Tuesday, 21 March 2017

Chiny


















"Zjednoczeni by budowac Chiny"


 15 października


Opuściłem Hanoi i po trzynastu godzinach drogi dojechałem do Nanning w Chinach. Planowałem dziś co prawda dojechać zaledwie do osady Lang Son nieopodal granicy i tam spędzić no, ale po dojechaniu tam stwierdziłem, że jest tak mało interesującym miejscem, że podjąłem decyzję o niezwłocznym przekroczeniu granicy. Z mieszanymi uczuciami opuściłem Wietnam, bo nie ukrywam że mam sympatię do tego kraju. Myślałem, żeby jeszcze trochę tu zostać, ale z drugiej strony przeważyła chęć zobaczenia południa Chin kontynentalnych. Przekraczając granicę wietnamsko-chińską poczułem, że wjechałem do innego świata. Po infrastrukturze, porządku i organizacji widać, że Chiny są nieporównywalnie bogatszym i bardziej rozwiniętym krajem niż Wietnam, Kambodża czy Tajlandia. Tuz za samą granicą ta zmiana jest uderzająco duża i można ją porównać do przekroczenia granicy polsko-niemieckiej, bo jak najbardziej ta granica (według mnie nawet wiele granic) tam ciągle jest. Każdy łatwo wyczuje zmianę w jakości, organizacji i porządku. Tak samo na granicy wietnamsko-chińskiej. Różnice widać od razu.

Z granicy, nie znając jeszcze lokalnych cen - kosmicznie przepłacając dojechałem taksówką do Pingxiang. To - jak na chińskie warunki - mała mieścina. Tam zostałem zaledwie godzinę i autobusem pojechałem dalej, do miasta Nanning. Do Nanning jest około 200 km ale cała droga, to zaledwie 3 godziny po bardzo porządnej autostradzie. Podświadomie porównuję to z Wietnamem, bo tam taki dystans pokonywałem w 8-9 godzin. Tutaj autobus odjechał z dworca i dojechał do celu co do minuty zgodnie z rozkładem.

Było już po zachodzie słońca jak dojechałem do Nanning. Myślę, że podobnie jak ja mało kto nawet słyszał tę nazwę, ale okazuje się, że to miasto jest dobrze zorganizowaną metropolią, w której żyje trzy i pół miliona ludzi. Nie mogłem oprzeć się porównaniom tego mało znanego miasta z Warszawą i pod każdym względem to porównanie wychodzi na korzyść Nanning. Oczywiście spodziewałem się, że są w Chinach takie miasta ale nie sądziłem , że pierwsze lepsze prowincjonalne miasto będzie tak rozwinięte. To miasto na dodatek nie jest nawet żadnym centrum turystycznym i turystów widzę mało. Oznacza to, że nie jest to na pokaz, że Chińczycy po prostu tak w miastach żyją. Dopuszczam do siebie jednak myśl, że ponieważ przyjechałem tu z biednej Kambodży i biednego Wietnamu, moja ocena rozwinięcia i bogactwa może być trochę zaburzona, chociaż nie sądzę, żeby była bardzo zaburzona.

Chińczycy szybko się bogacą i lubią to pokazywać. Szczycą się tym na każdym kroku i cieszy ich bardzo to co daje nadzieję, że będą bogacić się dalej.
Na ulicach rewia mody, centrum miasta dosłownie zalewają luksusowe samochody i długie na 10 metrów limuzyny, poza tym na każdym rogu różne sklepy przednich marek zachodnich, których próżno by szukać w Warszawie. Widzę, że są tu obecne i na dodatek bardzo widoczne firmy wszystkich liczących się gospodarek świata. Poza tym nawet same rządy niektórych krajów na różny sposób starają się promować i reklamować. Mniejsze państwa też starają się zaistnieć w takim Nanning - nawet te maluchy z naszej części kontynentu. A Nanning jest jedynie chińską prowincją. Mimo to, każdy chce w Chinach być obecny, nawet w tym mieście, bo każdy wie, że tu się przenosi świat biznesu. No może prawie każdy, bo takie państwa jak Polska jednak nie są tu obecne, a na pewno takich państewek tu nie widać, ale to mnie w ogóle już nie dziwi.

Swoją drogą ''Zachód'’ ma z pewnością problem z akceptacją chińskiego sukcesu, który osiągany jest z pominięciem większości zachodnich dogmatów dotyczących demokracji i prawa. Określenie systemu panującego w Chinach jest bardzo skomplikowane i trudne do zgeneralizowania. Pewne jest na razie to, że nie jest prawdą powszechnie powtarzana teza, że Chiny są komunistyczne, a Unia Europejska i USA kapitalistyczne. Myślę, że bez trudu dałoby radę obronić tezę całkiem odwrotną.


Chińczycy są bardzo uprzejmi i mili. Pomimo oczywistej trudności w orientacji jaką tu mam - nie sposób się zgubić. Nazwy ulic są tylko po chińsku, brak często numerów domów, tak więc ślęczę nad mapą porównując chińskie znaki i może to trwać bardzo długo ale wtedy, gdy ktoś widzi, że szukam na mapie jakiegoś punktu – podchodzi, pomaga, wydzwania swoją komórką, żeby potwierdzić kierunek, a kilka razy ludzie poświęcili kilkanaście minut swojego czasu tylko po to, żeby mnie odprowadzić tam , gdzie chciałem pójść. To jest bardzo pomocne. Gdy im dziękuję w łamanym chińskim - zawsze słyszę po angielsku '‘Proszę bardzo, cieszę się, że mogłam(-em) pomóc, witamy w Nanning w Chinach’'.
Nie widzę też w nich agresji czy skłonności do bójek i kłótni jaką aż nadto często obserwowałem w innych azjatyckich krajach. Może to wpływ odpowiedniego ‘'bogacenia’' się narodu, który wpaja jednostkom, że bójka i zwada nie przystoją człowiekowi zamożnemu.
Podobny obraz Chińczyków obserwowałem w innych krajach - w Papui albo na Wyspach Salomona. Cicho, spokojnie ale metodycznie dochodzili tam do bogactwa nie tracąc czasu na zwadę czy bójkę.

Jestem bardzo miło zaskoczony Chinami, bo prawdę mówiąc nie wiedziałem czego się po tym kraju spodziewać. Jest mi trochę głupio, że nie znam chociaż trochę chińskiego i żałuję tego. Dlatego już dziś nauczyłem się kilkunastu podstawowych zwrotów po chińsku, a przez najbliższe dni postaram się douczyć jeszcze kilkadziesiąt. Język chiński jest być może tak trudny jak tajski, khmerski czy wietnamski, ale za dziesięć lat chiński lub jego podstawy będą tak do przyjęcia jak angielski dzisiaj.



16 października, Nanning, Chiny .

Cały dzień spędziłem na zwiedzaniu miasta. Trafiłem też do mniej ubogich dystryktów ale nawet tam wszędzie trwa przebudowa, której zaawansowanie każe przypuszczać, że za rok miasto będzie całkiem odnowione. Imponujące jest tempo pracy. To - co pomiędzy Odrą i Wisłą zajmuje lat kilkanaście - tutaj jest robione w rok.
Na ulicach miast są billboardy przedstawiające pp. Mao Zedong’a, Deng Xiaoping’a i Jiang Zemin’a, a obok nich napis ‘'zjednoczeni by budować Nanning’'. No i co trzeba oddać - widać na każdym kroku, że praca wre.



20 października, Changsha, Prowincja Hunan.

Po nocy spędzonej w pociągu dojechałem do Changsha w prowincji Hunan. Trafiłem tutaj na dość chłodny dzień, tak więc po raz pierwszy od wielu miesięcy założyłem na siebie cieplejsze ubranie. Chyba po raz ostatni w kwietniu na Tasmanii je miałem na sobie, tak więc czuję się trochę ciężko w skarpetkach, masywnych butach i polarze. Miasto Changsha nie zrobiło na mnie tak pozytywnego wrażenia jak Nanning. Na dodatek smog jest tak masywny, że wysokie budynki nikną w jego chmurze. Powietrze jest przesączone wilgocią i pyłem. Po jednym dniu w mieście czuję to w płucach i głucho kaszlę. Dziś było wietrznie ale pomimo to chmura smogowa w ogóle się nie rozwiała. Musi wisieć całymi miesiącami nad miastem niszcząc powoli płuca mieszkańców.


Ludzie - tak jak w Nanning - są bardzo sympatyczni i zacznę uznawać, że jest to typowa dla tej całej nacji cecha. Gdy byłem w Nanning powiedziano mi, że Chinki z tej prowincji mają bielszą skórę i dlatego są uznawane za najładniejsze ze wszystkich krajów chińskich. Na południu zauważyłem, że wywoływało to nieco zazdrości ale z tego ,co zdążyłem zaobserwować - całkowicie niepotrzebnie. Ponieważ jadę na północ- widzę delikatną zmianę w kształcie tutejszych czaszek, a najbardziej rzucająca się w oczy zmiana dotyczy kości jarzmowej. Poza tym - porównując ze swoim wzrostem – widzę, że ludzie w tej prowincji są znacznie wyżsi niż w Nanning. Są też inne delikatne zmiany jakie łatwo dostrzec. W prowincji Hunan język mandaryński - czyli ‘'chiński'’ w naszym rozumieniu- ma silne wpływy języka xiang. To co się nauczyłem chińskiego w Nanning na nic się tu nie może przydać. W Nanning wpływy miał kantoński - tutaj Xian i nawet jeśli pismo jest takie samo wymowa bardzo różna. Tutejsza odmiana różni się dość mocno właśnie w wymowie. Nawet najprostsze wyrazy się różnią - chociaż niektóre dość mało. Np wymowa dzień dobry (jak się masz) w Nanning to NiHao, a w Changsha jest to już NiHa bez końcowego ‘o’. Ale to najmniejszy problem. Inne wyrazy są kompletnie różne. Tylko w drodze do Szanghaju przejadę przez wpływy języka Gan i Wu. Każdym z tych wymienionych języków porozumiewa się więcej ludzi niż językiem polskim.

