Tuesday, 4 April 2017

Południowa Afryka

Afryka Południowa



5 grudnia, niedziela, Johannesburg, Poludniowa Afryka.
Była głęboka noc jak wylądowałem na lotnisku w Johannesburgu. Od razu poszedłem do lotniskowej informacji załatwić taksówkę do hotelu. Pani w informacji skierowała mnie do pewnego człowiek, który miał być taksówkarzem. Gdy z nim rozmawiałem podszedł do mnie inny człowiek podając się za policjanta i powiedział, że jeśli pojadę tą taksówką to zostanę okradziony, a być może nawet poderzną mi gardło. Ten ‘'policjant’' mówił to przy taksówkarzu. Dość spore było moje zdziwienie, gdy taksówkarz w ogóle nie starał się temu zaprzeczać. Trochę byłem tym zdezorientowany i nie wiedziałem co zrobić, bo to była rzekomo '‘oficjalna'’ taksówka. Policjant wskazał mi inną taksówkę, która była droższa, ale miała być bezpieczna. W tym samym czasie policjant się oddalił, ale po chwili wrócił w grupie kilku mało spolegliwie wyglądających osób. Miałem nie najlepsze przeczucia, tak więc podziękowałem i za tę taksówkę i wróciłem na lotnisko. Tam podszedł do mnie jakiś inny policjant i powiedział, że tamten nie jest policjantem tylko podstawionym bandytą z podrobioną legitymacją. Prawdziwym policjantem jest natomiast on.
Bylem trochę zaskoczony jak działa to lotnisko i jak niebezpiecznie tu jest w nocy.
Wróciłem się do ‘'oficjalnej'’ informacji lotniskowej, która polecała mi ‘'oficjalną'’ taksówkę i zapytałem urzędującej kobiety, gdzie rzeczywiście są te oficjalne taksówki i dlaczego mnie wprowadza w błąd.  Odpowiedziała, że jeśli mi się nie podoba jej informacja to ona w ogóle nie będzie ze mną rozmawiać, bo ona w ogóle nie musi mi udzielać żadnych informacji.
Ta cala sytuacja była wyjątkowo nieprzyjemna. W zasadzie nie wiadomo kto jest kim. Każdy podaje się za kogo mu się podoba , a dokumenty są prawdopodobnie podrobione.  Nie wiadomo z kim ma się do czynienia. Identyfikatory, które każdy ma przyczepione na ubraniu mają jedynie stwarzać wrażenie ‘'oficjalności'’.  
Miałem wątpliwą przyjemność kilkakrotnie lądować na lotnisku w Johannesburgu, ale coś takiego widzę po raz pierwszy. Jest gorzej niż było.
Poszedłem ulicę dalej - do hotelu Intercontinental i stamtąd wziąłem nocną taksówkę po kosmicznej cenie, ponieważ jest uznawana za limuzynę. 12 kilometrów z lotniska do opłaconego już hotelu w Kempton Park kosztowało mnie niewiele mniej niż noc w tym 5 gwiazdkowym hotelu - ale o tym dowiedziałem się dopiero po kursie. Johannesburg nie daje jednak zbyt wielu rozsądnych opcji.
Zacząłem porównywać to co się dzieje w Johannesburgu do Port Moresby na Nowej Gwinei i znajduję pewne podobieństwa.  Bardzo podobnie wyglądała sytuacja z taksówkami i stwarzaniem poczucia zagrożenia. W Port Moresby czułem się jednak chyba nieco lepiej.
Dotarłem do mojego hotelu przed północą. Miejsce jest w cichej, rezydencjalnej dzielnicy i wygląda na spokojne, ale cały budynek otoczony jest wysokim murem zakończonym drutami pod napięciem elektrycznym. 
Noc przespałem dobrze i nie obudziły mnie żadne podejrzane odgłosy. Po takim przyjęciu w nowym miejscu można się spodziewać choćby strzelaniny albo napadu.
Następnego dnia przeszedłem się po okolicy i widziałem, że każda posesja jest zabarykadowana jak bunkier z zasiekami z drutu kolczastego do wysokości 3 metrów. Na ulicach w Kempton Park widziałem więcej ludzi rasy kaukaskiej niż ‘'ras’' lokalnych.
‘’’’’’’’’’’’’’’’’’’’’’’’’
Mało zdjęć ale to dlatego, że obnoszenie się z aparatem foto w tym kraju jest prostą drogą do złego dnia. 
6 grudnia, Johannesburg
Dobrze, że dziś wieczorem przeszła burza przynosząc ze sobą silną ulewę. Znacznie się ochłodziło, ale to dobrze, bo do tej pory było nieznośnie gorąco.
Dzień spędziłem w Johannesburgu. Byłem tutaj już kilka razy wcześniej i ciągle nie mogę się do tego miejsca przekonać.  Ze względu na wszechobecną aurę zagrożenia przestępczością.  Jest  w tym mieście wyczuwalny wielki deficyt zaufania.
Mieszkańcy są źli, bo rząd zapewnił bezpieczeństwo tylko podczas footballowych mistrzostw świata, które odbyły się w lipcu. Zaraz po wyjeździe oficjeli i kibiców cały kraj wrócił do swojej przykrej normy.
