Była głęboka noc jak wylądowałem
na lotnisku w Johannesburgu. Od razu poszedłem do lotniskowej
informacji załatwić taksówkę do hotelu. Pani w informacji
skierowała mnie do pewnego człowiek, który miał być
taksówkarzem. Gdy z nim rozmawiałem podszedł do mnie inny człowiek
podając się za policjanta i powiedział, że jeśli pojadę tą
taksówką to zostanę okradziony, a być może nawet poderzną mi
gardło. Ten ‘'policjant’' mówił to przy taksówkarzu. Dość
spore było moje zdziwienie, gdy taksówkarz w ogóle nie starał się
temu zaprzeczać. Trochę byłem tym zdezorientowany i nie wiedziałem
co zrobić, bo to była rzekomo '‘oficjalna'’ taksówka.
Policjant wskazał mi inną taksówkę, która była droższa, ale
miała być bezpieczna. W tym samym czasie policjant się oddalił,
ale po chwili wrócił w grupie kilku mało spolegliwie wyglądających
osób. Miałem nie najlepsze przeczucia, tak więc podziękowałem i
za tę taksówkę i wróciłem na lotnisko. Tam podszedł do mnie
jakiś inny policjant i powiedział, że tamten nie jest policjantem
tylko podstawionym bandytą z podrobioną legitymacją. Prawdziwym
policjantem jest natomiast on.
Bylem trochę zaskoczony jak działa
to lotnisko i jak niebezpiecznie tu jest w nocy.
Wróciłem się do ‘'oficjalnej'’
informacji lotniskowej, która polecała mi ‘'oficjalną'’
taksówkę i zapytałem urzędującej kobiety, gdzie rzeczywiście
są te oficjalne taksówki i dlaczego mnie wprowadza w błąd.
Odpowiedziała, że jeśli mi się nie podoba jej informacja to ona w
ogóle nie będzie ze mną rozmawiać, bo ona w ogóle nie musi mi
udzielać żadnych informacji.
Ta cala sytuacja była wyjątkowo
nieprzyjemna. W zasadzie nie wiadomo kto jest kim. Każdy podaje się
za kogo mu się podoba , a dokumenty są prawdopodobnie podrobione.
Nie wiadomo z kim ma się do czynienia. Identyfikatory, które
każdy ma przyczepione na ubraniu mają jedynie stwarzać wrażenie
‘'oficjalności'’.
Miałem wątpliwą przyjemność
kilkakrotnie lądować na lotnisku w Johannesburgu, ale coś takiego
widzę po raz pierwszy. Jest gorzej niż było.
Poszedłem ulicę dalej - do hotelu
Intercontinental i stamtąd wziąłem nocną taksówkę po kosmicznej
cenie, ponieważ jest uznawana za limuzynę. 12
kilometrów z lotniska do opłaconego już hotelu w Kempton Park
kosztowało mnie niewiele mniej niż noc w tym 5 gwiazdkowym hotelu -
ale o tym dowiedziałem się dopiero po kursie. Johannesburg nie daje
jednak zbyt wielu rozsądnych opcji.
Zacząłem porównywać to co się
dzieje w Johannesburgu do Port Moresby na Nowej Gwinei i znajduję
pewne podobieństwa. Bardzo podobnie wyglądała sytuacja z
taksówkami i stwarzaniem poczucia zagrożenia. W Port Moresby czułem
się jednak chyba nieco lepiej.
Dotarłem do mojego hotelu przed
północą. Miejsce jest w cichej, rezydencjalnej dzielnicy i wygląda
na spokojne, ale cały budynek otoczony jest wysokim murem
zakończonym drutami pod napięciem elektrycznym.
Noc przespałem dobrze i nie obudziły
mnie żadne podejrzane odgłosy. Po takim przyjęciu w nowym miejscu
można się spodziewać choćby strzelaniny albo napadu.
Następnego dnia przeszedłem się po
okolicy i widziałem, że każda posesja jest zabarykadowana jak
bunkier z zasiekami z drutu kolczastego do wysokości 3 metrów. Na
ulicach w Kempton Park widziałem więcej ludzi rasy kaukaskiej niż
‘'ras’' lokalnych.
‘’’’’’’’’’’’’’’’’’’’’’’’’
Mało zdjęć ale to dlatego, że
obnoszenie się z aparatem foto w tym kraju jest prostą drogą do
złego dnia.
6 grudnia, Johannesburg
Dobrze, że dziś wieczorem przeszła
burza przynosząc ze sobą silną ulewę. Znacznie się ochłodziło,
ale to dobrze, bo do tej pory było nieznośnie gorąco.
Dzień spędziłem w Johannesburgu.
Byłem tutaj już kilka razy wcześniej i ciągle nie mogę się do
tego miejsca przekonać. Ze względu na wszechobecną aurę
zagrożenia przestępczością. Jest w tym mieście
wyczuwalny wielki deficyt zaufania.
Mieszkańcy są źli, bo rząd
zapewnił bezpieczeństwo tylko podczas footballowych mistrzostw
świata, które odbyły się w lipcu. Zaraz po wyjeździe oficjeli i
kibiców cały kraj wrócił do swojej przykrej normy.
Dziś jadąc do miasta dostałem od
właściciela gesthausu kilkanaście rad jak nie dać się ograbić
albo zabić i na co zwracać szczególną uwagę. Trudno mi sobie
wyobrazić jak trudno się żyje w takim mieście jak Johannesburg.
