się przyjazne, a ludzie mało sympatyczni i mało uprzejmi. W Wellington było już lepiej , ale ogólnie obraz tego kraju nie zostawia najlepszych wrażeń. Czy mam zaburzoną ocenę poprzez nagromadzenie zbyt dużej ilości porównań z poprzednich miesięcy podróży i dlatego nie umiem się zachwycić pewnymi rzeczami?
Często zastanawiałem się czy to możliwe, że moje wrażenia tak bardzo odbiegały od przyjętej normy - czyli powszechnego zachwytu. Nie zwiedziłem całego kraju, nie mogłem zobaczyć wszystkiego, ale nie jest to możliwe w żadnym kraju. Prawie trzy tygodnie z reguły wystarczają jednak, żeby wyrobić sobie pewne zdanie na temat danego miejsca. W Nowej Zelandii nie mogłem jednak dostrzec takich rzeczy jak bujna, soczysta zieleń traw, piękno miast i miasteczek, malowniczych jezior, wybrzeży morskich. Pomimo tego, że byłem tu wczesną jesienią kiedy opady są częste, to widziałem jedynie zeschniętą stepową roślinność, a szczególnie w środku wyspy było to bardzo uderzające. Miasta, wybrzeże i jeziora odebrałem jako pospolite. Często jest to jedynie powtórka z Europy stwarzająca wrażenie imitacji. Poza tym stosunek ceny do jakości jest mało zachęcający.

Wyjątek stanowiło Queenstown, chociaż też nie  trudno znaleźć kilka tuzinów podobnych miejscowości w Alpach.  Nie byłem w Milford Sound pomimo wcześniejszych chęci z powodu braku czasu, a poza tym trochę obawiałem się kolejnego rozczarowania. Inna sprawa to pewne drobiazgi, na przykład symbol kraju czyli owoce kiwi były głównie importowane z Italii, a pamiątki z "Nowej Zelandii" były z reguły wyprodukowane w Chinach. To nie musi dziwić, bo wpisuje się jedynie do jasnego przypuszczenia, że cała ''kultura'' Zachodu jest made in China.  
Ostatecznie doszedłem do wniosku, że Nowa Zelandia płynie na fali bardzo dobrej reklamy. Trzeba przyznać, że promocję mają bardzo udaną. Efekt jest taki, że na zasadzie prawa ławicy ryb, wszyscy mówią o tym kraju bardzo dobrze, bo tak wypada i niezręcznie zostać poza tym trendem - poza ławicą.  


Tahiti, Wyspy Towarzystwa, Otaheite

25 lutego, Tahiti, Wyspy Towarzystwa.


.

owoc drzewa chlebowego. 


Wylądowałem na lotnisku Faa'a na Tahiti. Cały dzień spędziłem w Papeete próbując zorganizować przelot na Markizy i Tuamotu (Archipelag Niski- Low Archipelago) , ale dość opornie mi to szło. Próbuję przestawić się z hiszpańskiego na francuski, ale idzie mi to równie opornie.  Cały czas wtrącam hiszpańskie słówka, bo umysł jeszcze myśli w kategoriach latynoamerykańskich.


26 lutego, Tahiti.

Zrobiłem wycieczkę na Point Venus w Matavei Bay. Miejsce jest całkiem przyjemne. Plaża jest czarna i grząska. Ładny widok na Moorea - sąsiednią wyspę. W tym miejscu kpt Cook przeprowadzał obserwacje tranzytu Venus przez tarcze słoneczną, co miało na celu porównać te wyniki z innymi obserwacjami w innych częściach świata i w ten sposób określić odległość ziemi od słońca.