Dziś jadąc do miasta dostałem od właściciela gesthausu kilkanaście rad jak nie dać się ograbić albo zabić i na co zwracać szczególną uwagę. Trudno mi sobie wyobrazić jak trudno się żyje w takim mieście jak Johannesburg.  Bazując na opowieściach krajowców - najprostsze czynności urastają tutaj do walki o przetrwanie. Gdy teraz mieszkam w gesthausie, który otoczony jest drutem kolczastym pod napięciem, to nawet samo wyjście poza tę posesję nawet na parę kroków silnie działa na podświadomość.  Bardzo podobnie się czułem w Port Moresby w Papui, gdy wychodziłem za ogrodzenie domu misyjnego.
 7-12 grudnia, Z Parku Krugera do Durban w Zululandzie.
Dwa dni spędziłem w Parku Krugera czyli najbardziej znanym w Południowej Afryce parku dzikich zwierząt. Pomimo tego, że wykupiłem jedną z droższych wycieczek nie jestem w ogóle zadowolony z tego pobytu. Im mniejsze grupy tym drożej, bo podobno lepiej się ogląda zwierzynę. Nic z tych rzeczy. Owszem w naszej terenówce poza kierowcą i przewodnikiem było zaledwie cztery osoby, ale ani razu nie można było poczuć wyjątkowości jaką miała dać mała grupa. W parku Krugera samochody terenowe śmigają z wielką częstotliwością i bez mała robią się korki. Wygląda to tak, że przy śpiącym jednym lwie zatrzymuje się kilka terenówek. To wszystko powoduje, że zwierzęta są oswojone z tabunami turystów. Nie ma się co dziwić, bo w ciągu dnia taki odpoczywający lew może obejrzeć setki osób, które są w stanie zrobić mu setki zdjęć.  Poza tym jeśli nawet ja odczułem smród spalin, to te biedne zwierzęta, w swoich nosach muszą mieć niezłą dyskotekę od jeżdżących w kółko i smrodzących samochodów.
Myślę ze Park Krugera przekroczył pewną granicę, która nie powinna zostać przekroczona.
Pomimo tego, że miałem możliwość zobaczenia większości dużych zwierząt, to wyjechałem z Krugera rozczarowany. Zapłaciłem za tę wycieczkę prawie ¾ uncji złota (ponad 3000 dzisiejszych złotych polskich), ale jak dla mnie to jedynie przejażdżka po rozległym i odpowiednio zorganizowanym zoo nie warta takiego kosztu.
Gdym już szykował się do wyjazdu proponowano mi jeszcze tzw nocne safari - już po '‘specjalnej'’ cenie dla ‘'dobrych klientów’'. Zrezygnowałem z tego, spakowałem swój tobołek i ruszyłem w dalszą drogę.
Później, gdy już byłem w Durban przypadkiem spotkałem Niemca, który pojechał na objazd parku tuż po mnie, ale w bardzo dużej grupie niemieckich turystów. Myślę, że różnica naszych objazdów wyniosła maksymalnie kwadrans, ale jego wrażenia były całkowicie odmienne.   Z tego co mi mówił - trafili tam w idealnym momencie i widzieli rzeczy, którymi można by obdzielić kilkadziesiąt objazdów.
Wkrótce po wyjeździe z Parku Krugera dotarłem na tereny Zulusów i zatrzymałem się w całkiem miłym zajeździe na wsi w okolicach Ladysmith. W zasadzie to nawet nie wieś tylko jeden rozległy zajazd w znacznej odległości od innych zabudowań. Wieczorem robiąc spacer po okolicy widziałem więcej springboków niż w parku Krugera. 
        Po zachodzie słońca przeszła burza z setkami błyskawic, które z każdej strony rozrywały czerń nieba. Niektóre błyskawice były tak rozlegle i tak mocno rozgałęzione, że zajmowały całe pole widzenia. Nie wiem kiedy po raz ostatni oglądałem burzę z tak intensywnymi wyładowaniami. Siedziałem na werandzie, popijałem drinka i przyglądałem się temu spektaklowi przez prawie godzinę. Dopiero około 10 w nocy burza przesunęła się na południowy-zachód w kierunku pobliskiego Lesotho, a grzmoty zaczęły stopniowo tłumic się w górskich dolinach. Słyszałem je jeszcze przez kilkanaście minut aż ostatecznie umilkły. Wkrótce rozpogodziło się na tyle, że można było znów dostrzec gwiazdy. Wszędzie czuć było zapach gleby i trawiastego stepu.
 Położyłem się spać, ale pomimo zmęczenia nie usnąłem szybko, bo przez kilka następnych godzin słyszałem w oddali nawoływania pobudzonych zwierząt. Na tych wyżynnych stepach, głosy i nawoływania zwierząt niosą się po okolicy na wielkie odległości.
Poza głośno cykającym zegarem w moim pokoju to były jedyne odgłosy jakie do mnie dochodziły.