Bazując na opowieściach krajowców - najprostsze czynności
urastają tutaj do walki o przetrwanie. Gdy teraz mieszkam w
gesthausie, który otoczony jest drutem kolczastym pod napięciem, to
nawet samo wyjście poza tę posesję nawet na parę kroków silnie
działa na podświadomość. Bardzo podobnie się czułem w
Port Moresby w Papui, gdy wychodziłem za ogrodzenie domu misyjnego.
7-12
grudnia, Z Parku Krugera do Durban w Zululandzie.
Dwa dni spędziłem w Parku Krugera
czyli najbardziej znanym w Południowej Afryce parku dzikich
zwierząt. Pomimo tego, że wykupiłem jedną z droższych wycieczek
nie jestem w ogóle zadowolony z tego pobytu. Im mniejsze grupy tym
drożej, bo podobno lepiej się ogląda zwierzynę. Nic z tych
rzeczy. Owszem w naszej terenówce poza kierowcą i przewodnikiem
było zaledwie cztery osoby, ale ani razu nie można było poczuć
wyjątkowości jaką miała dać mała grupa. W parku Krugera
samochody terenowe śmigają z wielką częstotliwością i bez mała
robią się korki. Wygląda to tak, że przy śpiącym jednym lwie
zatrzymuje się kilka terenówek. To wszystko powoduje, że zwierzęta
są oswojone z tabunami turystów. Nie ma się co dziwić, bo w ciągu
dnia taki odpoczywający lew może obejrzeć setki osób, które są
w stanie zrobić mu setki zdjęć. Poza tym jeśli nawet ja
odczułem smród spalin, to te biedne zwierzęta, w swoich nosach
muszą mieć niezłą dyskotekę od jeżdżących w kółko i
smrodzących samochodów.
Myślę ze Park Krugera przekroczył
pewną granicę, która nie powinna zostać przekroczona.
Pomimo tego, że miałem możliwość
zobaczenia większości dużych zwierząt, to wyjechałem z Krugera
rozczarowany. Zapłaciłem za tę wycieczkę prawie ¾ uncji złota
(ponad 3000 dzisiejszych złotych polskich), ale jak dla mnie to
jedynie przejażdżka po rozległym i odpowiednio zorganizowanym zoo
nie warta takiego kosztu.
Gdym już szykował się do wyjazdu
proponowano mi jeszcze tzw nocne safari - już po '‘specjalnej'’
cenie dla ‘'dobrych klientów’'. Zrezygnowałem z tego,
spakowałem swój tobołek i ruszyłem w dalszą drogę.
Później, gdy już byłem w Durban
przypadkiem spotkałem Niemca, który pojechał na objazd parku tuż
po mnie, ale w bardzo dużej grupie niemieckich turystów. Myślę,
że różnica naszych objazdów wyniosła maksymalnie kwadrans, ale
jego wrażenia były całkowicie odmienne. Z tego co mi
mówił - trafili tam w idealnym momencie i widzieli rzeczy, którymi
można by obdzielić kilkadziesiąt objazdów.
Wkrótce po wyjeździe z Parku Krugera
dotarłem na tereny Zulusów i zatrzymałem się w całkiem miłym
zajeździe na wsi w okolicach Ladysmith. W zasadzie to nawet
nie wieś tylko jeden rozległy zajazd w znacznej odległości od
innych zabudowań. Wieczorem robiąc spacer po okolicy widziałem
więcej springboków niż w parku Krugera.
Po zachodzie słońca
przeszła burza z setkami błyskawic, które z każdej strony
rozrywały czerń nieba. Niektóre błyskawice były tak rozlegle i
tak mocno rozgałęzione, że zajmowały całe pole widzenia. Nie
wiem kiedy po raz ostatni oglądałem burzę z tak intensywnymi
wyładowaniami. Siedziałem na werandzie, popijałem drinka i
przyglądałem się temu spektaklowi przez prawie godzinę. Dopiero
około 10 w nocy burza przesunęła się na południowy-zachód w
kierunku pobliskiego Lesotho, a grzmoty zaczęły stopniowo tłumic
się w górskich dolinach. Słyszałem je jeszcze przez kilkanaście
minut aż ostatecznie umilkły. Wkrótce rozpogodziło się na tyle,
że można było znów dostrzec gwiazdy. Wszędzie czuć było zapach
gleby i trawiastego stepu.
Położyłem
się spać, ale pomimo zmęczenia nie usnąłem szybko, bo przez
kilka następnych godzin słyszałem w oddali nawoływania
pobudzonych zwierząt. Na tych wyżynnych stepach, głosy i
nawoływania zwierząt niosą się po okolicy na wielkie odległości.
Poza głośno cykającym zegarem w
moim pokoju to były jedyne odgłosy jakie do mnie dochodziły.
Następnego dnia dojechałem do
Durban, które jest głównym miastem KwaZulu Natal. Zamieszkałem
tam w hostelu na niewielkim wzgórzu w dzielnicy Morningside około 4
kilometry od brzegu oceanu indyjskiego. Miejsce jest w porządku, ale
nie za bardzo mi odpowiada gesthaus, który różni się znacznie od
reklamy. Ponieważ jednak wcześniej już opłaciłem to miejsce, to
poświęcę się i spędzę tutaj trzy noce. Morningside
jest co prawda dzielnicą rezydencyjną i w miarę spokojną
jak na Durban ale czuję, że znów jestem w dużym mieście,
a okna wychodzą mi na dość ruchliwą ulicę, co trochę
przeszkadza w spaniu.