Dzisiaj widziałem jak odbywa się pisanie smsa po chińsku. Jest oczywiste, że kilka tysięcy znaków nie może pomieścić się na typowej klawiaturze. Obsługa klawiatury w komputerze i telefonie wymaga transkrypcji i jest to trudne nawet dla Chińczyków. Opuszczenie znaków diakrytycznych w polskim jedynie w małym procencie wyrazów zostawia problem ze zrozumieniem. '‘Laka'’ może oznaczać zarówno mianownik jak i narzędnik liczby pojedynczej rzeczownika łąka (łąką). Tutaj dotyczy to każdego znaku i każdego wyrazu w znacznie większym stopniu.




21 października. Changsha, Prowincja Hunan.

Changsha według mnie jest brzydszym miastem niż Nanning. Pomimo to uważam, że jest miastem lepiej zorganizowanym. Jak na razie widzę, że miasta chińskie mają bardzo dobrą organizację. Changsha ma około 6 milionów mieszkańców. A jednak ruch kołowy jest bardzo sprawny i brak korków nawet w newralgicznych godzinach. Brak jest tutaj tramwajów, ale autobusy miejskie jeżdżą bardzo często i są bardzo czyste, punktualne i tanie (bilet kosztuje 40 groszy). Ulice czyste i ciągle widać służby sprzątające. Doprawdy jeśli chodzi o organizację i o standard życia mieszkańców, to nie ma się tu czego przyczepić.

Dziś rozmawiałem o tym z czternastoma osobami. Po takich rozmowach mój obraz Chin ewoluuje. Dodaje do niego kolejne cegiełki, które jednak w ogóle nie pasują do rzeczywistości podawanej w zachodnich mediach. Dziś jestem przekonany, że gdyby w Chinach odbyły się wolne, demokratyczne wybory - rządząca Komunistyczna Partia Chin zdobyłaby zdecydowaną większość i łatwo by je wygrała. Po pierwsze ludzie nie boją się i krytykują otwarcie pewne działania partii i nie lądują za to od razu w więzieniach jak Zachód mógłby przypuszczać. Po drugie ta krytyka poza ogólnym szpiegowaniem obywateli dotyka detali i głównie dotyczy blokowania stron www z portalami społecznościowymi. Ogólnie mieszkańcy są bardzo zadowoleni z kierunku w jakim Chiny Ludowe zmierzają. Ludziom się tu po prostu dobrze żyje i przed światem nie mają się czego wstydzić. Trochę byłem tym zdziwiony, ale tak to zostało mi przedstawione. Początkowo rozmawiałem w grupie czteroosobowej i każdy stwierdził, że Partia robi świetną robotę. Ponieważ nie chciałem za łatwo w to uwierzyć zacząłem rozmawiać z innymi ludźmi myśląc, że zaraz ktoś złamie i rozsypie w proch popularność partii. Nic z tych rzeczy. Rozmawiałem głównie z ludźmi młodymi i aktywnymi zawodowo. Ludzie widzą rozwój miast, sprawną komunikację, nowoczesne autostrady, punktualne koleje, porządek na ulicach i wszędzie nowe obiekty sportowe. To się przekłada na wszelkie sukcesy, a wzrost gospodarczy i liczba medali olimpijskich nie są przypadkiem. Ludzie są z tego dumni i mają dużą chęć i energię, żeby być w wielu dziedzinach numerem Jeden. Poza tym - nie obca im jest świadomość, że to do nich należy przyszłość. Na dodatek większość z nich w ogóle nie chce w Chinach widzieć demokracji, bo uważają, że przyniesie to chaos, korupcję i walki polityczne. Według nich demokracja jest dobra dla świata zachodniego ale i tak ciągle słyszą o kolejnych aferach w krajach demokratycznych. Według nich chińscy ‘'obrońcy’' demokracji są jedynie cwaniakami, którzy chcą się tu po prostu dobrze ustawić. Ludzie wypowiadają się o ich walce z lekką ironią i bez większego zainteresowania. Fakt, że są na różne sposoby wspierani przez zachód jest dla Chińczyków gorzką pigułką.
Często od nich słyszę, że zachodnie media traktują ich wybiórczo i niesprawiedliwie. Z tego co tu zaobserwowałem - muszę się z Chińczykami zgodzić.
Chińczycy nie rozumieją dlaczego histerycznie zlaicyzowany Zachód popiera rządy tybetańskich mnichów w Tybecie przeciwko świeckim i antyreligijnym Chinom. Chyba Zachód nie sądzi, że mnisi w niepodległym Tybecie wprowadzą od razu demokrację i przyjmą w podskokach Kartę Praw Podstawowych, parytety i inne podobne zachodnie wynalazki. Dlaczego próbuje się oderwać Tybet, a sprzeciwia się oderwaniu od Hiszpanii Kraju Basków. Odrywa od Serbii Kosowo, a równocześnie walczy o zjednoczenie Cypru. No i nie rozumieją awantury o uwolnienie juana. Z tego co widzę, nie zdziwiłbym się, gdyby uwolnienie kursu juana doprowadziło do jego 50 procentowej, a może nawet większej aprecjacji.
Ja nie chciałem nawet bronić dzisiejszej zachodniej logiki, bo musiałbym bronić hipokryzji i chociaż Chiny mają wiele wad, to w wielu sprawach Chińczycy mają rację.

Internet, częściowo cenzurowany, chociaż bardzo nieznacznie - daje tym ludziom pojęcie o świecie i mogą stawiać swoje pytania i szukać na nie odpowiedzi porównując sytuacje zaistniałe w innych krajach. Młodzi ludzie są dobrze wykształceni, bardzo pracowici ale skromni. Wiedzą, że to niedługo ich język będzie najważniejszy ale podchodzą do tego też bardzo skromnie. Ogólnie skromność jaką mają w sobie Chińczycy jest bardzo mila.
Mają pełną świadomość jak wiele błędnych ocen Chin funkcjonuje na Zachodzie i jak wiele słów oceniających ten kraj już nic nie znaczy. Chiński filozof Konfucjusz mawiał: ‘'Gdy słowa tracą swoje znaczenie, ludzie tracą wolność'’. Wiele razy spotykam się w Chinach z tym filozofem rozmawiając z ludźmi. Zgadzam się, że Zachód pomieszał już chyba wszystkie możliwe pojęcia - Komunizm nie oznacza komunizmu, socjalizm-socjalizmu, liberalizm –liberalizmu, demokracja- demokracji.

W ocenie Chińczyków Zachód ma im coraz mniej do zaoferowania. Rozmawialiśmy też o moim kraju (dość trafnie traktują go jak post-komunistyczny a nie zachodni) i przyznaję, że mieli o nim dużą wiedzę (eheu!). Oni mają świadomość jaki chaos, korupcja i naginanie prawa panuje w Polsce. Pokazywali mi w jakiejś chińskiej gazecie artykuł o problemach w Polsce i było przy tym trochę śmiechu. Zresztą nie tylko w Chinach tak się postrzega sposób administracji ziemiami miedzy Odra a Bugiem. Polska jest tu ‘'bananową'’ egzotyką jak jakiś Laos albo jakaś Gwatemala dla Polaków. Każdy w, że coś takiego jest i, że jest tam straszny bałagan, pewnie bieda i korupcja ale poza tym nie ma sensu poświęcać swojego czasu na dociekanie. Brak jakichś pozytywnych skojarzeń z Polską. O negatywach świat wie z wolnego internetu doskonale, tego pomimo politycznej chęci nie da się ukryć. Tym którzy mówią o polskim sukcesie i wierzą w ten sukces polecam wycieczkę do Chin.
Spytano mnie nawet co Polakom dała demokracja poza możliwością podróży bez wiz i to tylko do niektórych krajów. Nie od dziś wiadomo, że im dalej na wschód od Łaby tym gorzej się udaje demokracja. A na wschód od Odry bywało i bywa już z tym bardzo różnie i demokracja z reguły załamuje się pod korupcją. Tak więc - jeśli nawet narody słowiańskie mają z tym problem - nie ma się co dziwić, że Chińczycy tego tworu po prostu nie chcą. Mają szczęście, że są tak silnym krajem, że nikt im na siłę demokracji nie wszczepi (dla ich dobra oczywiście - kosztem parudziesięciu tysięcy trupów) jak to miało miejsce w Iraku i Afganistanie.

Demokracja jest jednym z aksjomatów świata zachodniego, dla którego jest pojęciem nie wymagającym dowodu.



22 października. Changsha, Prowincja Hunan,

Mam niecały tydzień, żeby dojechać do Szanghaju. Dziś jednak okazało się, że ze względu na Expo 2010 w Szanghaju , pociągi i autobusy porezerwowane. Dziennie jest kilkanaście pociągów do tego miasta, a mimo to brak miejsc. To oddaje ogrom zaludnienia tego kraju. Na dworcach kolejowych non stop są długie - na godzinę stania- kolejki. Recepcja w moim hotelu próbowała coś załatwić ale się nie dało. Jutro trzeba będzie znów próbować.