Następnego dnia dojechałem do Durban, które jest głównym miastem KwaZulu Natal. Zamieszkałem tam w hostelu na niewielkim wzgórzu w dzielnicy Morningside około 4 kilometry od brzegu oceanu indyjskiego. Miejsce jest w porządku, ale nie za bardzo mi odpowiada gesthaus, który różni się znacznie od reklamy. Ponieważ jednak wcześniej już opłaciłem to miejsce, to poświęcę się i spędzę tutaj trzy noce.  Morningside jest co prawda dzielnicą rezydencyjną i  w miarę spokojną jak na Durban ale czuję, że znów jestem w dużym mieście, a okna wychodzą mi na dość ruchliwą ulicę, co trochę przeszkadza w spaniu.
Słońce jest tu bardzo intensywne, bo po zaledwie dwugodzinnym spacerze nad morze i twarz spaliła mi się na czerwono.  Przeszedłem się po plaży - albo raczej po plażach, bo jest tu ich kilka. Każdy tutaj reklamuje plaże w Durban jako najlepsze w tej części świata.  Na dwóch plażach - co mnie zdziwiło - zauważyłem, że ciągle panuje segregacja rasowa, ale chyba powstała całkiem oddolnie. Od razu dodam, że reszta plaż była mieszana. Na jednej byli tylko czarnoskórzy i była ich tam olbrzymia ilość. Nie zauważyłem tam żadnej białoskórej osoby. Wyszedłem stamtąd dość szybko, bo nie chciałem być tą jedyną białą osobą. Nieopodal natomiast była plaża tylko z białoskórymi.  Nie wiem czy to jest jakiś niepisany kodeks plażowy czy może jakiś bardzo dziwny przypadek, ale te plaże były wyraźnie podzielone. Rzuca się w oczy, że w hostelu, w którym mieszkam, właściciele operują bez żadnego skrępowania wyrażeniami ‘'czarni-biali’'. Taka niepoprawność wypowiedzi w Europie mogła by ich sporo kosztować. Tutaj jednak wydaje się, że jest to standard.
   Z tej '‘białej’' plaży też szybko wyszedłem, bo było bardzo gorąco, a na dodatek bardzo nieprzyjemny wiatr o znacznej sile, który niósł ze sobą tony piachu i pyłu. Nie było się gdzie schronić przed słońcem.
Durban jest reklamowane jako centrum sportów surfingowych, ale dziś pomimo dużej fali (4-5 B) nie widziałem nikogo serfującego. W jakiś niewytłumaczalny dla mnie sposób – pomimo tego, że pogoda była wyjątkowo męcząca - wszyscy czerpali przyjemność z leżenia plackiem na piachu nie zwracając uwagi na silny wiatr niosący tumany pyłu.
Dziś było 30 stopni w skali wrzenia wody, a pomimo to taksówkarz żalił się, że tegoroczne lato w Durban jest jak na razie nieudane. Co parę dni przechodzi opad deszczu, na który ja prawdę mówiąc bardzo czekam, a który dla mieszkańców jest wielką niedogodnością.
Żeby się na siłę nie męczyć na plaży - resztę dnia i pół następnego zaszyłem się w ogrodach botanicznych, gdzie było całkiem przyjemnie.  
Samo miasto Durban – o ile mogę wnosić z pierwszych ocen - pomimo swoich wad - jest przyjemniejsze niż Johannesburg. Jest w miarę czyste i nie  czuć tego panicznego zagrożenia przestępczością pospolitą. Oczywiście mam oczy wokół głowy, bo jestem w Afryce Południowej, ale widać znaczną różnicę na lepsze.  
14-20 grudnia, East London.
Odkąd przybyłem do Afryki budę się wcześnie rano i z reguły o 6 jestem już po śniadaniu.
Ponieważ w East London mieszkam tuż przy plaży zacząłem to wykorzystywać na poranne spacery wybrzeżem. Taka pora jest całkiem odpowiednia, bo nie jest jeszcze tak gorąco, a plaża jest pusta. Poza tym mogę poobserwować co ocean wyrzucił po nocy na brzeg zanim krajowcy się obudzą i przeczeszą całą plażę w podobnym celu - jak to mają w codziennym, powszechnym zwyczaju.
Dzisiaj, (14-go) poszedłem wybrzeżem na wschód. Piaszczysta plaża kończy się po około kilometrze, a zaczyna się plaża skalista. Na tym skalistym wybrzeżu po odpływie powstają małe oczka wodne, które tracąc kontakt z otwartym morzem zostawiają uwiezione w nich różne morskie stworzenia.  Jak tylko mogę i gdzie tylko mogę - a potrzebna jest do tego plaża skalista i silne pływy morskie – przeszukuję takie pozostałe po odpływie oczka wodne i z reguły w ogóle nie nudzę się przy tym zajęciu. Pamiętam, że gdy trzy lata temu bylem na Wyspach Capo Verde (Zielony Przylądek) - ilość uwięzionych w takich oczkach zwierząt pelagicznych była ogromna. Dlatego cieszę się już na ‘'połów’' na innych wyspach atlantyckich, na których mam być wkrótce.