Słońce jest tu bardzo intensywne, bo
po zaledwie dwugodzinnym spacerze nad morze i twarz spaliła mi się
na czerwono. Przeszedłem się po plaży - albo raczej po
plażach, bo jest tu ich kilka. Każdy tutaj reklamuje plaże w
Durban jako najlepsze w tej części świata. Na dwóch plażach
- co mnie zdziwiło - zauważyłem, że ciągle panuje segregacja
rasowa, ale chyba powstała całkiem oddolnie. Od razu dodam, że
reszta plaż była mieszana. Na jednej byli tylko czarnoskórzy i
była ich tam olbrzymia ilość. Nie zauważyłem tam żadnej
białoskórej osoby. Wyszedłem stamtąd dość szybko, bo nie
chciałem być tą jedyną białą osobą. Nieopodal natomiast była
plaża tylko z białoskórymi. Nie wiem czy to jest jakiś
niepisany kodeks plażowy czy może jakiś bardzo dziwny przypadek,
ale te plaże były wyraźnie podzielone. Rzuca się w oczy, że w
hostelu, w którym mieszkam, właściciele operują bez żadnego
skrępowania wyrażeniami ‘'czarni-biali’'. Taka niepoprawność
wypowiedzi w Europie mogła by ich sporo kosztować. Tutaj jednak
wydaje się, że jest to standard.
Z tej '‘białej’'
plaży też szybko wyszedłem, bo było bardzo gorąco, a na dodatek
bardzo nieprzyjemny wiatr o znacznej sile, który niósł ze sobą
tony piachu i pyłu. Nie było się gdzie schronić przed słońcem.
Durban jest reklamowane jako centrum
sportów surfingowych, ale dziś pomimo dużej fali (4-5 B) nie
widziałem nikogo serfującego. W jakiś niewytłumaczalny dla mnie
sposób – pomimo tego, że pogoda była wyjątkowo męcząca -
wszyscy czerpali przyjemność z leżenia plackiem na piachu nie
zwracając uwagi na silny wiatr niosący tumany pyłu.
Dziś było 30 stopni w skali wrzenia
wody, a pomimo to taksówkarz żalił się, że tegoroczne lato w
Durban jest jak na razie nieudane. Co parę dni przechodzi opad
deszczu, na który ja prawdę mówiąc bardzo czekam, a który dla
mieszkańców jest wielką niedogodnością.
Żeby się na siłę nie męczyć na
plaży - resztę dnia i pół następnego zaszyłem się w ogrodach
botanicznych, gdzie było całkiem przyjemnie.
Samo miasto Durban – o ile mogę
wnosić z pierwszych ocen - pomimo swoich wad - jest przyjemniejsze
niż Johannesburg. Jest w miarę czyste i nie czuć tego
panicznego zagrożenia przestępczością pospolitą. Oczywiście mam
oczy wokół głowy, bo jestem w Afryce Południowej, ale widać
znaczną różnicę na lepsze.
14-20 grudnia, East London.
Odkąd przybyłem do Afryki budę się
wcześnie rano i z reguły o 6 jestem już po śniadaniu.
Ponieważ w East London mieszkam tuż
przy plaży zacząłem to wykorzystywać na poranne spacery
wybrzeżem. Taka pora jest całkiem odpowiednia, bo nie jest jeszcze
tak gorąco, a plaża jest pusta. Poza tym mogę poobserwować co
ocean wyrzucił po nocy na brzeg zanim krajowcy się obudzą i
przeczeszą całą plażę w podobnym celu - jak to mają w
codziennym, powszechnym zwyczaju.
Dzisiaj, (14-go) poszedłem wybrzeżem
na wschód. Piaszczysta plaża kończy się po około kilometrze, a
zaczyna się plaża skalista. Na tym skalistym wybrzeżu po odpływie
powstają małe oczka wodne, które tracąc kontakt z otwartym morzem
zostawiają uwiezione w nich różne morskie stworzenia. Jak
tylko mogę i gdzie tylko mogę - a potrzebna jest do tego plaża
skalista i silne pływy morskie – przeszukuję takie pozostałe po
odpływie oczka wodne i z reguły w ogóle nie nudzę się przy tym
zajęciu. Pamiętam, że gdy trzy lata temu bylem na Wyspach Capo
Verde (Zielony Przylądek) - ilość uwięzionych w takich oczkach
zwierząt pelagicznych była ogromna. Dlatego cieszę się już na
‘'połów’' na innych wyspach atlantyckich, na których mam być
wkrótce.
Dziś poza małymi
rybami, które zawsze się w takich miejscach znajdą - zauważyłem
gatunek ślimaka morskiego i kilka Physalii czyli tzw Blue Bottle.