W tym kraju mam szczęście spotykać bardzo mile osoby. Dzisiejszy spędziłem z pewną Chinką, która zatrzymała się w tym samym hotelu. Jakimś przypadkiem podobno jechaliśmy tym samym pociągiem z Nanning do Changsha, ale ja podczas drogi zająłem się czytaniem i niestety nie mogłem tego odnotować. Chińczycy mają swoje chińskie imiona, które są nadane przez rodziców i mogą oznaczać dosłownie wszystko - bez reguł jakie ograniczają np. polskich rodziców. Jak dziecko zaczyna dorastać rodzice tłumaczą mu dokładne znaczenie jego imienia, ponieważ często samo przesłanie imienia może nie być do końca zrozumiane. Ta Chinka powiedziała mi, że do końca nie wie jaki dokładny przekaz rodzice chcieli jej przekazać imieniem, ponieważ oboje zmarli gdy miała dwa lata. Poszukuje dokładnego znaczenia tego imienia ale już nigdy nie uzyska na to odpowiedzi. Tak więc samo znaczenie w chińskim jest owiane tajemnicą, a jakiekolwiek tłumaczenie na angielski nie jest w stanie oddać ukrytych tutaj znaczeń, które zrozumie tylko ktoś kto posiada chińską duszę. Poza imieniem chińskim - Chińczycy (prawdopodobnie tylko młodzi ludzie ) przybierają sobie sami imiona świata zachodniego według ich własnego uznania. To głównie dlatego, że obcokrajowcy potrzebują czasu, żeby zacząć dobrze wymawiać chińskie imię. Do tego czasu w operowaniu jest imię zachodnie.
Gdybym został w Chinach dłużej - na tyle długo, żebym mógł zostać dokładniej przez mieszkańców poznany - otrzymałbym oprócz mojego własnego - imię chińskie. Dostałem już nawet propozycje takiego imienia. Często są to imiona zbliżające człowieka w jakimś stopniu do natury.

Co do nazwisk - gdy bylem w Szanghaju pewna przesympatyczna Chinka, którą miałem przyjemność poznać w hostelu, wytłumaczyła mi, że w Chinach od zarania państwowości istniało około 500 nazwisk. W późniejszym okresie one ewoluowały ale każde dzisiejsze nowoczesne nazwisko chińskie pochodzi od tej pierwszej pięćsetki.


23 października,Changsha,

Udało się kupić bilet do Szanghaju, ale z Wuhan a nie z Changsha. Teraz muszę jakoś dojechać do Wuhan ale to już będzie chyba mniejszy problem.

Dzisiaj z moją znajomą Chinką poszliśmy do szkoły podstawowej, w której ona miała spotkanie z kadrą nauczycielską. Zaproponowała żebyśmy tam poszli razem i tak się też stało. Zawód nauczyciela oprócz urzędnika państwowego i lekarza jest w Chinach najbardziej pożądany. Przekłada się to na zarobki. Przy średniej pensji krajowej w wysokości 1300 PLN nauczyciele zarabiają 2200 PLN. Szkoła podstawowa jest w Chinach bezpłatna, a płatne są studia wyższe, ale jest to raczej symboliczna kwota 6000 yuanów rocznie czyli około 2600 PLN.


Wracając do naszej wycieczki do szkoły:
W szkole poczekałem na nią pół godziny aż załatwiła swoją sprawę, a później oprowadziła mnie po szkolnych obiektach. Poszliśmy na stadion, gdzie akurat była lekcja WF dla dzieci około 10 letnich. Dzieci (koedukacyjnie) biegały po bieżni i podobno były na trasie już od trzech kilometrów ale biegły w dalszym ciągu. Kilkoro z nich już z nienaturalnie przekrzywioną ze zmęczenia głową, niektóre walczyły z kolką trzymając się za brzuch, u wszystkich na twarzach widać było grymas zmęczenia. Pomimo to wszystkie dzielnie biegły dalej, automatyzując ruchy, próbując zwalczyć dług tlenowy i dając z siebie wszystko, żeby uzyskać jak najlepsze miejsce. Nie było mowy o obijaniu się. Ich wysiłek był tak wielki, że myślałem, że trener (nauczyciel) lada moment będzie musiał przerwać bieg, żeby dzieciaki nie poprzewracały się i nie poumierały na bieżni ze zmęczenia. Nic z tych rzeczy - nie dość, że trener nie przerywał, to nie miał nawet na to ochoty. Głośno i stanowczo poganiał je trzymając w reku stoper.

Nieopodal był szkolny basen i też tam zajrzeliśmy. W ciągu tej krótkiej chwili, gdy tam byliśmy dzieci w podobnym wieku przepłynęły 100 metrów delfinem, a później - bez odpoczynku - od razu przeszły do kraula ! W kraulu oddychały mało technicznie, bo ‘'na dwa',’ a nie ‘'na trzy’' ale to pewnie przez dług tlenowy po bardzo męczącym delfinie. Nie widziałem dalszego treningu ale podobno pływają bez przerwy po pół godziny zmieniając style i wplatając w to tak wyczerpującego delfina , następnie robią minutową przerwę poza wodą i kontynuują kolejne pół godziny.

To nie była szkoła sportowa ale zwykła szkoła podstawowa bez żadnej elitarności i specjalizacji. Trochę trudno mi sobie wyobrazić jak w takim razie wygląda trening w specjalistycznej szkole sportowej. Zwykła lekcja WF przypominała tutaj profesjonalny trening. Chyba nie pomylę się bardzo przyjmując, że tak samo wygląda to w tysiącach innych chińskich szkół. Jest tu w sporcie (i nie tylko) nastawienie nie tylko na samą motorykę ale głównie na wytrzymałość, której skala mnie bardzo zadziwiła. Zadziwiła mnie też determinacja dzieciaków, ich chęci i duch współzawodnictwa.
Ja nie mam porównania z polskim systemem ale nie zdziwię się jeśli ten polski polega na rzuceniu piłki i komendzie '‘grajcie'’.
O tych intensywnych, chińskich metodach rozmawiałem z krajowcami i dowiedziałem się, że to jest normalna procedura. Podobno to nie jest jeszcze nic intensywnego w porównaniu z gimnastyką artystyczną, gdzie jest najtrudniej i konkurencja największa. Tutaj od dzieci z najmłodszych klas bardzo dużo się wymaga. One muszą się nauczyć i zaakceptować, że oczekuje się od nich maksimum wysiłku w każdej dziedzinie. Szkoły podstawowe od 2003 roku są bezpłatne i rząd chce widzieć wyniki skoro za to płaci. Powtarza się im w kółko, ‘'żeby stać w miejscu musicie biec tak szybko jak potraficie’' , Mali Chińczycy z pokorą się temu poddają. Naród ogólnie jest pokorny - (może to w jakimś stopniu oznaczać złamanie) - ale w porównaniu z rachitycznymi narodami zachodnimi przyniesie to rezultaty i współzawodnictwo z nimi będzie jednostronne.


To jest pokolenie przyszłych chińskich mistrzów olimpijskich - i bardzo dobrze jeśli tak będzie, bo tak ciężką pracę trzeba nagradzać. Przykro kontrastuje z tym propagowany w Polsce przez pewne ‘'nowoczesne elity'’ - nasz polski model wychowania młodzieży pod hasłem ‘'Róbta co chceta'’. Jestem przekonany, że te chińskie dzieciaki za kilkanaście lat o sobie przypomną zdobywając liczne laury. A jak przypomni o sobie pokolenie '‘róbta co chceta’'?


I gdy w koncu wydaje ci sie, że zaczynasz rozumiec Chiny- na placu w centrum miasta widzisz cos takiego....






24 października. Wuhan, prowincja Hubei, Chiny,

Coraz bardziej przekonuję się do tej nacji. Moja chińska znajoma była na tyle miła, że pojechała ze mną aż do Wuhan, chociaż w ogóle nie miała tego w planach. Wuhan jest jej dawnym miastem uniwersyteckim i zaproponowała, że mi je pokaże. Z przyjemnością skorzystałem.
Po trzech godzinach drogi ‘'pociągiem wielkiej prędkości'’ czyli chińskim TGV dojechaliśmy do Wuhan. Jakość podróży odpowiadała pociągom w Europie Zachodniej. Było może nawet lepiej, ponieważ wagony są nowe, czyste i świeże. Trochę się zdrzemnąłem podczas drogi, bo wyjechaliśmy o świcie, a ja byłem mocno zmęczony, bo marnie tej nocy spałem. Co do miasta Wuhan - oboje zgodziliśmy się, że miasto Wuhan nie jest najpiękniejszym z miast. Trochę za dużo szarego cementu jak dla mnie.

W pociągu dosiadł się do nas Chińczyk, który okazał się być pierwszą osobą, która narzekała bardzo na rząd i partię. Głównie chodziło o drogi transport (trasa Changsha – Wuhan 350 km za 50 złotych polskich), drogą opiekę medyczną i brak przyzwoitych emerytur. Przekonywał mnie, że w moim kraju jest pod tym względem lepiej. Dodam tylko, że ten Chińczyk zarabiając średnią krajową zapłacił w ubiegłym roku 0.3 % podatku dochodowego (trzy razy się upewniałem czy to rzeczywiście ta wielkość).

Od południa do wieczora zwiedzanie miasta. Jest trochę zimno i mocno wieje. Lokalne jedzenie jest całkiem inne niż na południu i tak bardzo mi nie smakuje. Jest według mnie niedogotowane choć mocno przyprawione.
Feng shui, które robi taką furorę na Zachodzie, tutaj nie jest aż tak ważne jak mógłbym przypuszczać. Jak się dziś dowiedziałem - częsta jest pośród samych Chińczyków opinia, że jest to nic innego jak zbiór chińskich zabobonów, który pewne zachodnie kręgi płynąc z nurtem oczywistej mody - nazywają mistyczną filozofia Wschodu. Po raz kolejny dowiaduję się, ze Zachód inspiruje się w Chinach dokładnie tym, co ma sam ale walczy z tym jako synonimem zacofania. Chodzi o to, że niektórzy zafascynowani feng shui wielu rzeczy nie doczytali i wybrali najbardziej ciekawe wątki. Uważają się jednak za znawców i często chcą Chińczyków reedukować w tych kompozycjach. Chińczyków ta wybiórczość bawi, bo nawet dla nich niektóre ‘'elementy'’ feng shui są ekstremalnie zabobonne. Najśmieszniejsze jest to, że ludzie, którzy za wszelką cenę chcę być '‘na topie'’ kupują to, bo jest odpowiednio zapakowane. Moja chińska koleżanka, znająca angielski, francuski i niemiecki - i jak mogłem zauważyć- bardzo oczytana - skomentowała to mówiąc, że to typowe dla zachodnich humanistów – z nieprzeczytanym Joyce’m i niedokończonym Proust’em , bardzo szybko łapiących się na lep feng shui. Po raz kolejny upada mit Zachodu.