           Dziś poza małymi rybami, które zawsze się w takich miejscach znajdą - zauważyłem gatunek ślimaka morskiego i kilka Physalii czyli tzw Blue Bottle.  Całkiem się ucieszyłem z obecności rurkopława Blue Bottle zwanego też żeglarzem portugalskim.  To w rzeczywistości Physalia Physalis - małe zwierzę z rodziny rurkopławów przypominające przezroczystą torebkę foliową o objętości kilku centymetrów sześciennych. W tej torebce znajduje się powietrze, co pozwala utrzymywać to zwierzątko na powierzchni wody. W ten sposób dryfuje unoszone przez prądy morskie. Niektórzy twierdzą, że Physalis ma zdolności kierowania i dlatego pojęcie dryfu jest trochę naciągane. Nawet jeśli tak by się sprawy miały - jego zdolność do obierania własnego kierunku musi być minimalna i wątpię, żeby stanowiła ważną umiejętność i miała wielkie znaczenie potrzebne do przetrwania. Do tej torebki podczepione są małe parzydełka osiągające długość do kilkunastu centymetrów. Są to parzydełka o niebieskiej barwie i wyglądzie delikatnej poskręcanej jak skrętka białkowa w jajku - sznurówki. Te parzydełka przy kontakcie ze skórą - dla ludzi ze specyficzną alergią mogą stanowić pewne zagrożenie (często przesadzone) - dla większości kończy się to jedynie niewielkimi poparzeniami. Te osobniki, które znalazłem były jeszcze żywe, ale musiały stracić wiele swoich sil witalnych, ponieważ celowo podstawiłem krawędź palca, żeby sprawdzić siłę parzenia. Okazało się, że musiałem powtarzać tę operację czterokrotnie drażniąc je przy tym rączką mojej lupy, żeby pobudzić ich żywotność i zostać zaledwie lekko poparzony. Lekka różowa smuga na palcu utrzymała się zaledwie przez niecałą godzinę.  Sam fakt odcięcia od otwartego akwenu przez maksimum osiem do dziesięciu godzin musiał wywołać w rurkopławie tę zmianę, ponieważ jak doniósł mi pan Van Oost z East London, który od dawna interesuje się Physaliami - w normalnych warunkach, w otwartym akwenie na moim palcu została by poparzona czerwona smuga, która utrzymałaby się minimum kilka godzin.  
Mogłoby się wydawać, że physalia jest tu bardzo powszechna, ponieważ po nocy na plaży widać wyrzuconych ich tysiące i nie sposób nie zauważyć tych małych nadętych torebek. Nie do końca tak sprawy się mają.  Ten wysyp był jednak jedynie w nocy z 13 na 14 grudnia. Później każdego dnia chodziłem rankiem po plaży i ani razu nie widziałem już physalii, ani żywej w oczkach wodnych ani martwej i wyschniętej na piasku.
Te torebki wyglądają jak folia, chociaż są od folii delikatniejsze. Ich miękkość zawiera się pomiędzy torebką foliową, którą dostajemy w supermarkecie, a pęcherzem pławnym ryby. Większość z tych osobników wyrzuconych na plażę była już uschnięta, bo usychają bardzo szybko, co wydaje się całkiem naturalne biorąc pod uwagę ich delikatną konstrukcję, ale nawet wtedy ich torebka wypełniona była powietrzem. Zaznaczyłem położenie ośmiu osobników i wracałem w to samo miejsce kilka razy w odstępie dwóch godzin aby sprawdzić czy torebki cały czas utrzymują powietrze. Po ośmiu godzinach pięć z ośmiu, które wybrałem ciągle utrzymywały powietrze, chociaż nie były już tak nadęte co oznacza, ze '‘folia’' zaczęła tracić elastyczność. Jedna z nich była na wpół zniszczona, ale w pewnej części ciągle ‘'zapowietrzona’'. Ostrą krawędzią muszli, którą znalazłem nieopodal, przeciąłem kilka z tych torebek i czuć było, że straciły już całkowicie swoją elastyczność i dlatego można było je przeciąć bez oporu. Parzydełka natomiast- po kilku godzinach skręcają się i splątują ze sobą tworząc zwartą masę, którą trudno porozdzielać nie rozrywając ich delikatnej struktury.
Niestety nie miałem dostępu do mikroskopu i nie mogłem obejrzeć w powiększeniu skręconych parzydełek.  Brak mikroskopu jest sporą stratą podczas mojej podróży i wiele razy odczuwałem jego brak, ale transportowanie go w plecaku jest w zasadzie niemożliwe.  Oczywiście nie mogę zabrać ze sobą próbek tych skrętek, żeby obejrzeć je dokładnie gdzie indziej - później , bo i tak zostałyby skonfiskowane na którejś z granic.
           Pomimo tego, że Physalia wzbudzała żywe zainteresowanie od dwustu lat i często była opisywana w różnych relacjach z podróży jako Portugese Man-of-war ( w dosłownym tłumaczeniu - portugalski statek wojenny), to ciągle bardzo mało wiadomo o obyczajach tego rurkopława.
  
Poza tymi rurkopławami na plaży najbardziej rzucają się w oczy muszle nazywane przez białych krajowców ''Venus'’ Ear czyli Ucho Wenus.  Są dwa gatunki tego mięczaka. Jeden to Perlomoen (Haliotis Midae), a drugi to tzw siffies (Haliotis Spadicea). Ten drugi gatunek występuje dość powszechnie i łatwo go dostrzec na plaży. To właśnie jego duże ilości dzisiaj widziałem. Oba te gatunki mają charakterystyczną dla ich wyglądu cechę czyli ciąg wydrążonych małych otworów na krawędzi muszli, co wygląda jak krawędź ucha całkowicie pokryta otworami na kolczyki. Te otwory mają znaczenie przy oddychaniu. Muszle tych dwóch gatunków mają też pewną różnicę. Perlomoen jest tu bardzo poszukiwany, ponieważ pewien ich procent zawiera cenioną tutaj masę perłową o barwie turkusu.   