Całkiem się ucieszyłem z obecności rurkopława Blue
Bottle
zwanego też żeglarzem portugalskim. To w rzeczywistości
Physalia
Physalis
- małe zwierzę z rodziny rurkopławów przypominające
przezroczystą torebkę foliową o objętości kilku centymetrów
sześciennych. W tej torebce znajduje się powietrze, co pozwala
utrzymywać to zwierzątko na powierzchni wody. W ten sposób dryfuje
unoszone przez prądy morskie. Niektórzy twierdzą, że Physalis ma
zdolności kierowania i dlatego pojęcie dryfu jest trochę
naciągane. Nawet jeśli tak by się sprawy miały - jego zdolność
do obierania własnego kierunku musi być minimalna i wątpię, żeby
stanowiła ważną umiejętność i miała wielkie znaczenie
potrzebne do przetrwania. Do tej torebki podczepione są małe
parzydełka osiągające długość do kilkunastu centymetrów. Są
to parzydełka o niebieskiej barwie i wyglądzie delikatnej
poskręcanej jak skrętka białkowa w jajku - sznurówki. Te
parzydełka przy kontakcie ze skórą - dla ludzi ze specyficzną
alergią mogą stanowić pewne zagrożenie (często przesadzone) -
dla większości kończy się to jedynie niewielkimi poparzeniami. Te
osobniki, które znalazłem były jeszcze żywe, ale musiały stracić
wiele swoich sil witalnych, ponieważ celowo podstawiłem krawędź
palca, żeby sprawdzić siłę parzenia. Okazało się, że musiałem
powtarzać tę operację czterokrotnie drażniąc je przy tym rączką
mojej lupy, żeby pobudzić ich żywotność i zostać zaledwie lekko
poparzony. Lekka różowa smuga na palcu utrzymała się zaledwie
przez niecałą godzinę. Sam fakt odcięcia od otwartego
akwenu przez maksimum osiem do dziesięciu godzin musiał wywołać w
rurkopławie tę zmianę, ponieważ jak doniósł mi pan Van Oost z
East London, który od dawna interesuje się Physaliami - w
normalnych warunkach, w otwartym akwenie na moim palcu została by
poparzona czerwona smuga, która utrzymałaby się minimum kilka
godzin.
Mogłoby
się wydawać, że physalia
jest
tu bardzo powszechna, ponieważ po nocy na plaży widać wyrzuconych
ich tysiące i nie sposób nie zauważyć tych małych nadętych
torebek. Nie do końca tak sprawy się mają. Ten wysyp był
jednak jedynie w nocy z 13 na 14 grudnia. Później każdego dnia
chodziłem rankiem po plaży i ani razu nie widziałem już physalii,
ani żywej w oczkach wodnych ani martwej i wyschniętej na piasku.
Te torebki wyglądają jak folia,
chociaż są od folii delikatniejsze. Ich miękkość zawiera się
pomiędzy torebką foliową, którą dostajemy w supermarkecie, a
pęcherzem pławnym ryby. Większość z tych osobników wyrzuconych
na plażę była już uschnięta, bo usychają bardzo szybko, co
wydaje się całkiem naturalne biorąc pod uwagę ich delikatną
konstrukcję, ale nawet wtedy ich torebka wypełniona była
powietrzem. Zaznaczyłem położenie ośmiu osobników i wracałem w
to samo miejsce kilka razy w odstępie dwóch godzin aby sprawdzić
czy torebki cały czas utrzymują powietrze. Po ośmiu godzinach pięć
z ośmiu, które wybrałem ciągle utrzymywały powietrze, chociaż
nie były już tak nadęte co oznacza, ze '‘folia’' zaczęła
tracić elastyczność. Jedna z nich była na wpół zniszczona, ale
w pewnej części ciągle ‘'zapowietrzona’'. Ostrą krawędzią
muszli, którą znalazłem nieopodal, przeciąłem kilka z tych
torebek i czuć było, że straciły już całkowicie swoją
elastyczność i dlatego można było je przeciąć bez oporu.
Parzydełka natomiast- po kilku godzinach skręcają się i splątują
ze sobą tworząc zwartą masę, którą trudno porozdzielać nie
rozrywając ich delikatnej struktury.
Niestety nie miałem dostępu do
mikroskopu i nie mogłem obejrzeć w powiększeniu skręconych
parzydełek. Brak mikroskopu jest sporą stratą podczas mojej
podróży i wiele razy odczuwałem jego brak, ale transportowanie go
w plecaku jest w zasadzie niemożliwe. Oczywiście nie mogę
zabrać ze sobą próbek tych skrętek, żeby obejrzeć je dokładnie
gdzie indziej - później , bo i tak zostałyby skonfiskowane na
którejś z granic.
Pomimo tego, że
Physalia wzbudzała żywe zainteresowanie od dwustu lat i często
była opisywana w różnych relacjach z podróży jako Portugese
Man-of-war ( w dosłownym tłumaczeniu - portugalski statek wojenny),
to ciągle bardzo mało wiadomo o obyczajach tego rurkopława.
Poza
tymi rurkopławami na plaży najbardziej rzucają się w oczy muszle
nazywane przez białych krajowców ''Venus'’ Ear czyli Ucho Wenus.