Wuhan-Szanghaj, 25-27 października.


One thing is certain, that life flies.
One thing is certain, and the Rest is Lies.
The Flower that once has blown for ever dies.


Siedzieliśmy na ławce i odpoczywaliśmy nieopodal Pagody żółtego żurawia, gdy podeszła do nas młoda dziewczyna z białą parasolką w błękitne kwiatki i z delikatnym uśmiechem na twarzy wręczyła nam ozdobną kartkę z misternie wykaligrafowanym tekstem po chińsku i angielsku. Po chwili skinęła głową lekko przechylając ją na bok i bez słowa ale z gracją w ruchach oddaliła się. Nie widzieliśmy jej już więcej.
Na kartce była treść bardzo starego rubajjatu perskiego poety Omara Khayyam’a, którą pozwoliłem sobie wyżej umieścić w angielskim przekładzie p. Edwarda Fitzgerard’a z 1859 roku. Próbowałem później znaleźć w internecie polskie tłumaczenie ale nie udało mi się, dlatego nie wiem czy na polski w ogóle został przetłumaczony. Na potrzeby bloga przetłumaczyłem go jak najlepiej umiałem.

Jedna rzecz jest pewna, że życie minie.
Jedna rzecz jest pewna, a w reszcie kłamstwo płynie,
Kwiat, który kiedyś kwitł, na zawsze zginie.

Wieczór.
Przez miasto Wuhan przepływa rzeka Jangcy, która tutaj ma około kilometra szerokości. Tak duża rzeka zdominowała charakter miasta i podzieliła je na dwie części. Rzeka jest tak szeroka, że gdy jest słaba pogoda - tak jak dzisiaj - prawie nie widać jej drugiego brzegu. Wieczorem przeprawiliśmy się przez rzekę i pojechaliśmy do drugiej części miasta. W zasadzie można powiedzieć, że Wuhan to dwa odrębne organizmy miejskie. Nawet mieszkańcy wykorzystują tą odrębność do sygnalizowania pewnych lokalnych animozji. Jak się dowiedziałem - różnicy w dialekcie nie ma, ale w mentalności ludzi jest.

26-go rano pożegnałem się z moją chińską koleżanką i pociągiem pojechałem do Szanghaju. Dystans pomiędzy dwoma miastami to 1000 kilometrów czyli jak ze Świnoujścia do Ustrzyk. Pomimo tej odległości - po 5 i pół godzinie byłem w Szanghaju. To może choć trochę obrazować jak Chiny mają rozwiniętą infrastrukturę transportowa.
Sam Szanghaj jest przyjemnym miastem, a na każdym kroku widać duży rozmach. Niestety, jeden zaledwie dzień spędziłem w Szanghaju i przyszedł w końcu dzień, w którym muszę opuścić Chiny choć robię to niechętnie, bo ten kraj i jego mieszkańcy pozostawili po sobie jak najlepsze wrażenia. Rano 27- go bez mała teleportowałem się Maglevem (300 km/h) na lotnisko. Będąc tam starałem się nie zwracać uwagi na surowe miny chińskich celników, żeby nie psuć ogólnego obrazu i po kilku godzinach lotem Delty (opóźnionym o dwie godziny) wyleciałem z tego kraju. Moje wyobrażenie Chin jeszcze kilka tygodni temu było całkowicie różne od rzeczywistego. Chiny dają do myślenia . Wyruszam teraz do Japonii. Japonia będzie musiała dać z siebie wszystko, żeby mnie zadowolić, bo rozpieściły mnie dwa tygodnie w Chinach, które stawiają bardzo wysoko poprzeczkę.



Wietnam

 


1 października.  
Jestem w Sajgonie. Droga z Kambodży jest akceptowalnie   męcząca. Podczas drogi przeprawiłem się promem   przez rzekę Mekong. Tuz po przekroczeniu granicy lunął deszcz i padał przez kilka godzin bardzo intensywnie. Na drodze od granicy do Sajgonu widziałem kilka   poważnych wypadków samochodowych. Tutaj przepisy ruchu drogowego są jedynie   sugestią. Nigdzie nie widziałem tyle pojazdów jadących pod prąd jak tutaj, a w  ostatniej sekundzie salwujących się ucieczką na chodnik. Jeśli na tym chodniku  są piesi, to muszą szybko odskoczyć, bo z pieszymi nie liczy się tu nikt. Kto ma  większy pojazd - dyktuje warunki na drodze. Sajgon tętni życiem, a po ulicach   chaotycznie, we wszystkich możliwych kierunkach jeździ tysiące motorowerów. Szerokie    bulwary o francuskim charakterze cały czas przypominają o historii miasta. Ten    widok tysięcy jednośladów na szerokim bulwarze jest dość ciekawy. Na bulwarach porozwieszane są różne czerwone  flagi z symbolami gwiazd albo sierpa i młota. Tylko to jednak sugeruje, że  oficjalnie Wietnam jest krajem komunistycznym. Dotyczy to jednak tylko  polityki. Gospodarka, a szczególnie mały biznes - tak jak w Chinach i innych krajach Indochin – wygląda, że nie jest mocno regulowany, a cena zależy tylko o sprzedającego i kupującego.  Zresztą z tym komunizmem w Wietnamie jest - jak sądzę - tak jak z kapitalizmem i demokracją w Unii Europejskiej.  Oficjalnie oczywiście.  Przed   przyjazdem tutaj mówiono mi: to miasto jest bardzo drogie, być może jedno z najdroższych miast w Indochinach. Zauważam jednak , że nie jest to prawda.  Przeciwnie – uważam, że jest tu przyjemnie tanio. Drogo – tanio - wygląda to na  operowanie pojęciami względnymi, ale porównuję tutejsze ceny zarówno do Malajów,Tajlandii i Kambodży ciągle uważając, że jest tanio.
Jest tu problem  z prądem, który jest odłączany na wiele godzin. Dziś (2-go października) obudziłem się w nocy, ponieważ odłączono prąd, a tym samym przestały działać wentylatory i w pokoju zrobiło się bardzo duszno i gorąco. Dlatego w całym hotelu było kompletnie ciemno. Zasilanie wróciło dopiero o godzinie 15-tej. Podobno zdarza się to bardzo często w tym rejonie miasta (mieszkam w centrum).
9 października, sobota, środkowy Wietnam, Hue.

Wietnamczycy mają taki stosunek do tego miasta jak Polacy do Krakowa. Kulturowość i tradycje związane z miastem Hue przeciwstawiane są wielkomiejskości zarówno Sajgonu jak i Hanoi. Znajduje się tu siedziba dawnych królów, którą podziwia każdy mieszkanie, ale we mnie nie dość, że nie wzbudziła wielkiego zachwytu, to może nawet trochę rozczarowała. Miasto wygląda jak większość posowieckich miast. Ponieważ niedaleko stąd była linia demarkacyjna Wietnamu miasto było podczas ostatniej wojny kilka razy solidnie niszczone i tym właśnie mieszkańcy tłumaczą większość , jeśli nie wszelkie jego dzisiejsze ułomności. Ludzie są jednak bardzo mili i całkiem dobrze się tu czuję.

Na ulicy w centrum widziałem dzisiaj jak jeden z tysiąca motocykli zderzył się z jedną z tysięcy turystek (jak się później okazało z Anglii). Nic się jej nie stało ale krzyku było co niemiara, a chwilę później mocna awantura z kierowcą, straszenie milicją, konsulatem, że ona mu jeszcze pokaże i że będzie go skarżyć o duże odszkodowanie i , że go zniszczy i puści z torbami. Typowe strzelanie z fuzji do wróbla. Było to wszystko i śmieszne i żałosne, chociaż pewnie nie dla Wietnamczyka, który mógł się spodziewać wszystkiego najgorszego po takiej histeryczce z Zachodu. Poza tym tych jej krzyków i gróźb - jak sądzę- nikt i tak nie zrozumiał, bo krzyczała po angielsku na dodatek z silnym akcentem londyńskim. Tak się złożyło, że widziałem całą akcję i to, że ta kobieta przebiegała przez jezdnię tam, gdzie nie powinna. Być może i ona i kierowca się trochę zagapili - natomiast wina była zdecydowanie po jej stronie. Zobaczyła mnie i podeszła wykrzykując (nie mówiąc ale krzycząc), że bierze mnie na świadka całego zajścia. Odpowiedziałem, że jak najbardziej - mogę złożyć zeznanie, ale zgodnie z tym, co widziałem będę zmuszony potwierdzić jej winę. Gdy to usłyszała powiedziała, że już mnie nie chce na świadka i żebym już odszedł z miejsca stłuczki. Cały ten cyrk zrobiła na oczach kilku tuzinów lokalnych gapiów. Takie wzorce zachowania Europejczycy coraz częściej przenoszą na inne kontynenty. Niestety to jest niepokojąca i trwała tendencja, która staje się typowym zachowaniem ‘'postępowych'’ Europejczyków. Dlaczego tak się dzieje łatwo mi wywnioskować, ale nie będę się oddawał tutaj tym dywagacjom.