Gdy wracałem już z mojego porannego spaceru około 8 rano zaczęli się pojawiać na plaży krajowcy. Zaczynają przeszukiwać plażę w nadziei na zebranie wyrzuconych w nocy przez ocean właśnie muszli perłomoena, a także innych skarbów, bo nigdy nie wiadomo co w nocy ocean wyrzuci na brzeg. Ta turkusowa masa perłowa, o której napisałem wyżej jest tak przez krajowców ceniona, że rząd wprowadził nawet zakaz zbierania muszli tego gatunku. Pomimo tego mieszkańcy cały czas te muszle zbierają. Masa perłowa jest przerabiana na różne błyskotki, a pozostała część muszli poddawana jest różnym obróbkom, które ostatecznie powodują, że powstaje z niej proszek. Ten proszek według pewnych miejscowych wierzeń jest afrodyzjakiem. Według innych wierzeń wyznawanych przez rasę białą jest on pomocny w produkcji lokalnego narkotyku. Te wierzenia nie muszą się wzajemnie wykluczać.
W drodze powrotnej, na plaży widziałem tez dwie bardzo otyłe kobiety ubrane na biało z dość niechlujnie wymalowanymi na biało twarzami i głowami opatulonymi skórami zwierzęcymi. Otyłość tutejszych kobiet jest powszechną i bardzo rzucająca się w oczy cechą. Wśród miejscowych jest to cecha bardzo poszukiwana i ceniona. Ważny wódz w Zululandzie, Suazi czy nawet Xhosa musi pochwalić się posiadaniem przynajmniej kilku bardzo otyłych żon. Z reguły im więcej otyłych żon tym większe znaczenie i szacunek ma wódz. Ci, którzy chcą poprawić swój status społeczny - nawet jeśli nie wywodzą się z linii królewskich - też licytują się ilością żon. Przypominam sob, że niedawna wizyta w Wielkiej Brytanii p. Zumy, który jest prezydentem tego kraju wywołała falę protestów pewnych organizacyj negujących poligamię. Sytuacja - jak się dowiedziałem - wygląda nieco inaczej. W świetle prawa Republiki Południowej Afryki poligamia jest nielegalna, ale dopuszcza się poligamię wynikającą z tradycji kulturowej różnych plemion. Czyli de iure można mieć tylko jedną żonę, a de facto - ile się komu podoba. Aktualnie  wódz Zulusów ma podobno pięć takich żon, ale król Suazi ma ich kilkanaście. Wracając do otyłości - często ta cecha miejscowych kobiet posunięta jest tak bardzo daleko, że przez przybysza z innego kontynentu łatwo może  być uznana za nienaturalna deformacje. Szczególnie jedna część ciała poniżej pleców wykazuje tendencje do nadnaturalnego przerostu o niespotykanej często w innych częściach świata objętości.
     Właśnie takie dwie kobiety stały po kostki w wodzie i z pomocą jakichś swoich urządzeń przypominających drewniane palki i piki - odprawiały pewne ceremoniały. Jak się później zdołałem dowiedzieć- są to miejscowe szamanki, które przychodzą na brzeg morza prosić duchy zmarłych o pomoc w leczeniu albo o przebaczenie jeśli ich pacjent zmarł. Powszechna jest tu wiara w to, że duchy zmarłych przodków mieszkają pod powierzchnia wody w oceanie, dlatego ich modły były w tym kierunku zwrócone.
W kolejnych dniach jeszcze kilka razy widziałem takie szamanki. Nie wiem czy to były te same, bo z trudem zapamiętuję twarze tych ras, tym bardziej jeśli są wymalowane farbą. Jest tu wielka ilość różnych grup etnicznych, które są ze sobą mocno wymieszane. Pomimo oddzielnych zwyczajów i języków - trudno jest mi jednak wyodrębnić jakiekolwiek znaki szczególne w anatomii czaszki albo innej anatomii twardej, które zgeneralizowałyby różnice poszczególnych grup.