Są dwa gatunki tego mięczaka. Jeden to Perlomoen (Haliotis
Midae), a
drugi to tzw
siffies
(Haliotis Spadicea). Ten
drugi gatunek występuje dość powszechnie i łatwo go dostrzec na
plaży. To właśnie jego duże ilości dzisiaj widziałem. Oba te
gatunki mają charakterystyczną dla ich wyglądu cechę czyli ciąg
wydrążonych małych otworów na krawędzi muszli, co wygląda jak
krawędź ucha całkowicie pokryta otworami na kolczyki. Te otwory
mają znaczenie przy oddychaniu. Muszle tych dwóch gatunków mają
też pewną różnicę. Perlomoen jest tu bardzo poszukiwany,
ponieważ pewien ich procent zawiera cenioną tutaj masę perłową o
barwie turkusu.
Gdy wracałem już z mojego porannego
spaceru około 8 rano zaczęli się pojawiać na plaży krajowcy.
Zaczynają przeszukiwać plażę w nadziei na zebranie wyrzuconych w
nocy przez ocean właśnie muszli perłomoena, a także innych
skarbów, bo nigdy nie wiadomo co w nocy ocean wyrzuci na brzeg.
Ta turkusowa masa perłowa, o której napisałem wyżej jest tak
przez krajowców ceniona, że rząd wprowadził nawet zakaz zbierania
muszli tego gatunku. Pomimo tego mieszkańcy cały czas te muszle
zbierają. Masa perłowa jest przerabiana na różne błyskotki, a
pozostała część muszli poddawana jest różnym obróbkom, które
ostatecznie powodują, że powstaje z niej proszek. Ten proszek
według pewnych miejscowych wierzeń jest afrodyzjakiem.
Według innych wierzeń wyznawanych przez rasę białą jest on
pomocny w produkcji lokalnego narkotyku. Te wierzenia nie muszą się
wzajemnie wykluczać.
W drodze powrotnej, na plaży
widziałem tez dwie bardzo otyłe kobiety ubrane na biało z dość
niechlujnie wymalowanymi na biało twarzami i głowami opatulonymi
skórami zwierzęcymi. Otyłość tutejszych kobiet jest powszechną
i bardzo rzucająca się w oczy cechą. Wśród miejscowych jest to
cecha bardzo poszukiwana i ceniona. Ważny wódz w Zululandzie,
Suazi czy nawet Xhosa musi pochwalić się posiadaniem przynajmniej
kilku bardzo otyłych żon. Z reguły im więcej otyłych żon tym
większe znaczenie i szacunek ma wódz. Ci, którzy chcą poprawić
swój status społeczny - nawet jeśli nie wywodzą się z linii
królewskich - też licytują się ilością żon. Przypominam sob,
że niedawna wizyta w Wielkiej Brytanii p. Zumy, który jest
prezydentem tego kraju wywołała falę protestów pewnych
organizacyj negujących poligamię. Sytuacja - jak się dowiedziałem
- wygląda nieco inaczej. W świetle prawa Republiki Południowej
Afryki poligamia jest nielegalna, ale dopuszcza się poligamię
wynikającą z tradycji kulturowej różnych plemion. Czyli de iure
można mieć tylko jedną żonę, a de facto - ile się komu podoba.
Aktualnie wódz Zulusów ma podobno pięć takich żon, ale
król Suazi ma ich kilkanaście. Wracając do otyłości - często
ta cecha miejscowych kobiet posunięta jest tak bardzo daleko, że
przez przybysza z innego kontynentu łatwo może być uznana za
nienaturalna deformacje. Szczególnie jedna część ciała poniżej
pleców wykazuje tendencje do nadnaturalnego przerostu o
niespotykanej często w innych częściach świata objętości.
Właśnie takie
dwie kobiety stały po kostki w wodzie i z pomocą jakichś swoich
urządzeń przypominających drewniane palki i piki - odprawiały
pewne ceremoniały. Jak się później zdołałem dowiedzieć- są to
miejscowe szamanki, które przychodzą na brzeg morza prosić duchy
zmarłych o pomoc w leczeniu albo o przebaczenie jeśli ich pacjent
zmarł. Powszechna jest tu wiara w to, że duchy zmarłych przodków
mieszkają pod powierzchnia wody w oceanie, dlatego ich modły były
w tym kierunku zwrócone.
W kolejnych dniach jeszcze kilka razy
widziałem takie szamanki. Nie wiem czy to były te same, bo z trudem
zapamiętuję twarze tych ras, tym bardziej jeśli są wymalowane
farbą. Jest tu wielka ilość różnych grup etnicznych, które są
ze sobą mocno wymieszane. Pomimo oddzielnych zwyczajów i języków
- trudno jest mi jednak wyodrębnić jakiekolwiek znaki szczególne w
anatomii czaszki albo innej anatomii twardej, które
zgeneralizowałyby różnice poszczególnych grup.
Podczas tego pobytu starałem się
trochę poduczyć podstaw języka Zulu i ostatnio Xhosa, ale
zauważyłem, że wymowa jest bardzo trudna, tak więc szybko
straciłem ten zapał i wątpię żebym znalazł chęci, żeby do
tego wrócić podczas pobytu w Południowej Afryce. Mam rozmówki
większości tutejszych dialektów, ale nie znajduje wielkiej chęci
na absorbcję tej wiedzy. Większość krajowców mówi po angielsku
dlatego trudniej się przyłożyć do nauki trudnych w wymowie
języków lokalnych. Jeden z języków jednak zasługuje na wzmiankę
– to xhosa. Wymowa przypomina języki buszmenów, ale do tego
dochodzi jeden szczególny, nieznany gdzie indziej dźwięk. To
dźwięk '‘klikania'' językiem. W języku polskim jeśli ktoś
chce naśladować stąpanie konia po bruku - używa tego dźwięku.