Gdy później byłem w Hanoi, przy moim hotelu w centrum widziałem stłuczkę dwóch motorów. Po oględzinach dwaj Wietnamczycy sami ustalili kwotę pieniędzy na jaką wycenili szkodę. Było trochę krzyku, ale w końcu pieniądze przeszły z ręki do ręki i po pięciu minutach sprawa była zakończona, a ludzie rozeszli się w zgodzie. Jest oczywiste, że turyści z krajów Zachodu - jak w tym przypadku wymienionym wcześniej - nie umieją się znaleźć w tej rzeczywistości. Dla tej Angielki nawet błaha sprawa nie może być zamknięta bez protokołów, policjantów, sądów, prokuratorów, firm ubezpieczeniowych i obsługujących to wszystko rzeszy urzędników i tomów akt. Często to wszystko tylko po to , żeby ‘'wyciągnąć'’ pieniądze jako odszkodowanie. Myślę, że ta kobieta w ogóle nawet nie dopuściła do siebie, że taką błahą sprawę można rozwiązać samemu. Dziś na Zachodzie im bardziej skomplikuje się spraw - tym więcej ludzi na tym zarobi. Pomijana jest całkowicie dawna zasada, że dwóch ludzi może się ze sobą dogadać bez ‘'pomocy’' wyżej wymienionych służb. Pomiędzy dwoma zainteresowanymi osobami w każdej dziedzinie życia ‘'nowoczesne’' państwo musi przecież postawić wiele znaczących przeszkód i biurokratów różnej maści, co bardzo zwiększa koszty obsługi takich nieważnych zajść. Wietnam pomimo doklejonej ‘'łatki'’ komunizmu - na razie funkcjonuje inaczej i z tego co zdołałem zaobserwować- ludzie jeszcze przez kilka, a może kilkanaście lat będą mieli szanse sami rozwiązywać niektóre swoje sprawy, które nie kwalifikują się do udziału wszechobecnego i nachalnego państwa.

Przechodzenie przez ulicę w każdym mieście w Wietnamie wymaga pewnej sztuki, ponieważ mało kto respektuje światła , a ruch jest duży i chaotyczny. Zauważyłem jak to robią krajowcy i najlepiej przechodzić bardzo powoli, krok po kroku, stałym tempem - dając się wymijać motocyklistom według ich uznania. Taki wolny, jednostajny i przewidywalny chód powoduje, że motocykliści mają czas ocenić moją pozycję na ulicy i wyminąć (ominąć) mnie z którejś strony. Nie zwalniają przy wymijaniu, a czasem bez mała ocierają się o przechodniów ale pozwala to jednak jakoś uniknąć kraksy. Gdybym przebiegał przez ulicę byle szybciej - wielu z nich nie zdążyło by zmienić toru jazdy. Przyznaję, że nie lubię tego chaosu na drogach, ale to ja mam się dostosować, bo oni są u siebie i niech jeżdżą jak im wygodniej. Zresztą uważam, że ten sposób jazdy i wszechobecne trąbienie klaksonami jest tak głęboko w ich naturze, że nie widzę szansy na zmianę tych przyzwyczajeń. Jestem przekonany , ze taki będzie ruch uliczny w tym kraju przez wiele następnych pokoleń i nie zmieni tego turysta z Zachodu. I dobrze, niech Wietnam zostanie Wietnamem, a nie drugą Unią Europejską. W przeciwnym razie podróżowanie straciłoby sens.




10 października, niedziela.

O świcie wyjechałem z Hue i po ponad pięciu godzinach w powolnym, lokalnym pociągu dotarłem do miasta Dong Hoi. Po drodze przekroczyłem starą linię demarkacyjną i tym samym wjechałem do Wietnamu północnego. Wietnam północny jest kompletnie innym krajem. Widać to na każdym kroku. Wydaje mi się jakbym dziś cofnął się o kilkanaście lat. Na ulicach prawie pusto i brak tysięcy motorów. Jest tu o wiele biedniej niż na południu.
Brak charakterystycznego dla południa Wietnamu zgiełku i chaosu. Prawie nie widać turystów. Ogólnie miasto jest ponure i przypomina mi otępiale osady argentyńskie w Patagonii.




Poniedziałek, 11 października. Późny wieczór. Pada deszcz ,a od wschodu nadciąga burza.

O drodze do Vinh w północnym Wietnamie i o Aodai czyli tradycyjnym ubraniu kobiecym.

Dziś zrobiłem sobie pobudkę o 4 rano, żeby wyrobić się na pociąg na 5.20 do oddalonego zaledwie o 200 kilometrów miasta Vinh. O 5 rano byłem na dworcu, ale okazało się, że pociąg spóźnił się 4 godziny. Zerwać się przed świtem tylko po to, żeby kolejne parę godzin spędzić na dworcu - to nie jest zbyt przyjemna afera. O 9 rano wyruszyłem, ale po około godzinie pociąg zatrzymał się w polu, żeby przepuścić maszynę nadjeżdżającą z naprzeciwka. Ten postój trwał 4 godziny, po czym rzeczywiście przejechał jakiś pociąg zwalniając tor. Kolejne 4 godziny potrzebowałem, żeby dojechać do celu, ponieważ pociąg często zwalniał do kilku kilometrów na godzinę - szczególnie przejeżdżając przez mosty. Zamiast dojechać do Vinh tak jak planowałem - około 9 rano - dotarłem tam dopiero o 18-stej i byłem nader wyczerpany, tak więc jedynie poszedłem na miasto, kupiłem coś do jedzeni, a później zamknąłem się w pokoju hotelowym wywieszając tabliczkę ‘'nie przeszkadzać'’. Na miasto po raz drugi poszedłem o ósmej wieczorem, gdy trochę udało mi się odpocząć. To miasto - jeśli chodzi o architekturę i organizację - jest powtórką z dnia wczorajszego. Niezmiennie jednak ludzie są bardzo sympatyczni i jest to kolejne miejsce w tym kraju, w którym całkiem dobrze się czuję i nie zmienia tego nawet niewydolna kolej żelazna. Zauważyłem, że ludzie częściej umieją powiedzieć parę zdań po niemiecku niż po angielsku. Myślę, że to wynik emigracji do Niemiec, który to kierunek być może w tym rejonie jest najbardziej popularny.

Pani recepcjonistka w hotelu przyjęła mnie w stożkowym kapeluszu i w białym, jedwabnym Aodai czyli narodowym stroju wietnamskim, w którym kobiety wyglądają bardzo przyjemnie. Dzisiaj z kilkoma osobami rozmawiałem na temat tego stroju, żeby coś więcej się dowiedzieć z pierwszej ręki i - jak widzę - temat jest równie rozległy jak kimono w Japonii.

Aodai składa się z jedwabnej góry z dwoma połami podobnymi do tych, jakie są w naszych męskich frakach, z tym że tutaj są te poły zarówno z przodu jak i z tylu i sięgają za kolana, a często do kostek. Do tego dochodzą spodnie także z satyny albo z jedwabiu. Najczęściej spotyka się białe, ale na odpowiednie uroczystości są też inne kolory - głównie poza białym - czerwień i błękit.
Widzę, że w tym mieście aodai jest bardzo popularne. Nawet w tradycyjnym Hue nie widziałem aodai tak często, a mam podstawy by sądzić, że zauważyłbym je, bo z reguły rzuca się to w oczy. Także w Sajgonie nie widziałem wiele tak ubranych kobiet. (Jak się później miało okazać - w Hanoi też nie jest to powszechny strój)

Samo aodai - jak się później dowiedziałem - to nie jest jedynie odświętny ubiór. Jest kwintesencją ‘'wietnamskości’'. Wietnamczycy wiążą z tym ubiorem wiele swoich cech i dają tym samym sygnał mentalnej wspólnoty narodowej i kulturowej.
Ta ważna tradycja już prawie została poświęcona na ołtarzu nowoczesności i zaginęła, ale jednak w latach 90-tych XX wieku powróciła i - jak widzę na ulicach miast - staje się na powrót cechą identyfikującą pewne wietnamskie wartości. Pewne detale się jednak zmieniły. W poprzednich wiekach zakładano na siebie nawet pięć warstw materiału (satyny albo jedwabiu), co wyznaczało status społeczny, ale miało także znaczenie kulturowe, a nawet kosmologiczne. Na dodatek kryło też w sobie pewne przesądy dotyczące zdrowia, bogactwa i ogólnego powodzenia. Dziś - jak zauważyłem - jest to zaledwie jedna warstwa cienkiego jedwabiu zarzucona na ciało ale wątpię, żeby akurat ta zmiana komuś przeszkadzała. Mężczyznom na pewno nie, a i dla samych kobiet wygodniej jest zakładać jedną warstwę zamiast pięciu biorąc pod uwagę upalną wietnamską pogodę. Pomimo tych zmian, w dalszym ciągu jest to subtelny i elegancki ubiór.
Aktualnie noszenie aodai jest częste w oficjalnych wydarzeniach w korporacjach, w urzędach i szkołach wyższych. Poza tym jest oficjalnym ubiorem kobiet w liniach lotniczych. Ślub jest ważną okazją do założenia tego ubrania. Obsługa hotelu na przykład - zakładając aodai - daje wyraz poszanowania pewnych wartości i tradycji ale też szacunku. Sam ubiór jest podobno bardzo niewygodny w noszeniu, utrudnia ruchy, trudno w nim pracować i cały czas ‘'przypomina'’ o sobie. I właśnie ten brak wygody i to'‘przypominanie o sobie'’ ma być tak wielką zaletą aodai. Kobiety - jak same mi tłumaczyły - z chęcią je zakładają, bo czują swoistą magię tego ubioru. Poza tym mają oczywistą świadomość zalet jakie ze sobą niesie, od zwiększenia atrakcyjności fizycznej zaczynając, a na szeroko pojętym szacunku kończąc.