                                          Moorea widziana z Point Venus, Tahiti


27 lutego, Tahiti
.
O 3 w nocy  policja i straż ogniowa ewakuowała rezydentów zamieszkujących pas nadbrzeżny. Podobno zapukali do wszystkich drzwi. Ponadto zamknięto ulice w odległości 100 metrów od morza. Ja o tym jeszcze nie wiedziałem i gdy rano szedłem sobie do sklepu po bułeczki zastałem sklep zamknięty, a ulice pozamykane. Miasto stwarzało wrażenie wymarłego. Tak władze przygotowały mieszkańców  na tsunami, które nie nadeszło. Na wyspie ogłoszono alert tsunami poddając się ogólnoświatowej panice po trzęsieniu ziemi w Chile w okolicach Concepcion. Tuz po 9 rano, gdy zagrożenie  minęło, miasto wróciło do życia. Agencja lotnicza jednak zrezygnowała z otwarcia  biura, tak więc zamiast kupić bilety lotnicze  na inne wyspy wróciłem do pensjonatu. Zastałem w hallu włączony telewizor z transmisją z igrzysk zimowej olimpiady  i trafiłem akurat na końcówkę biegu narciarskiego, który po ciekawym finiszu wygrała panna Kowalczykówna. Na Polinezji jednak - co nie dziwi - nie ma zrozumienia dla sportów zimowych.  




28 lutego, niedziela, Tahiti.
.
Temperatura 32 stopnie C. Wilgotność 95 procent.
Wybrałem się wgłąb wyspy szlakiem na Mt. Marau. Szlak dość prosty i gdyby nie ciężka pogoda, to byłaby to mila wycieczka. W drodze powrotnej zaczął padać deszcz, który później przerodził się w tropikalną ulewę. Taka pogoda utrzymała się przez resztę dnia, tak więc wieczór spędziłem w pensjonacie. Próbowałem skorzystać z internetu ,ale szybko porzuciłem tę myśl. Po pierwsze transfer mizerny, a po drugie godzina połączenia  kosztuje 8.40 euro czyli najdrożej jak kiedykolwiek widziałem. Zastanawiam się, czy jest gdzieś na świecie droższy internet.


1 marca, Tahiti.
.
Południowym wybrzeżem pojechałem na Tahiti Iti czyli mniejszy z dwóch półwyspów, które tworzą tę wyspę.  Wiele osób mówiło mi przed wyjazdem, że Tahiti Iti (małe Tahiti) to obraz Tahiti sprzed 30-stu lat. Po dojechaniu tam z przykrością zauważyłem, że się mylili. Nie ma tu nic innego. Podróż w czasie się nie udała. Ponadto, gdy byłem w osadzie Tautira okazało się, że spóźniłem się na ostatni autobus powrotny - chociaż była dopiero 13 godzina. Nie była to dobra wiadomość, bo nie ma tu nic interesującego i nie chciałem szukać bardzo drogiego tutaj noclegu mając już jeden opłacony w Papeete.  Ponieważ było dość wcześnie postanowiłem pójść pieszo do Taravao skąd miałem nadzieję złapać autobus powrotny do Papeete. Po zaledwie kilometrze marszu zaczęło padać, a wkrótce opad zamienił się w ścianę wody. Przy znaku ‘Taravao 17km’ schroniłem się pod drzewem chlebowym, ale marne to było schronienie, bo liście tego drzewa mają sporą przepuszczalność. Poza tym łatwo dostać w głowę owocem, który dorasta do rozmiarów piłki siatkowej. ale waży o wiele więcej. Ponieważ niektóre drzewa osiągają bardzo duże rozmiary - owoc spadający z dużej wysokości nabiera niebezpiecznie dużej energii i takie uderzenie może być dość przykre. Dlatego właśnie tubylec prawie nigdy nie wypoczywa pod tym drzewem, tak jak nie wypoczywa pod palmą kokosową z tych samych przyczyn.