To zrzucenie języka znad zębów albo z podniebienia, które
wywołuje ‘'klik'’. Niektórzy rzeczywiście - zamiast
cmoknięcia używają takiego kliknięcia, żeby przejść konno do
stępa (zależy to od konia). Natomiast to ‘'klikanie’' w
mowie potocznej w języku xhosa brzmi tyle skomplikowanie co
zabawnie. Niektórzy w języku xhosa ‘'klikają'’ językiem
umiejscowionym tuż nad zębami i wtedy dźwięk jest wysoki, a inni
''klikają'' językiem z podniebienia i wtedy dźwięk jest bardziej
głuchy. Podobno nawet wtedy znaczenie może być inne. Poza
tym niektóre dźwięki powstają tylko przy specyficznym modelowaniu
głosek nosowych poprzez odpowiednie wyrzucanie powietrza nosem.
Wszystko to jest tak skomplikowaną wymową, że szybko postanowiłem
w ogóle się tym nie męczyć i wytłumaczyłem sobie, że lepiej
będzie oddać się lenistwu zamiast tracić czas na język Xhosa.
Zulusi i Xhosa rozumieją się wzajemnie, natomiast - jak
poinformowała mnie pracująca w moim hostelu dziewczyna - z
plemienia Zulu- nawet dla nich wymowa Xhosa jest tak trudna , że
mało kto jest w stanie mówić i nauczyć się poprawnej wymowy.
17-go grudnia wypożyczyłem samochód
dzięki czemu mogłem pojeździć po dalszej okolicy i zajrzeć
bardziej wgłąb tego rozległego kraju. Bieda na prowincji jest
uderzająca. Od niedawna rząd próbuje wprowadzić program
elektryfikacji wsi, ale z tego co widziałem - jeszcze nie wszędzie
są poprowadzone linie elektryczne. Niektóre wsie mają też ujęcie
wody pitnej, ale spora część ciągle nie ma. Wiele razy widziałem
kobiety i dzieci targające na głowach wiadra z wodą. Jestem pełen
uznania dla afrykańskich kobiet - dzisiaj (18-go) widziałem jak
niosły na głowach po wiadrze z wodą (jak sadze 10 litrowe), do
tego w każdej ręce po mniejszym wiadrze, a na plecach w tobołku
małe dziecko. Nie wiem jak są w stanie zachować równowagę i jak
są w stanie wytrzymać fizycznie, bo droga z ujęcia wody do wioski
może wynosić parę kilometrów. Mijałem takie procesje wiele
razy. Często śpiewają na głos swoje afrykańskie piosenki co i
raz wybuchając salwami gromkiego śmiechu.
Do 20-go codziennie robiłem
wycieczki samochodowe nie rezygnując jednak z porannych spacerów
wzdłuż wybrzeża.
Kilka razy widziałem tańczących na
drodze murzynów. Z reguły tańczyli niedaleko swojego auta i często
zapominali się w tym tańcu na tyle, że trzeba było uważać, żeby
któregoś z nich nie rozjechać. Początkowo uznałem, że muszą
być w stanie upojenia alkoholowego albo odurzenia narkotykowego.
Tutaj jazda po tych używkach jest częsta i dlatego łatwo o
wypadek. Te moje próby wytłumaczenia tych tańców okazały się
jednak błędne. Później dowiedziałem się, że murzyni z
Zululandu, Xhosa, Ciskei czy Transkei czyli plemion tworzących naród
południowoafrykański – tańczą, gdy są zirytowani i
źli. Tańczyli przy swoich samochodach, ponieważ
prawdopodobnie samochód się zepsuł i nie mogli jechać dalej.
Jeśli jest to prawda, to wydaje mi się, że ta nacja jest jedyną
na świecie, która tańczy z gniewu, irytacji i niepowodzenia.
...East London nie jest wcale
bezpieczniejszy od Johannesburga. Zagrożenie przestępczością jest
równie duże ale pozwolę sobie nie rozwijać tego tematu.
21 grudnia, Port Elizabeth, Poludniowa
Afryka.
Kill the Boer (Zabij białasa) - to
piosenka, którą na wiecach śpiewa kierujący młodzieżową
przybudówką ANC p. Malema. Dziś to jeden z bardziej znanych
polityków młodego pokolenia w Afryce Południowej. Próbuje
poderwać do czynów młodych czarnych Afrykanów. Biali otwarcie
mówią, że to zaczęcie wojny przeciwko nim i próba pozbawienia
ich tego wszystkiego do czego doszli przez pokolenia ciężkiej
pracy. Jeśli niechęć do Białych prezydenta Zumy była ledwie
zauważona, to niechęć połączona z agresją p. Malemy zaczyna
wzbudzać pierwsze oznaki zaniepokojenia. Rozboje na białych, ataki
zbrojne na ich posesje i gwałty są coraz częstsze, a ‘'na
czarnej ulicy’' panuje przekonanie, że skoro czarnych jest więcej
– mogą zrobić wszystko.