Jedna z kobiet, z którymi dziś rozmawiałem objaśniła mi kilka spraw dotyczących zarówno aodai , jak i Wietnamczyków. Sama mieszkała przez kilka lat w Niemczech i dlatego pozwoliła sobie na ocenę z punktu widzenia wietnamskiej emigracji. Nie cytuję jej, bo nie pamiętam dokładnie ale taki oto obraz wyłonił się z jej słów:

----- dla wietnamskiego emigranta w Ameryce, w Europie, czy choćby w Polsce - aodai oznacza tęsknotę za swoim krajem, swoimi stronami, często za wsią, bo przeważa tu charakter i mentalność wiejska. Oznacza nostalgię za podmokłymi zielonymi polami ryżowymi, gwarnym targiem rybnym, owocami w plecionym koszyku. Te zniekształcone przez emigracyjną odległość i wyidealizowane przez upływ czasu wspomnienia z biednego ale starego, dobrego Wietnamu zawsze mają zbieżny punkt. To spersonalizowana wietnamska dusza, która prawie zawsze przybiera postać kobiety ubranej w aodai.

Aodai jednak - trzeba pamiętać- dopiero od niedawna jest ubiorem dostępnym dla ogółu i trochę trudno mi sobie wyobrazić ubogą wieśniaczkę w jedwabiach. No ale to jest tak, jak napisałem wyżej - obraz arkadyjski, wysoce wyidealizowany i dlatego pewnie nie przeszkadza to Wietnamczykom – być może błędnie - utożsamiać całą wietnamską psyche z Aodai.

Dopiero dzisiaj zacząłem trochę rozumieć Wietnam.






12 października,

Rano wyjechałem z Vinh i tym razem autobusem pojechałem do Hanoi. W autobusie brak miejsc siedzących. Zamiast tego są trzy rzędy foteli tak rozłożonych, że przypominają łóżka. Jest to całkiem wygodny sposób podróżowania. W Ameryce Łacińskiej za luksus uchodzą autobusy coche cama, które jednak w porównaniu z tutejszymi są o wiele gorsze. Problemem tu jest jedynie fatalny stan dróg. Dziś przejechałem niecałe 300 kilometrów, ale znów zajęło to bardzo dużo czasu. Dziewięć godzin, ponieważ trzy godziny autobus stał w korku, żeby przejechać tunel o długości ledwie stu metrów.

Kierowca musiał się uważać za kierowce Formuły 1 , bo tam gdzie tylko mógł - głównie przed samym Hanoi, gdzie zaczyna się lepsza droga - jechał jak szalony i ryzyko wypadku było całkiem spore. Jeśli będzie to tylko możliwe, to następnym razem wybiorę pociąg, który jest bezpieczniejszy.


Już po zmroku dotarłem do Hanoi. Wychodząc z dworca zostałem zaatakowany przez dziesiątki taksówkarzy. Tak agresywnie każdy mnie ciągnął do swojej taksówki, że było to mało przyjemne. Wybrałem jednak jedną taksę dość szybko, bo atmosfera była trudna. Rosjaninowi, z którym razem jechaliśmy autobusem, podarli koszulę, a jeden z panów taksówkarzy nie chcąc zaakceptować jego odmowy kopnął go w plecy i zanosiło się na większą awanturę. W ostatniej chwili Rosjanin wskoczył w do mojej taksówki i razem odjechaliśmy z dworca. Tak więc pierwsze wrażenie w Hanoi jest bardzo negatywne - ale tylko pierwsze. Teraz już się zainstalowałem w hotelu w centrum, wziąłem kąpiel, zjadłem w restauracji pizze z zakalcem, wypiłem do tego lokalne piwo i wszystko zaczęło powoli lepiej wyglądać. Dziś jednak wcześniej się planuję położyć spać, żeby w końcu trochę wypocząć, bo czuję że ostatnio ciągle jestem w biegu.




13-14 października,

Dwa dni w Hanoi. Zorganizowałem w tym czasie wyjazd (niestety autobusem) do Land Son, miasta położonego nieopodal granicy z Chinami. Wyruszam jutro rano (15-go). Poza tym nie mogę się pochwalić przesadną aktywnością.

Poszedłem na targ, tam gdzie kupić i sprzedać można wszystko, co podpowiada wyobraźnia. Lubię chodzić na targi, bo tam jest prawdziwy obraz miasta i jego mieszkańców. W Hanoi każdy metr kwadratowy powierzchni targu jest wykorzystany na to, żeby upchnąć tam jeszcze kilka czerwonych, chińskich lampionów, jeszcze parę ubranek dziecięcych albo jeszcze kilka owoców mango. Wszystko na sprzedaż. Wokół stoisk tętni codzienne życie mieszkańców. Gdy tam byłem - właśnie rozstawiane były stoliki przy, których sprzedający jadają wspólne posiłki nie spuszczając z oka swojego kramiku. Wszędzie kręciły się małe, kilkuletnie dzieci, które jak tylko umieją pomagają rodzicom w prowadzeniu kramu. Często taki kram angażuje całe kilkupokoleniowe rodziny i być może jest jedynym źródłem utrzymania. Do tego wszędzie słychać klaksony motorów, krzyki sprzedawców owoców i dzwonki ryksiarzy. Wszędzie czuć zapachy gotowanego na ulicy jedzenia, widać wydobywającą się z kotłów gęstą parę, a czasem przeszyje nozdrza ostry dym z opiekanych na ogniu kurczów. Gdzie nie spojrzeć jest gwarno, tłoczno i kolorowo.
Przechodząc jedną z takich uliczek zwróciłem uwagę na galerię rysunku. Galeria była wbita pomiędzy stoiska z jakimiś tanimi, tandetnym ubraniami. Otoczona była z każdej strony gwarem, chaosem targu i tysiącem barw sąsiednich straganów. W środku, poza szkicami bezimiennych ludzi, nie było nikogo. Spokojna sepia galerii bardzo mocno kontrastowała z tym otaczającym ją kiczem. Spodobał mi się ten - tak charakterystyczny dla tego miasta - kontrast i dlatego zrobiłem zdjęcie tej galerii.


Kambodża




W dniu, w którym opuściłem Tajlandie wstałem o trzeciej rano. O piątej bylem na dworcu kolei żelaznej, a o szóstej siedziałem już w pociągu. Po sześciu godzinach dotarłem na granicę z Kambodżą. Tam spędziłem trzy godziny stojąc w różnych kolejkach i załatwiając przeróżne formalności. O piętnastej, już w Kambodży pojechałem autobusem do Siem Raep, które leży nieopodal ruin Angkor Wat.  Dotarłem do tego miasta około 19.30. Autobus był zadziwiająco przyjemny. Pierwsze wrażenia dotyczące ludzi i tego kraju też całkiem dobre. Pomocnik kierowcy podczas drogi rozdał wizytówki hoteli, zorganizował transport z dworca i chwilę po 20-tej bylem już w hotelu. Hotel całkiem w porządku. Pokój jest bardzo wygodny, z łazienką z gorącą wodą, tv, WiFi, klimatyzacją. Jest czysty i schludny. To wszystko za zaledwie 3 USD czyli jakieś 9 PLN.  Pomimo sporego zmęczenia wyszedłem na miasto późnym wieczorem i zjadłem kolację w restauracji na świeżym powietrzu za 2 i pół dolara. Kuchnia khmerska jest bardziej zbliżona do malajskiej niż tajskiej.  Ma to i plusy i minusy, ale nie mam ochoty rozwijać tego wątku. Tani jest ten kraj, a pomimo tego usługi są na niezłym poziomie - porównując z innymi krajami regionu. 

Dzisiaj dwa razy przeszła burza z silnym opadem. Raz w nocy, gdym wracał z obiadu z miasta, tak więc całkiem przemokłem.  


14 i 15 września spędziłem w Angkor. Wynająłem motorową rykszę (tzw. tuk tuk) z kierowcą. Przewodnika znalazłem na miejscu  i przez dwa dni zwiedzałem okoliczne świątynie. 

Na każdym kroku w Angkor Wat miejscowi chcą coś sprzedać. Są bardzo aktywni i często do znudzenia powtarzają swoja mantrę. W sprzedaży są koszulki z aplikacjami Angkor, pocztówki, przewodniki, figurki, woda mineralna, kokosy i wiele innych rzeczy. Każdy z tych produktów ma pierwszą cenę '' łan dala'' czyli jeden dolar. To tak na zainteresowanie. W momencie jednak, gdy sprzedający zauważy najmniejsze zainteresowanie ze strony turysty, cena jeden dolar już jest nieaktualna i wzrasta od 500 do 1000 procent.  Nie denerwuje mnie to jednak, a raczej śmieszy.  Chodząc po okolicy nie sposób jednak czegoś nie kupić. Często handlują tym dzieci i robią strasznie nieszczęśliwą minę jak odmówi się zakupu.

Podobno niektórzy turyści jako napiwki dla przewodników i kierowców zostawiają inną walutę. Z reguły są to wietnamskie dongi albo indonezyjskie rupie.
Obie waluty mają sporo zer na banknotach, ale wartość jest groszowa. Mój przewodnik żalił się, że głównie turyści z Ameryki  dają napiwki w dongach. Pokazał mi plik banknotów 2000 dongowych, które niedawno dostał od grupy amerykańskiej i pytał mnie ile jest to warte. Obliczyłem mu i jak sądzę przez to zepsułem mu humor na resztę dnia, bo widziałem, że łzy zakręciły mu się w oczach.

Dziś można jeszcze chodzić po ruinach świątyń. Niektóre schodki prowadzące na szczyt są bardzo strome i dość trudne do wchodzenia, ale mimo to każdy kto chce może po nich chodzić. Wydaje mi się, że w przeciągu najbliższych kilku lat może zostać to zabronione - tak jak to miało miejsce w przypadku piramid egipskich.                 