Po sadzonki tego drzewa na Tahiti przypłynął HMS Bounty. Owoce miały być pożywieniem dla niewolników pracujących na plantacjach w Indiach Zachodnich. Nie przyjął się ten plan ponieważ niewolnikom nie posmakowały i nie chcieli ich jeść. To rzuca jak sądzę też pewien cień na obraz niewolnictwa w rejonie Karaibskim, ale nie mam chęci rozwijać tego tematu.
Co do samego owocu, stojąc i moknąc pod tym drzewem zerwałem jeden z owoców wiszących mi tuż nad głową. Po zerwaniu przez dobrą godzinę wydzielał białą, lepką substancję i żeby nie pobrudzić plecaka musiałem go włożyć do torby foliowej. Po pół godzinie moknięcia udało mi się autostopem dojechać do Taravao, a stamtąd północnym wybrzeżem wróciłem do Papeete. Krajowcy na północne wybrzeże mówią wschodnie, a na południowe - zachodnie. Patrząc na mapę ma to może jakiś sens, ale łatwiej mi się trzymać własnych pojęć. Po drodze zrobiłem krótkie przystanki w Hitiaa - miejscu lądowania  kpt Bougainville'a - gdzie narodziło się powiedzenie noble savage (szlachetny dzikus) - oraz niedaleko Mohaena, gdzie kpt Cook miał rezerwowe obserwatorium w czasie tranzytu wenus na wypadek, gdyby chmury zasłoniły widok na Point Venus. 

Wieczorem wróciłem do pensjonatu z owocem drzewa chlebowego w plecaku. Ćwierć ugotowałem, ćwierć upiekłem, a połowę zatrzymałem na później. Po prawie godzinie obróbki termicznej owoc był gotowy do spożycia. Smak i konsystencja bardzo przypomina naszego ziemniaka i ogólnie jest całkiem smaczny.

Owoc chlebowca - pomimo tego, że jest on na rewersie monety 20 frankowej - nie jest przez tubylców ceniony. Widać je czasem na targu w Papeete, ale z reguły gnije pod drzewem. Być może dlatego, że nie można go jeść na surowo tylko wymaga pewnej obróbki termicznej. Najbardziej cenione przez tubylców wydają się być owoce mango, dlatego wszystkie drzewa mangowca są gołocone z owoców przed osiągnięciem dojrzałości i sprzedawane w takim stanie na targu albo na ulicy po około 1 euro za sztukę.



                                         Na targu w Papeete


5-8 marca, Moorea,  Wyspy Towarzystwa.
.

Popłynąłem dziś na Moorea , gdzie wylądowałem po krótkiej - bo godzinnej, ale bardzo ciężkiej przeprawie. Fala była tak nieprzyjemna i pogoda tak paskudna, że wiele posiłków zostało zwróconych przez pasażerów. Ponieważ dziś był na Polinezji Francuskiej dzień świąteczny, a na dodatek piątek , wiele osób płynęło na Moorea, żeby spędzić tam długi weekend. Wyspy świętują dziś wylądowanie pierwszych misjonarzy na statku Duff pod dowództwem kpt Wilsona w roku 1797. Główne uroczystości odbywały się na Moorea w kościele założonym przez London Missionary Society w Papetoai. Kościół ten podobno jest najstarszą budowlą na wyspach południowego Pacyfiku. Dla mnie wyglądał zupełnie pospolicie i nowocześniej niż wskazywałyby daty.

Po zejściu na ląd na Moorea cały czas lał deszcz, a wyspa wyglądała na mocno podtopioną. Wszystkie posesje przy linii brzegowej były zalane. Mieszkańcy brodząc po łydki w wodzie usuwali różne graty i wycinali chwasty z rowów odprowadzających wodę, co miało poprawić jej odpływ. 

Trzy dni zostałem na tej wyspie i przez ten czas ani razu nie wyszło słońce. Cały czas mocne opady, a ponieważ woda zaczęła w końcu podchodzić pod mój hotel postanowiłem, że stąd wyjeżdżam i wracam na Tahiti. Sytuacja była niepewna ponieważ odwołano mój rejs na Raiatea, a ja po wewnętrznej walce musiałem zrezygnować z wyjazdu na Markizy. Podtrzymuję ciągle próbę dostania się na Tuamotu.