Próby nacjonalizacji są coraz
częstsze. Najbardziej znana to ta nastawiona przeciw DeBeers
należącej do rodziny Oppenheimerów. W ogólnie powtarzanej
opinii - jeśli pan Oppenheimer ugnie się przed naciskami rządu
albo pójdzie z nimi na kompromis i ‘'odpuści’' DeBeers - będzie
to koniec Afryki Południowej jaką znamy , bo inni nie będą w
stanie zrobić nic więcej. Firma pana Oppenheimera jest ciągle
uznawana za kotwicę starej Afryki. Jeśli wierzyć
zapewnieniom populistycznej ANC - to fala nacjonalizacji
przeleje się przez tę część Afryki już w roku 2012 miażdżąc
resztki pozostałych struktur.
Afryka Poludniowa cały czas boryka
się od z tzw. '‘cichą wojną'’ pomiędzy czarnymi, a białymi.
Ta cicha wojna przejawia się na rynku pracy, rynku nieruchomości i
w polityce. Teraz ta cicha wojna powoli przeradza się w
agresywny konflikt. Afryka Południowa zmierza w bardzo nieciekawym
kierunku. Agresja i roszczeniowość wobec Białych są coraz
bardziej silne. Niestety widać to na ulicach większości
miast. Widzę to też ja jako turysta o ‘'nieodpowiednim’'
kolorze skóry.
Tymczasem aktualny rząd wprowadził i
popiera politykę parytetu na rynku pracy. Ten parytet przewiduje 80
procent nowych miejsc pracy dla '‘Czarnych’'. Nie nazywa
się to jednak dyskryminacją, ale Akcją Afirmatywną. To ładne
wyrażenie ma rozmiękczyć parytety w oczach '‘młodych,
wykształconych z wielkich miast'’- czyli bazującej na papce
mainstreamowych mediów, ideologicznie zmasakrowanych biednych ludzi
wierzących, że te nowoczesne poglądy stworzą z nich elitę.
Niektórzy ślepo będą popierać parytety żonglując jedynie
różnymi cyframi.
22 grudnia, Port Elizabeth, Poludniowa
Afryka.
Kupiłem bilet do Kapsztadu na 23
grudnia. Zamiast 550 randów zapłaciłem 230, tak więc chociaż
tutaj oszczędziłem trochę kosztów. Czeka mnie 12 godzin
w autobusie, ale nie będę się tym martwił dzisiaj.
Dziś w Port Elizabeth ogłoszono
podwyższone zagrożenie napływem blue bottle, czyli znajomej z East
London physalii. Od wczoraj jest silny wiatr południowo- zachodni
przy stanie morza 4-5 B i dlatego spodziewane są te rurkopławy.
Miejscowy rząd odradza w tym czasie kąpiele morskie, chociaż
widziałem kilka osób pływających w morzu czy surfujacych.
Już jednak wczoraj, gdym był na
plaży widziałem kilka physalii wyrzuconych na brzeg. To musiała
być nieszczęśliwa awangarda tej spodziewanej inwazji.
Jeden z osobników miał nitkę parzydełkową o długości prawie
jednego metra.
Temperatura wody w Port Elizabeth jest
o ½ stopnia wyższa niż w East London. (skala wrzenia wody).
Sytuacja nietypowa , bo im bliżej Kapsztadu tym woda powinna być
zimniejsza. W samym Kapsztadzie temperatura porównywalna z Bałtykiem
na jesieni.
Rozmawiałem na obiedzie z
Afrykanerem, który jest sympatykiem Vryheidsfront Plus (Front
Wolności) - prawicowego ugrupowania walczącego o interesy
Afrykanerów. Niektórzy utożsamiają ją z Freedom Front albo
Partią Konserwatywną sprzed referendum w roku 1992, czy nawet z
czasu expose p.de Klerka w lutym 1990 roku, które było pierwszą
kostką domina w tym kraju (pomijam nad wyraz niespotykany wysyp tych
'‘pierwszych’' kostek domina w różnych częściach
świata). Partia ta, co prawda powstała z połączenia dwóch
pozostałych, ale nawet biorąc pod uwagę fakt, że ciągle dziś są
w niej ludzie uważający p.de Klerka za zdrajcę - jest to już
całkiem rozmyta ideologia i porównywanie traci sens. Wracając
jednak do naszej rozmowy - partia w skali kraju waha się w granicach
poparcia 1 procent i daje to kilka miejsc w Zgromadzeniu Narodowym.
Natomiast w Oranii, o której niepodległość walczy, zdobyła
prawie 87 procent głosów. Nie wykluczone, że Orania może uzyskać
pewną formę niezależności - a może w dłuższym okresie czasu
nawet niepodległość. Sama idea odłączenia od Południowej Afryki
jest bardzo obiecująca i w ogóle się temu nie dziwię. Taki
kraj jak RPA musi być jak ciężka kula u nogi. Jeśli rząd nie
radzi sobie z administrowaniem krajem, to może będzie mu łatwiej
zająć się mniejszym terenem, a przy okazji taka Orania, a może i
inne ziemie w innej części świata dostaną szansę, by same o
sobie decydować.
Wracając jednak do Afryki - według
wielu ludzi (Białych) sama postać p. Mandeli - delikatnie mówiąc
- powinna zostać przemalowana bardziej neutralnym kolorem. Jak mi
tłumaczyli - jest całkowita blokada medialna na obiektywny
wizerunek p. Mandeli. Zaprzeczenie jego ‘'boskości’' jest jak
zaprzeczenie w UE czy USA pewnym niezaprzeczalnym aksjomatom
euro-amerykańskim. Tak więc jest niezaprzeczalny knebel na inne
zdanie, a najmniejsza sugestia kończy się oskarżeniami o rasizm.