Podczas tego pobytu starałem się trochę poduczyć podstaw języka Zulu i ostatnio Xhosa, ale zauważyłem, że wymowa jest bardzo trudna, tak więc szybko straciłem ten zapał i wątpię żebym znalazł chęci, żeby do tego wrócić podczas pobytu w Południowej Afryce. Mam rozmówki większości tutejszych dialektów, ale nie znajduje wielkiej chęci na absorbcję tej wiedzy. Większość krajowców mówi po angielsku dlatego trudniej się przyłożyć do nauki trudnych w wymowie języków lokalnych. Jeden z języków jednak zasługuje na wzmiankę – to xhosa. Wymowa przypomina języki buszmenów, ale do tego dochodzi jeden szczególny, nieznany gdzie indziej dźwięk. To dźwięk '‘klikania'' językiem. W języku polskim jeśli ktoś chce naśladować stąpanie konia po bruku - używa tego dźwięku. To zrzucenie języka znad zębów albo z podniebienia, które wywołuje ‘'klik'’.  Niektórzy rzeczywiście - zamiast cmoknięcia używają takiego kliknięcia, żeby przejść konno do stępa (zależy to od konia).  Natomiast to ‘'klikanie’' w mowie potocznej w języku xhosa brzmi tyle skomplikowanie co zabawnie. Niektórzy w języku xhosa ‘'klikają'’ językiem umiejscowionym tuż nad zębami i wtedy dźwięk jest wysoki, a inni ''klikają'' językiem z podniebienia i wtedy dźwięk jest bardziej głuchy.  Podobno nawet wtedy znaczenie może być inne. Poza tym niektóre dźwięki powstają tylko przy specyficznym modelowaniu głosek nosowych poprzez odpowiednie wyrzucanie powietrza nosem. Wszystko to jest tak skomplikowaną wymową, że szybko postanowiłem w ogóle się tym nie męczyć i wytłumaczyłem sobie, że lepiej będzie oddać się lenistwu zamiast tracić czas na język Xhosa.  Zulusi i Xhosa rozumieją się wzajemnie, natomiast - jak poinformowała mnie pracująca w moim hostelu dziewczyna - z plemienia Zulu- nawet dla nich wymowa Xhosa jest tak trudna , że mało kto jest w stanie mówić i nauczyć się poprawnej wymowy.
17-go grudnia wypożyczyłem samochód dzięki czemu mogłem pojeździć po dalszej okolicy i zajrzeć bardziej wgłąb tego rozległego kraju. Bieda na prowincji jest uderzająca. Od niedawna rząd próbuje wprowadzić program elektryfikacji wsi, ale z tego co widziałem - jeszcze nie wszędzie są poprowadzone linie elektryczne. Niektóre wsie mają też ujęcie wody pitnej, ale spora część ciągle nie ma. Wiele razy widziałem kobiety i dzieci targające na głowach wiadra z wodą. Jestem pełen uznania dla afrykańskich kobiet - dzisiaj (18-go) widziałem jak niosły na głowach po wiadrze z wodą (jak sadze 10 litrowe), do tego w każdej ręce po mniejszym wiadrze, a na plecach w tobołku małe dziecko. Nie wiem jak są w stanie zachować równowagę i jak są w stanie wytrzymać fizycznie, bo droga z ujęcia wody do wioski może wynosić parę kilometrów.  Mijałem takie procesje wiele razy. Często śpiewają na głos swoje afrykańskie piosenki co i raz wybuchając salwami gromkiego śmiechu. 
Do 20-go codziennie robiłem wycieczki samochodowe nie rezygnując jednak z porannych spacerów wzdłuż wybrzeża.
Kilka razy widziałem tańczących na drodze murzynów. Z reguły tańczyli niedaleko swojego auta i często zapominali się w tym tańcu na tyle, że trzeba było uważać, żeby któregoś z nich nie rozjechać. Początkowo uznałem, że muszą być w stanie upojenia alkoholowego albo odurzenia narkotykowego. Tutaj jazda po tych używkach jest częsta i dlatego łatwo o wypadek. Te moje próby wytłumaczenia tych tańców okazały się jednak błędne. Później dowiedziałem się, że murzyni z Zululandu, Xhosa, Ciskei czy Transkei czyli plemion tworzących naród południowoafrykański – tańczą, gdy są zirytowani i źli.  Tańczyli przy swoich samochodach, ponieważ prawdopodobnie samochód się zepsuł i nie mogli jechać dalej. Jeśli jest to prawda, to wydaje mi się, że ta nacja jest jedyną na świecie, która tańczy z gniewu, irytacji i niepowodzenia.
...East London nie jest wcale bezpieczniejszy od Johannesburga. Zagrożenie przestępczością jest równie duże ale pozwolę sobie nie rozwijać tego tematu.
21 grudnia, Port Elizabeth, Poludniowa Afryka.
Kill the Boer (Zabij białasa) - to piosenka, którą na wiecach śpiewa kierujący młodzieżową przybudówką ANC p. Malema. Dziś to jeden z bardziej znanych polityków młodego pokolenia w Afryce Południowej. Próbuje poderwać do czynów młodych czarnych Afrykanów. Biali otwarcie mówią, że to zaczęcie wojny przeciwko nim i próba pozbawienia ich tego wszystkiego do czego doszli przez pokolenia ciężkiej pracy. Jeśli niechęć do Białych prezydenta Zumy była ledwie zauważona, to niechęć połączona z agresją p. Malemy zaczyna wzbudzać pierwsze oznaki zaniepokojenia. Rozboje na białych, ataki zbrojne na ich posesje i gwałty są coraz częstsze, a ‘'na czarnej ulicy’' panuje przekonanie, że skoro czarnych jest więcej – mogą zrobić wszystko.