8-go marca wróciłem na jeden dzień na Tahiti, gdzie zastałem nieco lepszą pogodę, ale lotnisko zamknięte z powodu podtopienia.  Podczas powrotnej przeprawy statkiem, na otwartym morzu widziałem dwa dryfujące, duże pnie drzewa. Jeden z nich z dużym systemem korzennym . Na obu z nich siedziało po kilka ptaków.

Wróciłem na tę noc do mojego dawnego hotelu i zastałem w nim pewnego Anglika, który wczoraj wrócił z wyspy Pitcairn i pokazał mi gwóźdź, który ze sobą przywiózł, a który rzekomo pochodzi z wraku HMS Bounty. I został mu podarowany przez tamtejszych mieszkańców.
.

  
2-4 marca, Tahiti

Pora deszczowa w pełni. Prawie całe dnie leje okropnie i aż nie chce się  wyjść na dwór.



9 -11 marca, Tuamotu.

Udało mi się wylecieć na Tuamotu. Wylądowałem na atolu Rangiroa. Ostatnie deszcze też trochę podmyły ten atol, ale pomimo tego że najwyższy punkt jest zaledwie kilka metrów nad poziomem morza - sytuacja nie wyglądała źle. Te dni spędziłem głównie na odpoczynku i próbach snorkelowania w lagunie. Jednak po deszczach widoczność była dość mizerna.

Na tym atolu podobnie - jak na innych wyspach Polinezji - produkuje się perły i jest to ważna gałąź gospodarki. Naturalne wykształcenie perły jest trudne w naturze i zaledwie jedna na 400 ma wartość rynkową. Dlatego człowiek stara się zastąpić pewne naturalne procesy.  Jedna z całkiem zdrowych ostryg zostaje tzw dawcą. Fragment jej płaszcza jest dzielony na kilkadziesiąt kawałków - czyli graftow umieszczanych w gonadzie ostrygi ''biorcy''. Poza tym wprowadzony zostaje koralik o średnicy ok 6 mm. Graft będący komórka perłorodną ''zalewa'' koralik i w ten sposób tworzy perle..W ciągu jednego roku przybywa 1 mm grubości masy perłowej wokół koralika.

Po półtora roku perła powinna być gotowa do wyjęcia z ostrygi. Jednak 25 procent ostryg nie przeżywa operacji. Co trzecia nie przyjmuje obcej tkanki i odrzuca ją. 2 na 5 produkują powykrzywiane potworki z różnymi naroślami, przypominające wykwity rakowe. Perły w kształcie gruszki lub z naciekiem wokół "równika" też są częste, tylko około 2 na100 wytwarzają prawie okrągłe perły.

Cena perły zależy od kilku czynników : kształt powinien być okrągły, a wielkość średnicy od 9 do 18 mm. choć 12 mm uważa się za wymiar najbardziej klasyczny, poza tym na cenę wpływają : odbicie światła, brak nacieków i nieregularności w barwie. Całkowicie sferyczna perła o średnicy 12 mm dostaje określenie RB12. Gdy bylem w Papeete, poszedłem do prywatnego muzeum pereł połączonego z butikiem p. Wan'a. Pan Wan kreuje się na miejscowego perłowego magnata i porównuje się do De Beers branży diamentowej. To porównanie jest mało trafne i trochę inne rzędy wielkości wchodzą w grę - jak sądzę - na niekorzyść p. Wana. W butiku tym widziałem m. in. perle RB12. Jej cena odpowiadała cenie 34 i ½ uncyj złota. Taka perła zdarza się jednak bardzo rzadko, głównie na ulotkach reklamowych, zaokrąglona komputerowo. Te, które są sprzedawane nawet w drogich butikach , to głównie tak zwane "baroque", czyli perły z różnymi naciekami w postaci różnych, towarzyszących główek. Nazwa "baroque" to oczywisty chwyt PR, który ma osłodzić obrzydliwy wygląd takich pereł. Kampanie reklamowe lansują "baroque" i próbują na każdy sposób wepchnąć to turystom jako okazję. Duża cześć turystów daje się na to nabrać. Nie od dziś wiadomo przecież, że ludzie nie kupują produktu, tylko jego wyimaginowany wizerunek, będący efektem sprawnie działającego PR. 
Perła RB12 kryje w środku tani koralik i taka jest Polinezja. Lśniąca perła RB12 z rozczarowującym wnętrzem.