Chyba podobnie sprawy się mają z
innymi ‘'więźniami sumienia'’ tamtej epoki. Dotyczy to nie
tylko Afryki Południowej
.
Zastanawiający
jest jednak fakt , że p. Mandela opuścił areszt w roku 1990,
czyli roku bardzo silnej zmiany, która zaczęła programowanie
nowego ładu światowego dotykającego wszystkie dziedziny życia
ludzi i świadomie zmieniającego ich percepcje mentalno -
ideologiczne.
Dziś prawie wszyscy, także ci
‘'wykształceni'’ ludzie wymachujący swoimi dyplomami szkół
wyższych wierzą w ‘'oddolność’' ruchu ‘'wyzwoleńczego'’
w Afryce Południowej na przełomie lat 80-90tych, tak jak uwierzyli
w podobną oddolność w innych rejonach świata.
23 grudnia, droga do Kapsztadu.
Pobudka przed 5 rano. Pomimo wczesnej
pory było już słonecznie i dość ciepło. Autobus spóźnił się
prawie dwie godziny, które musiałem spędzić na niezbyt miłym i
mało bezpiecznym dworcu. Podczas oczekiwania byłem świadkiem bójki
pomiędzy taksówkarzami. Używanie noża podczas takich zajść jest
na porządku dziennym i nie inaczej było w tym przypadku. Często
używana jest broń palna, która jest powszechna wśród murzynów.
Broń jest z nielegalnych źródeł ale mało kto się tym przejmuje.
Restrykcje na sprzedaż broni oczywiście są, dlatego szary
człowiek broni nigdy nie dostanie i nie dostaje szansy na swoją
obronę. Bandyci zawsze się w nią zaopatrzą.
Dotarłem do Kapsztadu po 8 wieczorem
i od razu taksówką pojechałem do hostelu niedaleko góry stołowej.
Jest to ten sam hostel, w którym zatrzymałem się w 2001 roku, gdy
bylem przez pewien czas w tym mieście. Pamiętałem z poprzedniego
pobytu, że była tu dobra atmosfera i dobrze, że to się nie
zmieniło. Samo miasto jednak jest tak bardzo odmienione, że nie
mogłem skojarzyć prawie żadnych miejsc i ulic. Podobno na
tegoroczne mistrzostwa świata organizowane przez FIFA miasto
otrzymało potężny zastrzyk gotówki na innowacje i to to łatwo
dostrzec.
Bylem dość mocno zmęczony po całym
dniu w autobusie, tak więc nie pozostało mi dziś nic innego do
roboty jak położyć się spać.
Zostanę w Kapsztadzie około
tygodnia. Czekam na brytyjski statek pocztowy płynący na Wyspę
Świętej Heleny, na który powinienem się zaembarkować 30-go
grudnia.
24 grudnia, Kapsztad.
Spokojny dzień, bez większej
aktywności. Upolowałem dziś portwajn z całkiem dobrego rocznika.
Cena była dość niska, tak więc obawiałem się podróbki ale
okazało się, że w smaku wyborny.
25 grudnia, Święta Bożego
Narodzenia, Kapsztad
To moje drugie święta poza Europą.
Poprzednie spędziłem na Falklandach, a teraz przychodzi mi
je spędzić w Afryce Południowej. Nie czuć tu jednak
w ogóle atmosfery świątecznej. Nawet wystrój ulic i choinki w
sklepach nie są w stanie oddać atmosfery europejskich świąt.
26 grudnia, niedziela, Simonstown,
Paarl
Wynająłem samochód i pojechałem do
Simonstown, a później do Paarl. Wróciłem do Kapsztadu dopiero po
zachodzie słońca.
27-28 grudnia, Kapsztad.
Blank days.
Odpoczynek w Kapsztadzie i oczekiwanie
na statek. Przepakowanie bagaży, segregacja rzeczy
potrzebnych i tych już niepotrzebnych.
Od kilku dni bardzo silny wiatr.
Kolejka linowa na górę stołową zamknięta właśnie z tego
powodu.
29 grudnia wieczór, Kapsztad.
W czasie podróży chwile uniesienia
albo ekscytacji są krótkie ale mocne. W czasie oddania cum, wyjścia
za falochron, zbliżania się do jakiejś wyspy prawdopodobieństwo
wystąpienia takich chwil wzrasta.
Lubię przed rejsem pójść na brzeg
i popatrzeć się w morze - a raczej na horyzont. Rejs zmienia nasze
pojecie horyzontu i ubiera je w całkiem inne kategorie.
Dziś kolejny dzień silnej bryzy.
Stan morza 5 B. Jeśli nie zmieni się wiatr, to jutro tuż po
wyjściu w morze zacznie mocno bujać. Może to i dobrze, bo dawno
już nie pływałem po wzburzonym morzu.
A na ladzie Góra Stołowa - symbol
Kapsztadu znów w białej, gęstej jak mleko czapie chmur, które
ześlizgują się z jej równego blatu.
Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z
planem – wypływam jutro.
Dzisiaj kupiłem całkiem leciwą
maderę. To tak na pożegnanie z Afryką.
No comments:
Post a Comment