15-16 września,

Dziś (15) jeździłem na słoniu. Słoń ma bardzo delikatny chód i stawia swoje olbrzymie łapska z wyjątkową gracją. Może rozwinąć całkiem sporą prędkość, a przy tym cały czas porusza się bezszelestnie. Oczywiście jeśli idzie po otwartej przestrzeni, a nie w lesie.  Te słonie, które widać na zdjęciu mijałem w drodze do Angkor.  Szły naturalnym tempem, żeby w ciągu chwili przyspieszyć i osiągnąć- jak sądzę - prędkość około 20 kilometrów na godzinę.  Następny dzień (16) także spędziłem wśród słoni.

Dzisiaj czyli 18-go wyszedłem w południe na lunch, ale zatrzasnąłem w pokoju klucz. Po powrocie poinformowałem o tym człowieka w recepcji, który akurat grał ze swoimi kompanami w karty. Nie wiem dlaczego, ale nie mieli zapasowego klucza. Jeden z karciarzy przy mnie otworzył drzwi w ciągu pięciu sekund używając do tego treflowej damy. Dało mi to do myślenia jak słabo zabezpieczone są tutejsze hotele i domy.


18 września, cały dzień pochmurny, z lekkim deszczem. 
W hotelu zanika połączenie WiFi. Jest zakłócane połączeniem  z sąsiedniej restauracji I dlatego ostatnio z wielkim trudem mogę używać  internetu. Pomagają na ten problem dwa rozwiązania. Jedno to wytłumaczenie  sobie, żeby spojrzeć na to z innej perspektywy ,bo  czego ja chcę oczekiwać siedząc gdzieś w  głębokiej  kambodżańskiej (khmerskiej )  prowincji,   drugie rozwiązanie - to otwarcie drzwi od pokoju. Tak  zrobiłem dzisiaj. Rzeczywiście połączenie się trochę poprawiło, ale poza połączeniem  do pokoju wskoczyła mi żaba. Mała żabka wielkości około 3-4 centymetrów ale tak  skoczna, że poświęciłem 10 minut, żeby ją złapać, bo mam duży pokój. Wykonywała skoki na pół metra w całkowicie   nieprzewidzianym kierunku. Złapałem ją w końcu I wypuściłem na dwór, po czym   wróciłem do komputera ale już po kwadransie miałem znów tę samą żabę w pokoju.  


19 września, niedziela.
Cichy, spokojny dzień. Spacery i odpoczynek. Dziś w moim  obiedzie znalazłem w ryżu pająka i komara.  Czasem trafia się nawet  chitynowe skrzydełko karalucha. Na takie drobiazgi tutaj nikt nie  zwraca uwagi.   Być może dlatego, że w mieście jest nawet  ruchomy stragan  sprzedający smażone pająki, koniki polne, larwy I pospolite karaluchy.  Widziałem to już wcześniej w Tajlandii, ale  tutaj wydaje mi się, że to jedzenie jest bardziej popularne.  Te usmażone w jakiejś polewie pająki z  odnóżami miały prawie  10 cm długości.  Białe  smażone larwy natomiast wyglądają całkiem apetycznie.
 
Odkąd wyjechałem z Polinezji, a było to w marcu znalazłem się  w strefie ruchu lewostronnego. Dopiero w Kambodży powróciłem do ruchu  prawostronnego, ale zauważam, że muszę się do niego na nowo przyzwyczajać.  Odruchowo przechodząc przez ulicę spodziewam się, że pojazdy przejadą z innej  strony, a jadąc rykszą spodziewam się nieuchronnej kraksy sądząc, że kierowca  ignoruje przepisy. 


20 września, 
Rano pojechałem autobusem do Phnom Phen - stolicy Kambodży. Po drodze widać jak biedny jest ten kraj. W porównaniu z  terenami wiejskimi Siem Reap, to oaza bogactwa. Na wsiach ludzie żyją  w drewnianych chatach pokrytych głównie   blachą falistą. Wyglądają te domy jak jakieś stare szopy I jestem przekonany, że   w Europie zarówno krowy jak I wieprze cieszą się większym komfortem. Brak w tych  domach najbardziej podstawowych wygód. Jest to na dodatek teren zalewany wodą ,który teraz jest zalany częściowo ale wokół domów I tak powstają błotne bajora,   niektóre z nich dość głębokie, bo wiele razy widziałem mieszkańców brodzących w tym błocie po szyje. Nie wiem czy to była jakaś praca czy kąpiel - nie umiałem  sobie tego wówczas wytłumaczyć ale widziałem to wielokrotnie, tak więc musi być tego   jakieś proste wytłumaczenie. Krowy też często można zobaczyć brodzące po szyję  w wodzie. Ponieważ teren jest często zalewany przez wodę domy są postawione na  balach, a życie skupia się na piętrze. Najbardziej cenną rzeczą w całym gospodarstwie  jest krowa. Krowa - jak się później dowiedziałem, gdy bylem już w Phnom Pehn - kosztuje  do 300 dolarów amerykańskich I dlatego mało która rodzina pozwala sobie na  więcej sztuk niż jedna. Ziemia jest tu prawie nic nie warta, brak jest ruchomości  poza bicyklem, a mało kto posiada na wsi moto-bicykl (moto-rover). Wątpię czy  ludzie mają w domach odbiornik telewizyjny ponieważ w wielu miejscowościach   organizowane są świetlice, w których można oglądać TV. W mieście Siem Reap   takich świetlic jest dość dużo. Brak telewizora bynajmniej nie uważam żeby był  zły - jest szansa, że ludzie zachowają trochę zdrowego rozsądku. Piszę o tym w   charakterze wartości materialnej tego mebla. Obserwując te gospodarstwa i na podstawie rozmów z mieszkańcami w mieście - mam podstawy by  twierdzić, że  cała wartość majątku  zwykłej, wiejskiej  rodziny musi zamykać się w kwocie kilkuset dolarów amerykańskich czyli   jakieś ¾ do 1 uncji złota. To cała wartość majątku skupionego w rękach rodziny  i wypracowanego przez wiele lat (nie chcę napisać pokoleń, bo w przypadku  Kambodży jest to -jak powszechnie wiadomo- niefortunne stwierdzenie). Ludzie,   którzy mieli nieszczęście się tu urodzić nie nadrobią tych zaległości w przeciągu wielu pokoleń.  W miastach sytuacja wygląda inaczej, a na drogach widzi się wiele luksusowych samochodów. Z pewnością 7 na 8 takich samochodów należy do organizacyj międzynarodowych, ale jednak jakaś mała część tego społeczeństwa stawia pierwsze kroki na drodze do wzbogacenia się.
 
Wygląd wsi khmerskej trochę mi przypomina wieś paragwajską,  jak sądzę, przez płaskość terenu I rdzawo - czerwoną ziemię, z której ubite są  prawie wszystkie lokalne drogi. Tak jak w Paragwaju, szczególnie przy  Encarnacion,  ta czerwona ziemia specyficznie   kontrastuje z soczystą zielenią roślinności.  Paragwaj jednak jest o wiele bogatszym krajem, a ludzie są bardziej dumni.
 
Po południu dojechałem do  stolicy tego kraju i pierwsze wrażenie było bardzo nieciekawe. Na dworcu nie  było wcześniej umówionego człowieka z hotelu. Zamiast tego dziesiątki  agresywnych ryksiarzy, naganiaczy hotelowych, sprzedawców rzeczy legalnych i  nielegalnych i wszelkiej maści innych ‘'pomocników'’ rzuciło się na tych kilku białych   turystów wysiadających z autobusu. Po prostu  nie sposób się od nich odpędzić. Czekałem na umówionego człowieka pół godziny, ale  ponieważ nikt się nie pojawił znalazłem inny hotel ,z którego nie jestem za  bardzo zadowolony.
       Na każdym kroku  widzę, że w tym  mieście  ludziom się lepią ręce do pieniędzy - są bardzo nachalni i mało  przyjemni. Żeby zdobyć pieniądze posuwają się do podstępów i oszustw. Miasto  jest bardzo źle zorganizowane i ogólnie ma charakter, którego nie lubię. Muszę  tu jednak zostać parę dni, żeby wyrobić kilka wiz do następnych krajów.  Na początek wiza wietnamska za 140 PLN.  Wiza jest wg mnie jedynie kolejnym podatkiem.   Bo czym innym jest WIZA jak nie uciążliwością wymyśloną przez rządy, oczywiście  w jakimś celu. W tym  przypadku jest podatkiem nałożonym na obcokrajowców. A jak to z podatkami bywa - rządy wymyślają różne dla nich nazwy, żeby ukryć słowo ‘'podatek’' i żeby ludzie  się nie zorientowali, że jest to de facto podatek.  Nazwa ‘'wiza'’ jest to bezpieczna  nazwa podatku. Wszyscy są do niej już dobrze przyzwyczajeni, traktują ten podatek jako coś oczywistego i dlatego płacą, nikt się już nie zastanawia. Zapłaciłem i ja.  Jedyny plus tego podatku jest taki, że nie jest obowiązkowy i ściągany pod groźbą kary. Zawsze można zrezygnować z odwiedzenia jakiegoś kraju.  Żeby przedrzeć się do Chin lądem ja jednak nie miałem innego wyjścia.

21 września, Phnom Pehn. Gorący, parny, słoneczny i dlatego dla   mnie bardzo ciężki dzień.  
Wrzesień w Indochinach nie ma tego charakterystycznego  klimatu schyłku lata, który tak łatwo wyczuć na Mazowszu. Nie przynosi ze sobą tego  specyficznego spokoju i odpoczynku, który jest tak kojący po upalnym lecie. Nie  przynosi  pierwszych chłodnych nocy, pierwszych   mgieł zalegających na polach, wyraźnie krótszego dnia i delikatnej  zmiany barw liści.  Ludzie w Indochinach, którym nie  jest dane odczucie czterech pór roku i tej ezoterycznej   siły przejścia z lata do jesieni, nie są w stanie zrozumieć pewnych   abstrakcyjnych pojęć z tą porą związanych i swoistego efemerycznego przełamania   dwóch mitologicznych światów. Rozumienie pojęcia ''czterech por roku’',  rozumienie września - wyznacza granice rozumienia pewnych granic kulturowych i cywilizacyjnych.
To mój drugi kolejny wrzesień poza Europą. Poprzedni   spędziłem w Ameryce Południowej - i choć odpowiadał on naszej wczesnej wiośnie – podobieństwa z naszą wczesną jesienią były bardzo wyraźne.  Poświęciłem wtedy na to trochę miejsca  w moich relacjach z Banda Oriental czyli   dzisiejszego Urugwaju i dlatego nie mam potrzeby szerzej wracać do tego  dzisiaj.