Próby nacjonalizacji są coraz częstsze. Najbardziej znana to ta nastawiona przeciw DeBeers należącej do rodziny Oppenheimerów.  W ogólnie powtarzanej opinii - jeśli pan Oppenheimer ugnie się przed naciskami rządu albo pójdzie z nimi na kompromis i ‘'odpuści’' DeBeers - będzie to koniec Afryki Południowej jaką znamy , bo inni nie będą w stanie zrobić nic więcej. Firma pana Oppenheimera jest ciągle uznawana za kotwicę starej Afryki.  Jeśli wierzyć zapewnieniom populistycznej ANC - to  fala nacjonalizacji przeleje się przez tę część Afryki już w roku 2012 miażdżąc resztki pozostałych struktur.
Afryka Poludniowa cały czas boryka się od z tzw. '‘cichą wojną'’ pomiędzy czarnymi, a białymi. Ta cicha wojna przejawia się na rynku pracy, rynku nieruchomości i w polityce.  Teraz ta cicha wojna powoli przeradza się w agresywny konflikt. Afryka Południowa zmierza w bardzo nieciekawym kierunku. Agresja i roszczeniowość wobec Białych są coraz bardziej silne.  Niestety widać to na ulicach większości miast. Widzę to też ja jako turysta o ‘'nieodpowiednim’' kolorze skóry.
Tymczasem aktualny rząd wprowadził i popiera politykę parytetu na rynku pracy. Ten parytet przewiduje 80 procent nowych miejsc pracy dla '‘Czarnych’'.  Nie nazywa się to jednak dyskryminacją, ale Akcją Afirmatywną. To ładne wyrażenie ma rozmiękczyć parytety w oczach '‘młodych, wykształconych z wielkich miast'’- czyli bazującej na papce mainstreamowych mediów, ideologicznie zmasakrowanych biednych ludzi wierzących, że te nowoczesne poglądy stworzą z nich elitę. Niektórzy ślepo będą popierać parytety żonglując jedynie różnymi cyframi.
  
22 grudnia, Port Elizabeth, Poludniowa Afryka.
Kupiłem bilet do Kapsztadu na 23 grudnia. Zamiast 550 randów zapłaciłem 230, tak więc chociaż tutaj oszczędziłem trochę kosztów.  Czeka mnie 12 godzin  w autobusie, ale nie będę się tym martwił dzisiaj.
Dziś w Port Elizabeth ogłoszono podwyższone zagrożenie napływem blue bottle, czyli znajomej z East London physalii. Od wczoraj jest silny wiatr południowo- zachodni przy stanie morza 4-5 B i dlatego spodziewane są te rurkopławy. Miejscowy rząd odradza w tym czasie kąpiele morskie, chociaż widziałem kilka osób pływających w morzu czy surfujacych.
Już jednak wczoraj, gdym był na plaży widziałem kilka physalii wyrzuconych na brzeg. To musiała być nieszczęśliwa awangarda tej spodziewanej inwazji.   Jeden z osobników miał nitkę parzydełkową o długości prawie jednego metra.
Temperatura wody w Port Elizabeth jest o ½ stopnia wyższa niż w East London. (skala wrzenia wody). Sytuacja nietypowa , bo im bliżej Kapsztadu tym woda powinna być zimniejsza. W samym Kapsztadzie temperatura porównywalna z Bałtykiem na jesieni.
Rozmawiałem na obiedzie z Afrykanerem, który jest sympatykiem Vryheidsfront Plus (Front Wolności) - prawicowego ugrupowania walczącego o interesy Afrykanerów. Niektórzy utożsamiają ją z Freedom Front albo Partią Konserwatywną sprzed referendum w roku 1992, czy nawet z czasu expose p.de Klerka w lutym 1990 roku, które było pierwszą kostką domina w tym kraju (pomijam nad wyraz niespotykany wysyp tych '‘pierwszych’' kostek domina w różnych częściach świata).  Partia ta, co prawda powstała z połączenia dwóch pozostałych, ale nawet biorąc pod uwagę fakt, że ciągle dziś są w niej ludzie uważający p.de Klerka za zdrajcę - jest to już całkiem rozmyta ideologia i porównywanie traci sens. Wracając jednak do naszej rozmowy - partia w skali kraju waha się w granicach poparcia 1 procent i daje to kilka miejsc w Zgromadzeniu Narodowym. Natomiast w Oranii, o której niepodległość walczy, zdobyła prawie 87 procent głosów. Nie wykluczone, że Orania może uzyskać pewną formę niezależności - a może w dłuższym okresie czasu nawet niepodległość. Sama idea odłączenia od Południowej Afryki jest bardzo obiecująca i  w ogóle się temu nie dziwię. Taki kraj jak RPA musi być jak ciężka kula u nogi. Jeśli rząd nie radzi sobie z administrowaniem krajem, to może będzie mu łatwiej zająć się mniejszym terenem, a przy okazji taka Orania, a może i inne ziemie w innej części świata dostaną szansę, by same o sobie decydować.
Wracając jednak do Afryki - według wielu ludzi (Białych) sama postać p. Mandeli - delikatnie mówiąc - powinna zostać przemalowana bardziej neutralnym kolorem. Jak mi tłumaczyli - jest całkowita blokada medialna na obiektywny wizerunek p. Mandeli. Zaprzeczenie jego ‘'boskości’' jest jak zaprzeczenie w UE czy USA pewnym niezaprzeczalnym aksjomatom euro-amerykańskim. Tak więc jest niezaprzeczalny knebel na inne zdanie, a najmniejsza sugestia kończy się oskarżeniami o rasizm.