12-18 marca, Tahiti.
.
Te dni spędziłem ponownie na Tahiti i poświęciłem je na odpoczynek.
Na Polinezji każda rana, czy skaleczenie bardzo trudno się goi, Najgorsze są skaleczenia koralem. Ale nawet najbardziej pospolite ukąszenia insektów szybko przeradzają się w ropne wrzody. Mam właśnie pół tuzina takich miejsc na rękach i nogach i od dwóch tygodni żadne specyfiki medycy zachodniej nie pomagają.
Dziś, czyli 14 w niedziele, zacząłem używać lokalnego lekarstwa, czyli soku z limonki.

Kanapki, które nosze na spacery, są z reguły w torebce foliowej, w zamkniętym plecaku. Dzisiaj, gdy chciałem sięgnąć po jedną z nich zauważyłem, że do środka dostało się kilka karaluchów. Nie mam pojęcia jakim sposobem tam mogły wejść. Kanapki oczywiście do wyrzucenia.


19 -21 marca, Tahiti.
.
Dziś miałem wylecieć do Nowej Zelandii. Gdym był na lotnisku, na godzinę przed lotem dowiedziałem się, że ponieważ nie mam wykupionego biletu na powrót (wylot) z Nowej Zelandii nie mogłem tam polecieć. Było za późno żeby coś kombinować, nie było dostępu do internetu i byłem zmuszony się poddać. Za sporą dopłatą udało mi się kupić bilet na 20 marca, w sumie za przelot z Tahiti do Nowej Zelandii musiałem zapłacić równowartość 2 uncyj złota, a na lotnisku w Papeete spędziłem całą jedną noc i kilka godzin w ciągu dnia.
Na pocieszenie dodam, że podobną sytuację miały trzy osoby poza mną, dwie Amerykanki i jeden Norweg, tak więc byłem w towarzystwie. Ponieważ wszyscy wylatywaliśmy z Polinezji - wyzbyliśmy się lokalnej gotówki co do ostatniego franka, i okazało się, że siedzimy na lotnisku bez pieniędzy.
Bank lotniskowy był zamknięty, zresztą otwiera się tak jak sklepiki - tylko wtedy, gdy startuje lub ląduje jakiś samolot. Bankomat ukradł kartę Norwegowi, wiec już nie chciałem i ja próbować. Miałem przy sobie w gotowce USD, NZD i GBP, ale z braku możliwości wymiany były całkowicie bezużyteczne. W ten sposób spędziliśmy noc na lotnisku, ale nikt przesadnie nie narzekał na swój biedny los.

Gdy ponownie byłem na lotnisku przed nowym lotem, spytałem ochroniarza czy mogę podładować baterię w telefonie, na co wyraził zgodę i pokazał mi gdzie jest kontakt. Gdy telefon się ładował, podszedł inny ochroniarz, wyrwał telefon z wtyczki i rzucił nim o ziemię, krzycząc, że to jest wbrew regulaminowi.
Ponieważ nie chciało mi się z tym narwańcem w ogóle dyskutować, skierowałem sprawę do szefa ochrony lotniska, a ten przyznał mi rację i łaskawie pozwolił ładować dalej baterię. Telefon po rzuceniu o ziemię nie odniósł żadnych obrażeń. Błaha to akcja i coraz rzadziej na takie rzeczy reaguję, jednak uzmysłowiła mi ona, że czas jaki miałem spędzić w tym kraju już upłynął.
Bez żalu, a nawet z ulgą wyleciałem z Polinezji i 21 marca wyleciałem do Auckland w Nowej Zelandii. Podczas lotu przekroczyłem międzynarodową linię zmiany daty, podczas której musiałem oddać wszystkie godziny czasu słonecznego, które tak mozolnie nadrabiałem.

                                          Moorea, K.Martens