   Niezależnie od tego, co w Europie o tym   miesiącu sądzą (mając swoje oczywiste powody) osoby w wieku szkolnym - wrzesień dla  ludzi naszej strefy klimatycznej jest pod wieloma względami miesiącem najbardziej  komfortowym i optymalnym. W Indochinach  natomiast jest tylko jednym z kolejnych miesięcy, bez przesadnej historii.
  
Pomimo tylu miesięcy spędzonych w tropikalnym klimacie cały  czas czuję, że jestem do niego nieprzystosowany. Konstytucji organizmu  nie da się zmienić w ciągu miesięcy czy nawet lat. Na podstawie wielu obserwacji zauważam, że odpowiednia temperatura dla mnie  nie powinna przekraczać 20 stopni w powszechnie dziś używanej stustopniowej skali   wrzenia wody. W przeciwnym razie, tak jak dziś, poruszam się jak mucha w maści  i jeśli tylko bym mógł ograniczyłbym swoją działalność do minimum. W przeciwieństwie   do Ameryki Łacińskiej - w Indochinach nie wymyślono jednak sjesty. Mam swoją   hipotezę dlaczego tak jest, ale nie zamierzam zanudzać tym P.T. czytelników.  
 
Pomimo tej pogody dzisiaj miałem dość zabiegany dzień. Musiałem   pozałatwiać parę spraw i zmusiłem się do wysiłku zamiast poświęcić ten dzień na odpoczynek. Pisząc to siedzę już w hotelu I jestem całkiem zmęczony. Dzień  już się kończy, jest późny wrześniowy  wieczór  ale ciągle jest nieakceptowalnie gorąco. Mam w pokoju dwa wentylatory, których   śmigła wydają głośne warkoty. Nie mogę otworzyć okna, bo zostałbym pożarty przez  insekty. Na korytarzu w hotelu, na ścianach przy żarówkach gromadzą się małe gekony - u mnie w pokoju ich nie ma chociaż one akurat mi nie przeszkadzają, a do ich '‘cmokania’' jestem przyzwyczajony. Gekony oczywiście gromadzą się przy żarówkach tylko dlatego, że światło żarówek przyciąga owady ,a to właśnie owady przyciągają   gekony.
  
        Dzisiejsza wizyta w ambasadzie chińskiej okazała się całkiem niepotrzebna, bo z powodu jakiegoś   tajemniczego święta ambasada była zamknięta. Byłem tym nieco zirytowany i dlatego nie chciało mi się nawet poszukać jakie tym razem święto jest przyczyną zamknięcia placówki.  Poza tym bylem w ambasadzie   wietnamskiej…- z podobnym rezultatem. W tym drugim przypadku trochę to   niefortunnie wyszło, bo cały czas w tym budynku, do którego nie było dziś wejścia  jest mój passport. Dziś miałem go odebrać - tak mi urzędnik w ambasadzie  obiecał - ale urzędnicy postanowili inaczej. Płacę urzędnikowi za tę usługę ale -mimo wszystko - to urzędnik jest panem i decyduje według własnego uznania. Może  naobiecywać, co mu się podoba i tak nie ma to żadnego znaczenia. Poza mną kilka   innych osób też zostało tak wprowadzonych w błąd.
    Pojechałem na drugi koniec miasta, żeby   sprawdzić dwa inne hotele pod kątem zarówno wygody jak i dostępu WiFi. Tak jak  mam w całkiem rozsądnym- jak sądzę – zwyczaju, przed kursem ustaliłem z ryksiarzem  stawkę za przejazd. Pomimo to,  po  dojechaniu na miejsce zapragnął zarobić za kurs 350 procent więcej niż   ustaliliśmy dukając po angielsku, że nie sądził, że to będzie tak daleko, chociaż   wcześniej mówił, że dokładnie wie, gdzie jest miejsce mojej destynacji. Później  chciał sprzedać mi jakieś narkotyki ( piszę '‘jakieś'', żeby nie wchodzić w szczegóły, dodam tylko ,że na laudanum byłoby jak znalazł ) i koniecznie zawieźć na ’'masaż'',a usłyszawszy odmowę w desperacji chciał się popisywać znajomością  boksu tajskiego (waga piórkowa). Dałem mu do zrozumienia, żeby spróbował swoich  sztuczek gdzie indziej i myślę, że się w końcu zrozumieliśmy. To jednak kolejna   taka akcja w tym mieście i zaczyna być to na tyle uciążliwe, że chciałbym już   pozałatwiać te wizy, które mnie tu trzymają, wyjechać stad - i nigdy więcej nie wrócić. Często ryksiarze albo taksówkarze chcą na siłę zachęcić do różnych  nielegalnych działalności, nad którymi nawet nie chce mi się rozwodzić. Właściciel hotelu powiedział mi, że połowa z  nich jest pewnie  podstawiona przez milicję, żeby '’wkopać'’ białego, a później  zażądać łapówki, ale reszta - jak sądzę - działa ‘bona fide’ nie zdając sobie  sprawy z konsekwencyj. Dobrze, że zdarza się to w Phnom Pehn - mieście,  które i tak u mnie skazane jest już na ogień piekielny. Pomijając już tego zadziornego ryksiarza–boksera - także w tych   dwóch hotelach nic nie załatwiłem. W pierwszym była wycieczka chińska    wypełniająca wszystkie pokoje. Tuz przy hotelu przed prywatnym domem napotkałem  uroczystości pogrzebowe. Trumna ozdobiona kwiatami stała przy ulicy, a wokół jakieś dwa tuziny ludzi ubranych na biało brało udział w stypie. Przy tym grała muzyka  i początkowo- zanim zauważyłem trumnę – myślałem, że to jakieś ‘'party'’. W tym samym czasie nieopodal stadionu  sportowego nastąpił jakiś wybuch, który wywołał pożar ze słupem intensywnego czarnego dymu osiągającego setki metrów wysokości. Dlatego właśnie mijało mnie  wiele wozów strażackich, a okoliczna ludność biegła na miejsce pożaru głodna  sensacji. Natomiast w drugim hotelu napotkałem na ten sam błąd enkrypcji w połączeniu WiFi, który mam w aktualnym hotelu, dlatego tej akomodacji też nie  zaakceptowałem. Dziwne, że w Siem Reap, w każdym miejscu łączyłem się bez  problem, a tutaj wszędzie napotykam tę przeklętą enkrypcję i hasło, które musi być albo 40-sto albo 104-ro bitowe. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie  niefortunny fakt, że hasło zarówno 9-cio jak i 10-cio  literowo-cyfrowe jest nieakceptowalne we   wszystkich tych miejscach niezależnie od włączonego czy odłączonego WAP’u.  Natomiast internet w publicznych miejscach  jest tak wolny, że odebranie i wysłanie jednego maila może trwać nawet godzinę  - dlatego na wstawienie tego dziennika na blog albo wstawienie zdjęć nawet ni mam co liczyć. Tak więc mając word’a w laptopie mogę co prawda spokojnie sobie pisać   ten dziennik wieczorem w hotelu tak jak robię to tera, ale nie mam pewności  kiedy będę mógł go opublikować.
 
Trochę niepotrzebnie tak szybko wyjechałem z całkiem przyjemnego   Siem Reap. Te dwa miasta są całkowicie inne. Jeśli ktoś będąc w Kambodży   odwiedzi tylko Phnom Pehn, a nie Siem Reap - będzie tym miastem, a zachowując prawa  generalizacji – jak śmiem twierdzić- pewnie i całym krajem wysoce rozczarowany.  W stolicy wszystko jest nie-tak. Po Siem Reap  nastawiłem się bardzo pozytywnie do zarówno całej Kambodży jak i stolicy tego  kraju ale Phnom Pehn jak na razie, po Nowej Zelandii, to chyba największe   rozczarowanie całej podróży.
 
Wieczorem poszedłem na miasto (lub ‘do miasta’- bo wiem ze  nie tylko ludzie z Mazowsza czytają mój blog) kupić wodę i - jak się okazało - najbliższym miejscem był sklep z alkoholami (w polskim języku cały czas  śmiesznie nazywany – od dawnego  państwowego   monopolu spirytusowego - monopolowym. Nota bene w Australii i innych przyległych   małych krajach nazywany bottle shop czyli sklep butelkowy). Ceny alkoholi bardzo  niskie dlatego oprócz wody wyszedłem z wcześniej nie zamierzoną - ¾ litrową  butelką dobrego, ciemnego i ‘'gęstego’' portwajnu za 7 i ½  papierowych dolarów unii   północnoamerykańskiej, potocznie zwanej USA.

22 września,
Ponownie byłem w chińskiej ambasadzie i tym razem   dowiedziałem się, że będzie zamknięta przez cały tydzień. Obawiam się, że będę   musiał zostać w Phon Penh dłużej niż planowałem.


27 września.
Mam wizę chińską, to dobrze, bo ambasada zamyka się na   kolejny tydzień. Zdumiewające jest jak się pracuje (nie pracuje) w tej  instytucji.  Można łatwo sobie wyobrazić   jak długa była kolejka interesantów, którzy chcieli wyrobić się pomiędzy  kolejnymi wakacjami urzędniczymi.
Dziś wieczorem przeszła burza ale nie przyniosła ze sobą   deszczu.