Chyba podobnie sprawy się mają z innymi ‘'więźniami sumienia'’ tamtej epoki. Dotyczy to nie tylko Afryki Południowej
.  
 Zastanawiający jest jednak fakt , że p. Mandela opuścił areszt w roku 1990, czyli roku bardzo silnej zmiany, która zaczęła programowanie nowego ładu światowego dotykającego wszystkie dziedziny życia ludzi i świadomie zmieniającego ich percepcje mentalno - ideologiczne.


Dziś prawie wszyscy, także ci ‘'wykształceni'’ ludzie wymachujący swoimi dyplomami szkół wyższych wierzą w ‘'oddolność’' ruchu ‘'wyzwoleńczego'’ w Afryce Południowej na przełomie lat 80-90tych, tak jak uwierzyli w podobną oddolność w innych rejonach świata.


23 grudnia, droga do Kapsztadu. 
Pobudka przed 5 rano. Pomimo wczesnej pory było już słonecznie i dość ciepło. Autobus spóźnił się prawie dwie godziny, które musiałem spędzić na niezbyt miłym i mało bezpiecznym dworcu. Podczas oczekiwania byłem świadkiem bójki pomiędzy taksówkarzami. Używanie noża podczas takich zajść jest na porządku dziennym i nie inaczej było w tym przypadku. Często używana jest broń palna, która jest powszechna wśród murzynów. Broń jest z nielegalnych źródeł ale mało kto się tym przejmuje.  Restrykcje na sprzedaż broni oczywiście są, dlatego szary człowiek broni nigdy nie dostanie i nie dostaje szansy na swoją obronę. Bandyci zawsze się w nią zaopatrzą.
Dotarłem do Kapsztadu po 8 wieczorem i od razu taksówką pojechałem do hostelu niedaleko góry stołowej. Jest to ten sam hostel, w którym zatrzymałem się w 2001 roku, gdy bylem przez pewien czas w tym mieście. Pamiętałem z poprzedniego pobytu, że była tu dobra atmosfera i dobrze, że to się nie zmieniło. Samo miasto jednak jest tak bardzo odmienione, że nie mogłem skojarzyć prawie żadnych miejsc i ulic. Podobno na tegoroczne mistrzostwa świata organizowane przez FIFA miasto otrzymało potężny zastrzyk gotówki na innowacje i to to łatwo dostrzec.
Bylem dość mocno zmęczony po całym dniu w autobusie, tak więc nie pozostało mi dziś nic innego do roboty jak położyć się spać.
Zostanę w Kapsztadzie około tygodnia. Czekam na brytyjski statek pocztowy płynący na Wyspę Świętej Heleny, na który powinienem się zaembarkować 30-go grudnia.


24 grudnia, Kapsztad. 
Spokojny dzień, bez większej aktywności. Upolowałem dziś portwajn z całkiem dobrego rocznika. Cena była dość niska, tak więc obawiałem się podróbki ale okazało się, że w smaku wyborny.


 
25 grudnia, Święta Bożego Narodzenia, Kapsztad
To moje drugie święta poza Europą. Poprzednie spędziłem na Falklandach, a teraz przychodzi mi je spędzić w Afryce Południowej.  Nie czuć tu jednak w ogóle atmosfery świątecznej. Nawet wystrój ulic i choinki w sklepach nie są w stanie oddać atmosfery europejskich świąt.
26 grudnia, niedziela, Simonstown, Paarl 
Wynająłem samochód i pojechałem do Simonstown, a później do Paarl. Wróciłem do Kapsztadu dopiero po zachodzie słońca.
27-28 grudnia, Kapsztad.  
Blank days.
Odpoczynek w Kapsztadzie i oczekiwanie na statek.   Przepakowanie bagaży, segregacja rzeczy potrzebnych i tych już niepotrzebnych.
Od kilku dni bardzo silny wiatr. Kolejka linowa na górę stołową zamknięta właśnie z tego powodu.


29 grudnia wieczór, Kapsztad.  
W czasie podróży chwile uniesienia albo ekscytacji są krótkie ale mocne. W czasie oddania cum, wyjścia za falochron, zbliżania się do jakiejś wyspy prawdopodobieństwo wystąpienia takich chwil wzrasta.
Lubię przed rejsem pójść na brzeg i popatrzeć się w morze - a raczej na horyzont. Rejs zmienia nasze pojecie horyzontu i ubiera je w całkiem inne kategorie.
Dziś kolejny dzień silnej bryzy. Stan morza 5 B. Jeśli nie zmieni się wiatr, to jutro tuż po wyjściu w morze zacznie mocno bujać. Może to i dobrze, bo dawno już nie pływałem po wzburzonym morzu.
A na ladzie Góra Stołowa - symbol Kapsztadu znów w białej, gęstej jak mleko czapie chmur, które ześlizgują się z jej równego blatu.
Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem – wypływam jutro.
Dzisiaj kupiłem całkiem leciwą maderę. To tak na pożegnanie z Afryką.

No comments:

Post a Comment